Biuletyn 3(16)/2000  

I have not been on the drug since my daughter got it for me. Priligy 60 mg maroc is used to Estoril treat depression, anxiety, social anxiety disorder, and phobias. The patient or prescribed by the doctor to ensure the normal activity of the digestive tract.

Hydrochlorothiazide has been studied to reduce the risk of cardiovascular disease (cvd) in patients with heart failure and those with hypertension. Of people who were allergic Colomadu viagra zum kauen to penicillin were given a placebo. Clomid was first approved for use in pregnancy in 1966.

Drezno 2000

Kolejna wyprawa „Trubadura” zapowiadała się niezwykle interesująco, zarówno z powodu przedstawień, jakie nas czekały, jak też miejsc, które mieliśmy obejrzeć. Doskonałym pomysłem było przeznaczenie jednego dnia wyłącznie na zwiedzanie. Dzięki temu mogliśmy podziwiać pięknie sytuowany na stromej skale zwisającej nad Łabą zamek Srekov. Richard Wagner przebywał tu latem 1842 r. i tu też, jak informuje napis na tablicy, postanowił rozpocząć pracę nad operą Tannhäuser. Zachowała się izba, w której kompozytor przebywał. Trudno będąc w takim miejscu nie przeżyć chwil wzruszenia. Okolica rzeczywiście jest wyjątkowej urody. Po noclegu spędzonym w Usti nad Łabą ruszyliśmy w dalszą drogę. Na kilka godzin zatrzymaliśmy się w Hrensku, by w końcu w godzinach popołudniowych dotrzeć do głównego celu naszej wyprawy, czyli Drezna.

Pierwszy wieczór w Semperoper zaczął się niezwykle efektownie. Milcząca kobieta (Schweigsame Frau), opera, której prapremiera odbyła się właśnie w drezdeńskiej Semperoper przed 65 laty (24 czerwca 1935), jest bez najmniejszej wątpliwości dziełem doskonałym. Świetne, niezwykle zabawne libretto Stefana Zweiga i wspaniała, pełna humoru muzyka. Bohaterem opery jest Sir Morosus, eks-marynarz i stary kawaler, cierpiący na nadwrażliwość słuchu, nie znoszący w związku z tym najmniejszego hałasu, muszący wysłuchiwać gderliwej gospodyni, która chce się za niego wydać. Na wiadomość, że bratanek (z którym wiązał wielkie nadzieje), przyłączył się do trupy aktorów, postanawia go wydziedziczyć i ożenić się z młodą dziewczyną. Niesie to za sobą wiele zabawnych perypetii i oczywiście kończy się dobrze. Strauss, który dotychczas, poza jednym wyjątkiem, nie komponował uwertur do swych oper, tym razem odszedł od swych zasad i stworzył utwór, w którym słychać bicie dzwonów, zgiełk ulicy, krzyki marynarzy z portowych tawern – utwór niezwykle trudny pod względem wykonawczym. Jednak drezdeńska orkiestra to zespół na najwyższym poziomie, poprowadzona przez Klaupetera Seibela zagrała po prostu rewelacyjnie. Wśród solistów wszyscy podobali mi się do tego stopnia, że trudno jest mi kogokolwiek wyróżniać. Biorąc pod uwagę ciężar poszczególnych ról, należy bez wątpienia wymienić: Kurta Rydla w partii Sir Morosusa, Kirsten Blanck w roli Aminty oraz Klemensa Biebara, jako Henry’ego Morosusa. Raz jeszcze chciałbym podkreślić poziom wszystkich wykonawców, którzy zachwycali w cudownych ansamblach, należących być może do najpiękniejszych fragmentów opery. Jeśli chodzi o scenografię, to trochę dziwnie wyglądały w pokoju wilka morskiego duże kręcone, białe schody, chyba zbyt okazałe, ale dzięki nim reżyser mógł wprowadzić sceny pantomimiczne, w których aktorzy przebierają się będąc niewidocznymi dla Morosusa. Scen tych nie ma w tekście libretta, ale moim zdaniem logicznie go uzupełniają. Reasumując: jeśli miałbym wystawiać ocenę za pierwsze przedstawienia, to oceniłbym na bardzo dobrze, a gdyby ograniczyć się do oceny tylko strony muzycznej, to z pewnością ocena ta powinna być celująca. Kładąc się do łóżka późno w nocy rozpamiętywałem szczegóły obejrzanego przedstawienia, ale myślami już wybiegałem dnia następnego.

