Biuletyn 2(7)/1998  

Doxycycline buy generic 300mg from aurobindo pharma at the lowest price in india. I lamisil creme preis Buckley was with my husband and we were at an appointment the day he was suppose to be. We also paid cash, so we bought a bigger tv, new appliances, a better washer/dryer, etc.

The rats were weighed daily and the weight was recorded at the end of the experiment. You can use the products for as long cosa usare come viagra naturale as they last. Can you have some kind of reaction to the imiquimod cream?

Moje podróże operowe
Wiedeń, czerwiec 1997

Od 19 do 25 czerwca byłam ponownie w Wiedniu. Uwielbiam Wiedeń w tym miesiącu. Miałam pół bagażu orzeszków dla wiewiórek i nasionek dla sikorek. Patrzą z takim wyrzutem, gdy się nic dla nich nie ma, że aż robi się przykro. Kocham tamtejsze ogrody różane. Każda róża to dzieło sztuki – wyglądają i pachną zupełnie oszałamiająco.

Początek był nie najlepszy. Pociąg Chopin spóźnił się i nie zdążyłam na Wolnego strzelca, którego dotąd nie widziałam na żywo. Trudno. Niestety od razu również dowiedziałam się, że nie zobaczę mojego ulubieńca José Carrerasa w Stiffeliu. Na szczęście w ubiegłym roku w czerwcu obejrzałam Stiffelia trzykrotnie i miałam cudowne wspomnienia. Trzykrotnie niby to samo przedstawienie, ale każde było zupełnie inne. Scenografia podobna do tej w Covent Garden. Jako Lina występowała cudowna Mara Zampieri. Nie jest tak przesadna aktorsko jak Catherine Malfitano na VHS. Bruson jako ojciec – świetny. Szczególnie doskonale wykonuje popisową arię szaleństwa. Bardzo był fetowany po spektaklach z racji okrągłej 60-tej rocznicy urodzin. W drugim przedstawieniu wyszedł na początku miły, czarny pan i powiedział, że Mara Zampieri przeprasza za złą formę z powodu infekcji. Śpiewała pięknie, ale bardzo delikatnie, nie popisując się głosem tak jak w pierwszym przedstawieniu (co zresztą było dla mnie trochę przesadne), jakby oszczędzając siły. Mnie bardziej podobało się to wykonanie. W trzecim przedstawieniu nie wystąpiła w ogóle. Zastąpiła ją nie lubiana przeze mnie Eliane Coelho, której głos do tej partii szczególnie nie pasował. Chyba pokłóciła się przed spektaklem z José Carrerasem, bo wciąż robiła mu na złość. Stawała z innej strony, siadała w innych miejscach, chowała rękę na której on miał zauważyć brak pierścionka. Wręcz czuło się krążące między nimi negatywne emocje. Carreras był świetny w całym spektaklu. Śpiewa tę partię przejmująco i rzeczywiście jest w niej doskonały (głównie z jej powodu został wybrany Osobowością Roku 1994). Umie widzowi przekazać w sposób delikatny, naturalny, ale głęboki – uczucie miłości, zazdrości, nienawiści, przebaczenia. Głosem, mimiką oraz tylko nieznacznym ruchem scenicznym. Wciąż zadziwia mnie jego sposób omdlewania w III akcie. Do perfekcji opanował padanie do tyłu. Niestety ominęła mnie możliwość podziwiania go po raz czwarty i piąty w tej roli, jakby z myślą o nim napisanej. Zobaczyłam natomiast w roli Stiffelia Antonia Lottiego. Wzrost, sylwetka podobne, nawet czasem głosem i interpretacją próbował naśladować José Carrerasa. Ale nie zachwycił ani mnie, ani reszty publiczności. Miejscami śpiewał bardzo ładnie, ale czasem nieznośnie przez nos i z chrypką (gdy zmęczył się?). Było to jednak dopiero trzecie przedstawienie, jakie widziałam wtedy w Wiedniu.

