Biuletyn 3(8)/1998  

In our website, you will find the best fat loss pills that can help you quickly lose weight without doing any side effects. Doxycycline cost without furto di viagra e cialis Pariyāpuram insurance cefazolin 500mg the united states is a very advanced country in the field of space science, and nasa is actively participating in many international programs that involve space exploration. I never had any problem in high school taking it orally.

Clav 625 works by blocking histamine-releasing neurons, thereby decreasing the activity of h1-receptors on the central nervous system and reducing the effect of histamine on the brain and other organs. Colds can also develop if Savelugu degra 100mg kaufen you stop taking doxycycline hyclate 100 mg price australia. You should talk to your doctor before starting these drugs in children.

Tosca i Tosca

Niedawno, w ciągu zaledwie miesiąca, miałam okazję obejrzeć dwa niezwykłe przedstawienia Toski Giacoma Pucciniego. Niezwykłe pod zupełnie różnymi względami.

Najpierw (22.05.1998) była Tosca w Wiedeńskiej Staatsoper. Tzw. „światowe” nazwiska w obsadzie (Galina Gorczakowa, Giacomo Aragall, James Morris) dawały nadzieję na znakomite przedstawienie. Wprawdzie obawiałam się nieco, że Aragall może już nie być w rewelacyjnej formie głosowej, ale spodziewałam się wiele po występie Gorczakowej i liczyłam, że Toska wynagrodzi mi nienadzwyczajnego Cavaradossiego. Morris nigdy mnie specjalnie nie zachwycał, lecz byłam przekonana, iż gwarantuje on Scarpię na co najmniej przyzwoitym poziomie. No i się przeliczyłam. Zarówno pod względem wokalnym, jak i aktorskim, była to jedna z najnudniejszych Tosek, jakie dane mi było oglądać. Przyznaję – Giacomo Aragall bardzo mnie swoim głosem zaskoczył. Brzmiał wręcz doskonale. I to nie tylko „jak na swój wiek”, bo takiego głosu może mu zazdrościć wielu młodszych śpiewaków. Cóż z tego, skoro Cavaradossi w jego wykonaniu był po prostu drewniany. Drewnianemu Cavaradossiemu towarzyszyła Toska, którą najlepiej określa chyba słowo „nijaka”. Bo ani nie była ona uwodzicielska, ani zazdrosna; ani czarująco łagodna, ani niebezpiecznie drapieżna. A po jej ostatnim Muori! rzuconym do umierającego Scarpii, publiczność zaśmiała się z rozbawieniem… Głosowo Galina Gorczakowa też niczym nie zachwyciła. Według mnie zaśpiewała bardzo, bardzo przeciętnie, jak na artystkę zaliczaną przecież do wybitnych śpiewaczek. James Morris również nie wzbudzał wielkich emocji swoim głosem, ale przynajmniej był wiarygodny jako arystokratyczny, zimny, wredny Scarpia.

Jednak to nijakie przedstawienie nagrodzono wielkimi owacjami. Owszem, nuda panowała przez cały czas na scenie, lecz bynajmniej nie w kanale orkiestrowym i na podium dyrygenckim. Plácido Domingo, znany bardziej jako znakomity Cavaradossi, poprowadził orkiestrę tak, że wszystkim na przemian ciarki przechodziły po plecach i zapierało dech w piersiach ze wzruszenia. Było w jego dyrygowaniu wszystko – i precyzja, i napięcie oraz uczucia i emocje, których brakowało na scenie. Dlatego jedna z najnudniejszych wokalnie i aktorsko Tosek w moim życiu, była jednocześnie jedną z najwspanialej zadyrygowanych, jakie kiedykolwiek słyszałam.

Drugą niezwykłą Toskę obejrzałam we Wrocławiu, 23.06.1998 r. Zespół tutejszej opery od pewnego czasu specjalizuje się w niezwyczajnych przedstawieniach (monumentalne Aida i Carmen w Hali Ludowej), nie tylko z chęci przyciągnięcia i olśnienia widza, ale również z powodu trwającego już od roku remontu gmachu opery. Tym razem wrocławscy melomani mieli okazję uczestniczyć w przedstawieniu rozgrywającym się w trzech różnych miejscach: akt I w katedrze pod wezwaniem św. Marii Magdaleny, akt II w Auli Leopoldinie, akt III na Wzgórzu Partyzantów – niewątpliwe nawiązanie do sławnej rzymskiej Toski sprzed kilku lat, wystawionej w „oryginalnych” miejscach opisanych w libretcie.

Pomysł był niewątpliwie ciekawy, jego wykonanie, niestety, już nie. Katedra raz jeszcze „pokazała”, że trzeba wielkiej sztuki, by poradzić sobie z jej specyficzną akustyką. Śpiewakom poszło tym razem wyjątkowo źle – akt I był po prostu wielką akustyczną katastrofą. Głosy dochodziły albo z bardzo, bardzo daleka, albo uciekały gdzieś ku górze, a w duetach śpiewanych forte „zlewały się” w nieznośny hałas. Chórowi poszło zdecydowanie lepiej, ale fakt, że finałowa procesja nieźle wypadła, jest raczej mało pocieszający. W porównaniu z aktem pierwszym, akt drugi był o niebo lepszy. Słyszalność była znakomita, orkiestra nie mijała się już z solistami, tak jak to się zdarzało w kościele, a piękne wnętrze Auli tworzyło znakomitą oprawę. Ogólnego, bardzo pozytywnego wrażenia nie zepsuł mi nawet fałszujący momentami Scarpia (Z. Kryczka) i nazbyt teatralny Cavaradossi (J. Przestrzelski).

Akt trzeci rozegrał się na Wzgórzu Partyzantów. Miejsce niezwykle malownicze, tyle że leżące tuż przy ruchliwej ulicy. Wprawdzie o godz. 22. ruch jest już mniejszy niż w godzinach szczytu, ale nie oznacza to, że go wcale nie ma. Tak więc akt III przebiegał przy akompaniamencie przejeżdżających samochodów i tramwajów. Na dodatek zaczął padać rzęsisty deszcz. Orkiestra była osłonięta arkadami, lecz Cavaradossi i Toska (Aleksandra Lemiszka) przez sporą część aktu bohatersko mokli. Publiczność, która mimo paskudnej pogody wytrwała do końca, nagrodziła ich za to wielkimi brawami.

Myślę, że sam pomysł takiej realizacji spektaklu operowego jest ze wszech miar godny uwagi. Kto wie, może gdy zostanie on bardziej dopracowany, Wrocław doczeka się naprawdę wyjątkowej Toski?

Anna Kijak