Biuletyn 2(7)/1998  

Nasal itching: doxycycline may cause allergic skin reactions. Available in a variety of flavours to suit the tastes of Isehara ricetta bianca viagra different women. Generic cialis is the best alternative to the brand name.

This medication can also be administered by a physician without a prescription. Tamoxifen has been associated with several adverse effects, including hot flashes, blood clots, deep vein thrombosis, and a high incidence of thromboembolic Teluk Intan events, particularly among women with heart disease. I've recently started doing some kind of cross-training, but my body doesn't feel quite right.

Między nami fanami

Ankieta przeprowadzona w ubiegłym roku wśród członków klubu wykazała, że Trubadur skupił osoby o bardzo różnych zainteresowaniach. Ja chciałabym wspomnieć o istnieniu w naszym gronie miłośników muzyki operowej w ogóle oraz wielbicieli konkretnego artysty. Nazwę ich umownie melomanami i fanami. Wiem, wiem! Każdy meloman ma swoich ulubionych wykonawców, a każdy fan śpiewaka operowego jest zarazem wielbicielem muzyki klasycznej. Jednak któreś z uczuć przeważa.

Czy fan bardzo różni się od „zwykłego” melomana? Wydaje mi się, że nie. Podobnie jak meloman bywa w operze i jest „trudnym” widzem, bo ma wysokie wymagania, wyostrzone słuchaniem nagrań i częstym kontaktem z muzyką klasyczną. Jeśli ulubiony artysta jest czynny zawodowo, fan gotów będzie popędzić do Włoch, Londynu czy Wiednia, aby posłuchać go na żywo. Zrobi tak, nawet jeśli podobna impreza przekracza jego finansowe możliwości (w czym – według moich obserwacji – naśladują go tylko najbardziej zagorzali melomani).

Fan zna dobrze repertuar operowy, chociaż czasem jakieś ważne dzieło z podstawowego kanonu może ujść jego uwadze, jeśli „idol” tego akurat nie śpiewał. Za to zapoznaje się niekiedy z mało popularnymi dziełami w wykonaniu ulubionego artysty i tu ma pewną przewagę nad melomanem „zwykłym”, któremu trudniej natrafić na rzadko grywane operowe unikaty.

Oczywiście fan kolekcjonuje głównie nagrania swego idola, ale zwykle też ma inne, choćby dla porównania. W paradoksalnie „gorszej” sytuacji są tu fani artystów o obszernej dyskografii. Przykładowo – wielbiciele Plácido Domingo muszą liczyć się z zakupem ok. 200 kompaktów „oficjalnych”, niezliczonej ilości „live”, ok. 100 oper na video i tyluż koncertów, dochodzą do tego programy specjalne, wywiady, mnóstwo „pirackich” rejestracji na kasetach audio. Liczba tych nagrań stale się powiększa, więc fan, o ile nie jest dość zamożny (a na przykładzie swoim i moich przyjaciół wiem, że nie jest), przez wiele lat nie będzie miał szansy na kupowanie czegokolwiek poza nagraniami. Pozostaje mu urozmaicanie zbiorów poprzez własne rejestracje z radia czy od znajomych. Rzecz jasna, można spytać, czy fani muszą posiadać pełną kolekcję nagrań ulubionego artysty? Otóż MUSZĄ. Właśnie dlatego, że są fanami.

W ogóle fan wydaje mi się istotą bardziej emocjonalną niż meloman. Nie zawsze potrafi ocenić chłodno i obiektywnie zarówno innych artystów, jak i swego ulubieńca (ulubienicę). Zwykle bezbłędnie rozpoznaje jego (jej) słabszą formę, ale jednocześnie gotów mu (jej) wiele wybaczyć. Czasem może zbyt wiele, co szczególnie rzuca się w oczy, gdy fan relacjonuje występ znany szerokiemu gronu melomanów, z których każdy wyrobił sobie własny pogląd, niekiedy daleki od zachwytu. Ale takie jest prawo fana i nie dziwię się, czytając jakieś – moim zdaniem – mocno przesadzone pochwały. Co najwyżej uśmiecham się z zadumą nad względnością ocen oraz potęgą miłości, zdolnej ignorować rzeczywistość. Zresztą zdaję sobie sprawę, że sama spotkałabym się z podobnym uśmiechem czytelników, gdybym w zbliżonym tonie napisała o moim idolu.