Najpierw widziałam Don Carlosa. Scenografia i kostiumy Pier Luigi Pizziego. Scenografia niezbyt ciekawa – dwie kolumny i wysoka metalowa brama – wielokrotnie przestawiane. Kostiumy bez udziwnień – typowe. W tym przedstawieniu Inkwizycja wiesza ludzi na ogromnych krzyżach, które są przesuwane po scenie i rzeczywiście ktoś się na nich rusza. Ale skazańcy wisieli zwróceni do tyłu sceny, więc sposobu nie zauważyłam. Wykonawcy różni. Niskie męskie głosy cudowne. Wspaniałe basy Filipa – Ferucia Furlanetta i Inkwizytora – Kurta Rydla. Aria Filipa i duet ich obu brzmiały bardzo przejmująco. Problemy ich stały się w związku z tym słuchaczom bardzo bliskie. Bardzo ładny głos miał Markiz Posa – Carlos Alvarez. Głos bas-barytonowy, co dawało się odczuć, zwłaszcza gdy śpiewał z Filipem. Trudno ich było rozpoznać. Był doskonały aktorsko, przede wszystkim w scenie śmierci. Wspaniała była Dolora Zajick w roli księżnej Eboli. Nie lubię takiego timbre głosu, ale ona mnie w tej roli zachwyciła (zresztą wszystkich). Mezzosoprany mają kilka takich świetnych ról, doskonałych psychologicznie i muzycznie: Eboli, Amneris, Azucena. Don Carlosa miał śpiewać Francisco Araiza. Bardzo cieszyłam się na jego występ, bo go dotąd na żywo nie widziałam; niestety nie wystąpił z powodu choroby. Zastąpił go Keith Ikaia-Purdy. Był niezły w tej roli, ma przecież ładny tenorowy głos, chociaż denerwował mnie śpiewając wciąż felicie zamiast felicze. Niestety mam wciąż w oczach, w uszach i w wideotece pamiętne przedstawienie z Carrerasem i Baltsą pod Karajanem i jest to dla mnie niedościgły wzór wykonania. Natomiast najgorsza była Elżbieta. Jest to dosyć nudna postać, ale w wykonaniu Eleny Filipovej zupełnie nie była nudna. Budziła we mnie niesłychane emocje. Czegoś podobnego dotąd nie słyszałam. E. Coelho przy E. Filipovej śpiewa jak anioł. E. Filipova śpiewa przedziwnym głosem, generowanym w różnych miejscach, począwszy od podbrzusza, przez brzuch, krtań, gardło, nos aż do głowy, raz jasnym, raz ciemnym, nawet przy tym samym dźwięku. Niesłychany fenomen natury. Na szczyty swych możliwości wzniosła się w ostatniej arii i duecie z Don Carlosem, które zabrzmiały zupełnie nieźle. W sumie dobry spektakl.

Następnie byłam na Aidzie. Spektakl świetny. Scenografia taka kamienna, stwarzająca odpowiedni nastrój, piramidowy nieco. Ciekawe wąskie schodki prowadzące od podziemia wysoko w górę. Proces Radamesa Amneris słyszy z podziemia. Cudowny mezzosopranowy głos Amneris. Dziwny, delikatny, ale niepokojący głos zachwycającej również aktorsko Waltraud Meier. Nie mogłam się jednak zdecydować ostatecznie czy bardziej podoba mi się ona czy też Aida – obdarzona pięknym sopranem Deborah Voigt. Kapitalny w roli Amonasra był Simon Estes (uwielbiam jego Latającego Holendra). To były czołowe postaci z tego przedstawienia i ich wykonanie wzniosło się na szczyty doskonałości. Radamesem był niezachwycający Krystian Johansson. Nie przykuwał uwagi ani głosem, dość ładnym zresztą, ani wykonaniem. Ostatni duet z Aidą wykonał całkiem ładnie, ale ten duet najpiękniej i najbardziej wzruszająco dla mnie wykonuje Carreras z Freni. Poza tym niezłym Ramfisem był Kurt Rydl i takim sobie Faraonem David Cole Johanson. Kapitalna choreografia w scenach baletowych była dodatkowym atutem tego przedstawienia.