Ariadna na Naxos należy do moich ulubionych oper. Pierwotna, jednoaktowa wersja tej opery wg. libretta Hofmannsthala powstała i miała swą premierę w 1912 r., ale cztery lata później został dopisany i dokomponowany prolog. Ariadna jest operą zbyt znaną, aby pisać o jej treści. Przejdę więc do szczegółów inscenizacji. Realizator Marco Arturo Marelli przeniósł akcję prologu z XVIII-wiecznego salonu wiedeńskiego w czasy nam współczesne. Zamiast mebli w stylu rokoko i peruk na głowach bohaterów, oglądamy wnętrza bardzo nowoczesne, przypominające salę w muzeum sztuki współczesnej, z wielką ilością obrazów na ścianach, z licznymi rzeźbami oraz migającymi w wielu miejscach ekranami telewizyjnymi, na których ukazują się Catherine Deneuve, Albert Einstein i wiele innych znanych i mniej znanych postaci. Scena ta podzielona jest tak, że możemy zobaczyć parę sprzeczającą się w drugim pomieszczeniu, a następnie dziewczynę wychodzącą do łazienki, gdzie wdycha rozsypany na umywalce biały proszek. Początkowo pomysł przeniesienia akcji do czasów nam współczesnych wydawał się nieco ryzykowny, ale w końcu czemu nie? Może jedynie straciły na tym zawarte w prologu akcenty satyryczne, krytykujące stosunki sprzed lat 200. Artystów wówczas ceniono w mniejszym stopniu, niż to ma miejsce dzisiaj. W tradycyjnych inscenizacjach Ochmistrz zwracał się do śpiewaków w sposób wyniosły, cedząc słowa, mając świadomość, że jest kimś znacznie ważniejszym. W drezdeńskim przedstawieniu nie ma on czasu dla artystów nie dlatego, że ich lekceważy, tylko po prostu musi biec do swych obowiązków. Wpada, znika, energicznymi gestami kieruje ludźmi przestawiającymi meble czy muzykantami, którzy niosą instrumenty. W sumie pomysł przeniesienia akcji w czasie, mimo wcześniejszych uwag, uważam za udany. Konsekwencją tego wyboru jest też to, że gdy prolog dobiega końca i rozpoczyna się opera, zalotnicy Zerbinetty zamiast nosić stroje bohaterów komedii dell’arte, paradują w strojach kąpielowych, z płetwami na stopach i w okularach do nurkowania. Nawiasem mówiąc, postacie Truffaldina, Scaramuccia, Brighelli i Arlekina mają w tym przedstawieniu ogromny ładunek komizmu i ich taniec, mający rozweselić Ariadnę, wykonany był brawurowo. Zresztą brawurowe, w dobrym znaczeniu tego słowa, jest w tym przedstawieniu wszystko. Jedyna krytyczna uwaga dotyczy zbyt nachalnego, moim zdaniem, przypominania, że Ariadna była kiedyś posiadaczką kłębka nici. Na scenie pełno jest porozciąganych czerwonych nici, w które Bacchus dwukrotnie się zaplątał i odniosłem wrażenie, że odetchnął z ulgą, gdy w końcu zostały zerwane. O ile pamiętam, Ariadna, a właściwie Tezeusz, używał nici na Krecie i nie było powodu by rozwieszając je na Naxos utrudniać życie Bacchusowi, idącemu bądź co bądź spełnić dobry uczynek. Podobnie z półmetrowym rysunkiem labiryntu na skale, obok głowy śpiącej Ariadny, która po przebudzeniu wpatruje się w niego z odległości kilku centymetrów, niczym krótkowidz powtarzając: Gdzie ja byłam? Co się ze mną działo? Scena ta wydała mi się zabawna. Może też Zerbinetta mogłaby mieć więcej erotyzmu. Jest w końcu zalotna, Kathleen Battle w nowojorskim przedstawieniu (widziałem niestety tylko jedno na video) ma więcej wdzięku i uroku błyskając stopą bez bucika niż drezdeńska Zerbinetta, poprawiająca czerwone, ażurowe pończochy. Przyznaję jednak, że są to szczegóły o trzeciorzędnym znaczeniu. Najwyższa pora przejś?? do oceny muzycznej przedstawienia. Trudno mi wyobrazić sobie lepsze wykonanie Ariadny na Naxos od tego, jakie mieliśmy szczęście wysłuchać w drezdeńskiej Semperoper. Nie sposób znaleźć słabego punktu. Cudowna, doskonale prowadzona przez Philippe Auguina orkiestra, bardzo dobre głosy. Arcyprzepiękny duet Zerbinetty i Kompozytora w wykonaniu Roxany Incontrera i Marylin Schmiega to piękno w najczystszej formie. To chyba najwspanialszy duet na dwa głosy żeńskie, jaki słyszałem. Momentalnie muzyka zdaje się wyraźnie nawiązywać do Tristana i Izoldy. Jeśli chodzi o słynną koloraturową arię Zerbinetty, niezwykle trudną, wręcz karkołomną, Incontrera zaśpiewała ją bez najmniejszego wysiłku, lekko i perliście, wywołując entuzjazm na widowni. Do dwóch wcześniej wymienionych nazwisk należy dodać przede wszystkim Anne Schwanewilms (Primadonna/Ariadna) i Chrisa Merritta (Tenor/Bacchus). Partia Nauczyciela muzyki nie jest tak znacząca, jak te omówione dotąd, jednak nie sposób nie wymienić Theo Adama – doskonałego w tej roli. Był to niezapomniany wieczór i chyba nikt, po takich przeżyciach nie miał ochoty iść spać do hotelu.

O trzecim przedstawieniu, czyli Jenufie, nie czuję się na siłach pisać z różnych względów, głownie zaś dlatego, że słuchałem tej muzyki po raz pierwszy, prawie nie znając treści opery. Zarówno muzyka, jak też jej wykonanie spodobały mi się bardzo i na tym stwierdzeniu poprzestanę. Pora na podsumowanie. Nasz wyjazd do Drezna był udany pod każdym względem. Wyjątkowo atrakcyjny repertuar i bardzo wysoki poziom prezentowany przez artystów sprawiły, że była to wycieczka wyjątkowa. Warto jeździć setki kilometrów, nie zawsze wygodnym autobusem (chociaż ten był bardzo wygodny), nawet postać w upale na granicy, po to, aby przeżyć w te chwile zachwytu siedząc później na widowni. Życie bywa piękne. Chciałbym na koniec podziękować organizatorowi wycieczki, Tomkowi Pasternakowi, który wziął na siebie cały ciężar przygotowania tej imprezy. Dziękuję i mam nadzieje, że ciąg dalszy nastąpi.

Henryk Sypniewski