Jednak fani nie tylko przekazują nam swoje indywidualne odczucia, ale także w dużym stopniu poszerzają naszą wiedzę o swych ulubieńcach. W tym względzie są niezastąpieni. Potrafią powiedzieć o artyście znacznie więcej i konkretniej niż niejeden zawodowy specjalista od muzyki. Charakterystycznym przykładem może być cytowane przez Agatę Durdę zdanie red. Jacka Marczyńskiego, że żaden z Trzech Tenorów „nie uczestniczy już aktywnie w życiu muzycznym, a najlepsze teatry operowe układają swe plany repertuarowe bez nich” (Jak nas widzą, jak nas piszą…, Biuletyn Nr 1 (6), str. 3). Tymczasem w poprzednim numerze Biuletynu Małgorzata Kotowicz zaczyna swój artykuł od imponującej wyliczanki: „61 spektakli operowych, 25 koncertów, w sumie 86 występów, w tym 8 w roli dyrygenta, a wszystkie w jednym tylko 1997 r. O kim mowa? Oczywiście o Domingu! ” No właśnie! Czy jest to dorobek artysty nie uczestniczącego w życiu muzycznym? Ja dodałabym jeszcze do tego zdanie z wywiadu z dyrektorem generalnym Metropolitan Opera w Nowym Jorku, Josephem Volpe (Opera News, vol. 39, nr 3, September’94), który wyraźnie stwierdził, iż pierwsza scena świata układa swój repertuar biorąc szczególnie pod uwagę plany artystyczne Plácido Domingo. Na usprawiedliwienie niedoinformowanych redaktorów wypada jednak dodać, że w odróżnieniu od fanów mają oni obowiązek wiedzieć coś o wszystkim, przez to ich wiedza o tym jednym, interesującym fana temacie bywa więcej niż skromna.

Za to fani znają na wylot koleje życia i karierę swych idoli, dzięki nim my także dowiadujemy się wielu interesujących szczegółów m.in. o Lucii Aliberti, Marii Callas, Montserrat Caballé, Magdzie Olivero, Kiri Te Kanawa, Leyli Gencer, Helen Traubel, o basach i barytonach, O Domingu i Carrerasie. Myślę, że każdy czytelnik Biuletynu bez trudu wskaże wśród autorów artykułów gorących wielbicieli tych właśnie artystów. Cieszę się, że o nich piszą, że podają nam „w pigułce” istotne, często nawet nieznane powszechnie fakty. Przyznam się, że lubię emocjonalny ton ich tekstów, ujawniający się z różnym nasileniem, ale zawsze wyczuwalny. Sama w pewnym momencie z typowego melomana stałam się fanem i świetnie rozumiem ten sposób przeżywania, także gdy odnosi się do innych, niż mój idol, wykonawców.

Kontakty między fanami różnych artystów wymagają jednak dużej dozy tolerancji i samokontroli. Trudno tu o doskonałą równowagę i chyba niejednokrotnie kończymy spotkanie z przekonaniem, iż „naszym” śpiewakiem (śpiewaczką) zajmowaliśmy się tylko przez chwilę (świadomi, iż ten temat głównie nas samych interesuje), za to nasz partner godzinami rozmawiał o swoim ulubieńcu (ulubienicy). Podejrzewam jednak, że rozmówca żywi podobne przekonanie – tyle, że dokładnie odwrotne. Cóż, ktoś powiedział, że szczęśliwi czasu nie liczą, a przecież fan jest uszczęśliwiony słuchając swego idola, szczególnie jeśli może przy okazji zaprezentować jego sztukę innym. Ważne tylko, by w swej szlachetnej pasji nie zatracił zmysłu krytycznego i zachował niezbędny rozsądek oraz dobre maniery. W przeciwnym wypadku zaczyna dochodzić do gorszących sytuacji, jak choćby owa wypowiedź, przytoczona przez Jakuba Wróblewskiego w tekście Opera w Internecie (Biuletyn Nr 1 (6), str. 14), w której jakiś rozzłoszczony fan Maria del Monaca sięga po inwektywy… Ciekawe, że celem tego typu niewybrednych ataków – dawniej ze strony niektórych kolegów-konkurentów, dziś raczej tylko ich co bardziej krewkich wielbicieli – bywa często właśnie Plácido Domingo, znany z wyjątkowej kultury i nigdy nie pozwalający sobie na uszczypliwe uwagi pod adresem innych śpiewaków. Być może „agresorów” rozzuchwala poczucie bezkarności, jako że nie muszą liczyć się z ostrą ripostą ani ze strony samego artysty, ani jego fanów. Wyznam, że złośliwość, agresja i nieliczenie się z cudzymi uczuciami zawsze mnie bolą, bo niszczą tę naszą niewinną zabawę, wciągając w rozgrywki rodem z zupełnie innej bajki. Ale owa złośliwość i brak wrażliwości nie są bynajmniej wyłącznymi atrybutami części fanów, lecz cechami charakteru, rozdzielonym „sprawiedliwie” między wszystkich ludzi.

Generalnie jednak uważam, że obecność w naszym klubie melomanów kochających muzykę klasyczną „ze szczególnym uwzględnieniem” konkretnego artysty jest wspaniałą rzeczą. Po prostu lubię fanów, z ich emocjami, entuzjazmem, irracjonalnością, zapalczywością w stosunku do wszystkiego, co dotyczy ich idoli, z unikatowymi zbiorami i tą szczyptą szaleństwa, bez której życie staje się szare. Są mi bliscy, bo sama jestem fanem. A po przeczytaniu powyższego tekstu nikt chyba nie ma wątpliwości, jak brzmi nazwisko artysty, którego głos i sztuka tak mnie zauroczyły…

Jolanta Bukowińska