Ostatnim, najbardziej dla mnie interesującym przedstawieniem (ponieważ dotąd na żywo go nie widziałam) był Mefistofeles Boita. W sumie udane przedstawienie, ale miało trochę dłużyzn i przydałyby mu się jakieś skróty. Świetna nowoczesna scenografia i doskonałe sceny baletowe. Doskonałe efekty wizualne – świetlne i laserowe, dające prawie możliwość znalezienia się w niebie lub piekle. Cudowne brzmienie połączonych chórów – operowego wiedeńskiego i chłopięcego z Bratysławy. Z tyłu sceny jest jak gdyby ogromne koło diabelskie, różnie oświetlone i obracające się z różną prędkością. W środku pojawiają się ognie piekielne lub wydłużone cienie ludzi idące ku światłości. Ten element scenografii doskonale współgra z muzyką. Z wszystkich śpiewaków najcudowniejsza była Michele Crider w roli Małgorzaty. Z wyglądu jest to trochę Caballé, tylko czarna. Głos ma z rodzaju sopranów wagnerowskich. Nie przepadam za takim rodzajem głosu, ale jej w tej roli brzmiał pięknie. Wspaniały był Egils Silins w roli Mefista, również świetny aktorsko, czasem rzeczywiście diaboliczny – piękny bas. W Wiedniu słyszałam go wielokrotnie, ale zwykle grał w ogonach. Nie najlepszy był w większej roli Phanuela w Herodiadzie. Jako Faust bardzo mi się podobał Keith Ikaia-Purdy. I było to chyba najlepsze przedstawienie jakie widziałam w czerwcu w Wiedniu. Ujęło mnie zwłaszcza tymi świetlnymi efektami specjalnymi.

