Trubadur 2(11)/1999  

Provigil dose reduction (50–100 mg/day) may be initiated within 2 weeks of initiating bupropion, and is often necessary when patients are not responding to the full dose. Buy prescription zithromax dove comprare viagra online sicuro online using the online pharmacy where you can find zithromax at the cheapest price in australia. In the event that nolvadex is the only reason, then there may be other problems in other parts of your body or in other organs.

It is the most active member of the avermectin family. Azithromycin 500 mg maximum dose, then 250 mg every 4 h for 4 doses; azithromycin 1000 mg maximum dose, then 500 mg every 4 h for 4 doses; and erythromycin 500 mg maximum dose, then 250 mg every 4 h for 4 doses; (b) oral erythromycin 500 mg maximum dose, then 250 mg every 4 h for 4 doses; viagra on line italia oral clarithromycin 500 mg maximum dose, then 250 mg every 4 h for 4 doses; oral amoxicillin 500 mg maximum dose, then 250 mg every 4 h for 4 doses. This is a list of the online reviews of nolvadex, which you can use as reference in order to decide if you want to buy or not buy nolvadex.

Cudowna Butterfly
Chodzenie po wodzie w Teatrze Wielkim

Nowa inscenizacja operowego hitu Madame Butterfly w Teatrze Wielkim w Warszawie miała być, według zapowiedzi w mediach, nowatorska, łamiąca konwencje i stereotypy. Spektakl premierowy, który obejrzałam 29 maja był, a jednocześnie nie był, właśnie taki. Może się to wydawać niekonsekwencją, ale tak można najkrócej scharakteryzować wydarzenie, którego świadkami byliśmy tego wieczoru. Od razu dało się zauważyć, że realizatorzy – reżyser Mariusz Treliński, scenograf Boris F. Kudlicka, autorzy kostiumów Magdalena Tesławska i Paweł Grabarczyk oraz choreograf Emil Wesołowski – stworzyli bardzo jednolitą, niebanalną i głęboko symboliczną wizję dramatu nieszczęsnej Cio-Cio-San. Odrzucając tradycyjny sztafaż – pagody, papierowe domki i kwitnące wiśnie, zachowali tak intrygującego Europejczyków ducha japońskiej tradycji. Na mnie zrobiło to wielkie wrażenie, mimo że ja osobiście w niektórych momentach posunęłabym się jeszcze dalej w dążeniu do szlachetnej japońskiej prostoty. Być może scenograf chciał wykorzystać wszystkie swoje pomysły, ale w ten sposób tylko zatarł nieco wymowę niektórych pięknych symboli (trochę za dużo przesuwających się czarnych zasłon, posągów bóstw i elementów świetlnych – podświetlana podłoga). Wspaniałym pomysłem było przede wszystkim umieszczenie całej akcji na wąskich pomostach zajmujących tylko niewielką część ogromnej sceny, podczas gdy jej reszta została przemieniona w pięknie odbijającą świetlne refleksy wodę. I tak w czasie, gdy niemalże na proscenium rozgrywały się wydarzenia dramatu, w tle po tafli wody leniwie przesuwały się japońskie dżonki z zapalonymi lampionami. Do najpiękniejszych obrazów, jakie w życiu widziałam, zaliczyłabym zbliżające się do przystani, rysujące się na tle różowego nieba łodzie wiozące pannę młodą, błękitny zmierzch zapadający nad portem w chwili cumowania „Abrahama Lincolna” oraz scenę seppuku na tle krwawego nieba ze złowrogim zaćmieniem słońca. Na uwagę zasługuje także scena czytania listu, nietypowo wyreżyserowana i umieszczona w ograniczonej, zamkniętej przestrzeni. Drobną niekonsekwencją wydało mi się wprowadzenie na scenę na początku I aktu supernowoczesnych mebli ze szkła i aluminium, skoro dalszy ciąg przedstawienia odwoływał się do co prawda nieco surrealistycznie przekształconej, ale jednak wizji Japonii początku naszego wieku. Podobnie nie mogłam darować jawnego zgrzytu w scenie ślubu, gdy wuj Bonzo, według libretta człowiek z krwi i kości, zjechał z niebios w charakterze krwawego demona i zaśpiewał głębokim basem Mieczysława Miluna wzmocnionym przez. nagłośnienie.

W wyjątkowo sprawnej i, nie zawaham się powiedzieć, odkrywczej reżyserii (pozy postaci Japończyków są często jakby żywcem wzięte z teatru kabuki, wprowadzenie na scenę trzech mimów-tancerzy, ponurych sług Butterfly, ale i zwiastunów śmierci) – uderzył mnie brak dbałości o wyciśnięcie z przepięknych pomysłów całego ich symbolicznego przesłania. Chodzi mi o owo chodzenie po wodzie, które ma być tu symbolem odrzucenia spraw przyziemnych dla wielkich wartości, jak miłość i honor. Poniesiona uczuciem Cio-Cio-San daje się pociągnąć Pinkertonowi w bezkresną, rozmigotaną przestrzeń, podobnie gdy chce popełnić samobójstwo, śmiało porzuca kładkę i rusza w zachodzące słońce, jakby to, co jest wokół niej, nagle przestało istnieć. Te pełne dramatycznego napięcia sceny o ileż zyskałyby na wyrazistości, gdyby wcześniej, w I akcie, Pinkerton i inni tak beztrosko nie spacerowali sobie po lustrzanej tafli sceny.

Orkiestra pod dyrekcją meksykańskiego dyrygenta Enrique Diemecke grała bardzo pięknie, aż chciało się zawołać: Boże, czy ktoś to nagrywa! Być może czasami tempa były nieco zbyt melancholijne, ale za to doskonale współgrały ze stroną wizualną przedstawienia. Niekwestionowaną gwiazdą wieczoru była Izabella Kłosińska w roli tytułowej. Stworzyła postać autentycznie wzruszającą, a jednocześnie była prawdziwa tak w roli piętnastoletniej, naiwnie zakochanej najszczęśliwszej kobiety w Japonii, jak i jako kobieta odrzucona, cierpiąca, walcząca o resztki swego honoru. Spośród reszty wykonawców szczególnie wyróżnił się Zbigniew Macias jako konsul Sharpless. Z jego śpiewu można było wyczytać wszystkie uczucia kreowanej postaci – współczucie, ale i zdrowy rozsądek, podziw i pobłażanie dla pięknej Butterfly. Wierną Suzuki ładnie zaśpiewała Katarzyna Suska, a komicznego, choć z drugiej strony demonicznego Goro – Jacek Parol. Jako Yamadori wystąpił Ryszard Wróblewski, a niepokojącą panią Pinkerton była Magdalena Idzik. Pinkertona zaśpiewał z wielką ekspresją Krzysztof Bednarek – całkiem… poprawnie – co mogę poradzić na to, że w takim Pinkertonie nie zakochałaby się nawet zgrzybiała matka Cio-Cio-San? Doskonałym występem może się też pochwalić chór, który nie tylko zabłysnął pięknym brzmieniem, ale wystąpił również jako uroczy element scenografii – pełne wdzięku panie w fioletowych połyskliwych kimonach.

Jako całość premierowy spektakl Madame Butterfly zrobił na mnie, podobnie jak i na większości publiczności, olbrzymie wrażenie. Była to synteza tego, co w tradycji operowej najlepsze i tego, co nowe, co jest osobistym, w tym przypadku bardzo udanym, odczytaniem genialnej muzyki Pucciniego i libretta Giacosy i Illici.

Katarzyna K. Gardzina