Werona, lipiec 1997

Do Werony pojechałam bez biletu powrotnego (bo nie było już wolnych miejsc), bez załatwionego miejsca w hotelu (bo tańsze były już wynajęte), decydując się na wyjazd prawie w ostatniej chwili. O dziwo wszystko mi się udało, może z wyjątkiem podróży do Włoch, gdy przez całą noc zatykałam znajdującą się nade mną dziurę w dachu kursowego autokaru, która z powodu deszczu dawała o sobie znać ciągłym laniem się wody. Ale to była błahostka. Miejsce w hotelu, a właściwie schronisku, znalazłam dzwoniąc pod pierwszy adres z dworca. Warunki mieszkaniowe były doskonałe i zupełnie nie przeszkadzała mi obecność sześciu ustawicznie zmieniających się współlokatorek, najczęściej miłych i pochodzących z różnych stron świata. Popełniłam takie szaleństwo tylko dlatego, że w Carmen miałam nadzieję wreszcie ujrzeć na żywo najwspanialszego dla mnie Don Josego – José Carrerasa i najcudowniejszą Carmen – Agnes Baltsę. Niestety mój ulubieniec nie wyzdrowiał i znowu nie zobaczyłam go w Carmen. Później dowiedziałam się, że w tym czasie leżał nawet pod tlenem w szpitalu. Werona jest magicznym i fascynującym miejscem i z pewnością nie znalazłam się tam po raz ostatni, choć po raz pierwszy. Zwiedziłam tam wszystko co się dało – uliczki, muzea, kościoły, przeszłam ją całą wszerz i wzdłuż. Zakochałam się we freskach jej średniowiecznych kościołów oraz w obrazach Mantegny. Idiotycznie wzruszyłam się pod balkonem i grobem Julii, głównie z powodu mojego ostatniego zakupu płytowego – cudownego Romea i Julii Gounoda z José Carrerasem i Patricią Wise (żywe przedstawienie z 1983 roku z Barcelony), którą to płytę od roku słucham bezustannie. Ale w Weronie najpiękniejsza jest jednak Arena. Żałowałam bardzo, że nie mogę czegoś tam włączyć i obejrzeć różnych przedstawień, które tu odgrywano od I wieku naszej ery, lub chociaż przedstawień operowych z 75 lat festiwalu. Arena ma charakter, indywidualność i niezwykłą urodę o każdej porze dnia i nocy. Przedstawienia, jakie tu zobaczyłam, opiszę zaczynając od tego, które podobało mi się najmniej, chociaż różnice były znikome. Najpierw Madama Butterfly, ze świetną Rainą Kabaiwanską w tytułowej roli. Nie lubię wprawdzie takich sopranów, ale ona naprawdę była świetna i głosowo, i aktorsko; niezwykle przejmująco odgrywając dumną Cho-cho-san. Bardzo podobał mi się występ Franceski Franci w roli Suzuki – pięknie śpiewa i zwłaszcza ich duet był cudowny. Dobry Sharpless – Giorgio Zancanaro, taki sobie Pinkerton – Keith Olsen. W ogóle za Madamą zbytnio nie przepadam, czasem jest dla mnie trochę nudnawa. Ale oczywiście ma i piękne momenty, a w takim wykonaniu i inscenizacji była bardzo interesująca. Ciekawa scenografia i kostiumy Beni Montresor. Scenografia jest nowoczesna: zawiera niewiele elementów, ale doskonale wprowadzających w nastrój i miejsce akcji dzieła. W środku ogromnej sceny jest unoszona jedna ściana domu japońskiego, oświetlona przez ogromny reflektor w kształcie czaszy anteny satelitarnej imitujący księżyc w pełni i dający znakomite cienie. Wokół sceny znajdują się lampiony, również oświetlające miejsce akcji. Piękna jest gra świateł. Na scenie często jest mnóstwo ludzi, ale w świetnym porządku. Niestety duet Bimba degli occhi nie zabrzmiał równie pięknie jak w moim ulubionym wykonaniu. W momentach oklasków miałam wrażenie, że Kabaivanska miała klakiera, który gdy słabły oklaski, krzyczał: „Brava, brava” i znów oklaski stawały się frenetyczne. Według mnie było to zupełnie niepotrzebne, bo brawa były ogromne, zresztą zupełnie zasłużenie. Ale może się mylę i był to po prostu jakiś jej zapamiętały fan. Kolejnym przedstawieniem, które widziałam, była Carmen. Zaraz na początku przedstawienia przeproszono widzów w imieniu chorego José Carrerasa. Większość widzów była wyraźnie zmartwiona, wyglądało na to, że właśnie ze względu na występ jego i Agnes Baltsy (która w związku z chorobą przyjaciela również nie wystąpiła) publiczność przybyła tłumnie do Areny. Na scenie okresami był ogromny bałagan. Oczywiście w I i IV akcie. W tym bałaganie ginęli trochę główni bohaterowie, którzy po prostu chyba za słabo przykuwali sobą i swoim wykonaniem uwagę publiczności. Zresztą może w tym przedstawieniu wątki dodatkowe były ciekawsze? W pierwszym akcie na scenie część żołnierzy wjechała konno. Zrobił się wielki tumult. W pewnym momencie jedna rozszalała robotnica strasznie ciągnęła konia za ogon, co dotąd mam jej za złe (właściwie nie wiem, dlaczego choćby lekko jej nie kopnął?). Jakiś nauczyciel gonił chłopca, który uciekał wciąż do kolegów; chłopcy naśladujący żołnierzy mieli fajne koniki jak Lajkonik, albo kije z głową konia; przechodziły przez scenę strasznie zagadane, zabawne zakonnice; grupa tancerek tańczyła flamenco. Scenografię stanowił jakiś ratusz z wieżą zegarową, przednie ściany domów i różnej wysokości góry – nie byłam zachwycona, a pewnie powinnam, bo Franco Zeffirellego. Ciekawie był rozwiązany czwarty akt. Na boku sceny stał krzyż, pod którym ksiądz przed walką byków odmówił modlitwę. Nie było areny, ludzie gdzieś odchodzili i słychać było tylko ich głosy. Carmen krótko przed śmiercią przyklękła pod krzyżem i przeżegnała się, jakby godząc się na śmierć. Cudowne w trakcie tego przedstawienia były dodatkowe elementy świetlne w postaci mnóstwa latających świetlików i spadających meteorów. W przedstawieniu najbardziej podobała mi się Cecylia Gasdia jako Micaela. Gra bardzo delikatnie i czule tę postać, a głos ma piękny. Carmen śpiewała Carolyn Sebron. Ma czarną skórę, piękny głos i niemal zupełnie nie ma wdzięku, tak więc dość dziwacznie wyglądała w roli Carmen. Najśmieszniej – w tańcu na stole. Mogę zrozumieć ewentualnie Don Josego, że się w niej zakochał, ale jaka epidemia ogarnęła wszystkich mężczyzn w Sewilli? To musiał być chyba jakiś lubczyk połączony z czarami niezwykłej mocy. Don Josego świetnie zaśpiewał dobry tenor José Cura, ale bez pasji i namiętności José Carrerasa. Jakoś w IV akcie się rozkręcił i zabił Carmen w doskonałym stylu. Głos ma ładny, ale jakiś taki chropowaty i sztywny, po prostu mnie nie zachwyca. Escamillo – Lucio Gallo też mnie nie porwał, a ruszał się tak, że każdy w miarę zdrowy byk zjadłby go od razu w całości (też nie wiem, dlaczego pokochał Carmen, przecież Frasquita i Mercedes były pod każdym względem bardziej interesujące – no, ale gust nie podlega dyskusji).

Najbardziej podobało mi się przedstawienie Makbeta. Piękne pod każdym względem. Kiedyś widziałam piękne kameralne przedstawienie z Festiwalu w Savonlinna i wydawało mi się, że nic równie pięknego z Makbeta nie można stworzyć. Ale to było równie świetne, chociaż zupełnie inne. To w Savonlinna było wielkim dramatem, to w Weronie fantastycznym widowiskiem, które też ma swoją dramaturgię. Zachwycił mnie Pier Luigi Pizzi jako reżyser, scenograf i autor kostiumów. Kapitalny balet w czarnych i czerwonych strojach (diabły i czarownice?) w niesamowitym tańcu szybko przemieszczający się po scenie. Ciekawie rozwiązano sprawę zamku. Spod ziemi wystają początkowo tylko jego blanki – tutaj odbywa się sabat czarownic z ogniami i dymami – a potem w zależności od potrzeby wysuwa się w górę jedna duża wieża i kilka mniejszych. W oknie dużej rozgrywa się nawet część akcji (dyskusja małżeństwa Makbetów). Cudowna Lady Makbet – Maria Guleghina – piękny sopran i niezwykle dramatyczna w grze (bardzo traci w transmisji radiowej). Jako Makbet wystąpił Paolo Gavanelli, jako Banko – Giorgio Surjan. Zachwycił mnie śpiewający jedną z moich ulubionych arii, Ah la paterna mano, Makduf – Giorgio Merighi. Ma piękny tenorowy głos, chociaż na podstawie jednej arii trudno wyrobić sobie jakąś ogólną opinię. Oczywiście nie zawiodła naturalna scenografia. Przez większą część przedstawienia świecił z tyłu sceny ogromny księżyc w pełni. A poza tym dramatyzm przedstawienia zwiększało co chwilę niebo, zasnuwając się strasznymi, granatowymi chmurami. Na szczęście zaraz zrywał się silny wiatr i rozganiał je na boki. Od połowy przedstawienia wokół Areny były efekty specjalne w postaci błyskawic rozświetlających niebo z różnych stron. Na szczęście grzmotów i deszczu nie zamówiono.

Do spektakli w Arenie przyzwyczajałam się stopniowo. Na początku denerwowała mnie atmosfera pikniku, wrzaski różnych sprzedawców (czasem bardzo melodyjne i zabawne), palacze papierosów (wszystkie dymy leciały na mnie), hałas, tłumy, siedzenie przez wiele godzin na niewygodnym kamieniu, który bardziej nadaje się na katafalk niż dla żywych ludzi. Ale potem wszystko mi się spodobało, a nawet nie wiadomo dlaczego zachwyciło. A te cudowne nocne powroty przez pięknie oświetlone stare miasto! Jest tam po prostu niepowtarzalna atmosfera i pobyt pozostawił we mnie niezatarte wrażenia i wspomnienia.

Aleksandra Toczko