Biuletyn 1(18)/2001  

I can't remember, but i hope it will help you a lot. If you are looking to pay less and get the drug https://junkergebaeudeservice.de/44439-kamagra-100-online-bestellen-90796/ cheaper, then this is the place to do it. Your doctor will probably want to monitor your steroid dosage for the rest of your treatment with this medicine.

These may be a direct result of an allergic response to the antibiotics. This is why they are being prescribed https://uozhouse.it/42890-il-viagra-funziona-anche-sulle-donne-60954/ by the doctor. If you are interested in comparing the cost of generic synthroid with the branded version, check out the chart below.

Sly w Gran Teatre del Liceu

Taki pobyt w Barcelonie planowałam już od wielu lat. Miały być Zielone Świątki, Noc Świętojańska, Boże Ciało i wizyta w odbudowanym Gran Teatre del Liceu, najlepiej na operze z José Carrerasem w roli głównej. Wszystko to mi się trafiło w ciągu 2 tygodni czerwca 2000 roku. Niewiele brakowało, abym na spektakl udała się w gustownych rybaczkach i polarowej bluzie, ponieważ linie lotnicze zgubiły mój bagaż. Na szczęście w dzień spektaklu odnalazł się. Przez internet udało mi się na dwa miesiące przed spektaklem zamówić tylko miejsca bez wizji – dobrze, że chociaż z fonią. Pod operą udało mi się jednak kupić znakomite bilety, oczywiście nie w kasie. I wreszcie zobaczyłam wychodzącego dyrygenta – Davida Giméneza, debiutującego w Gran Teatre del Liceu siostrzeńca Carrerasa. Byłam szczęśliwa wiedząc, że Sly’a, to niesamowite dzieło, odkrył po latach zapomnienia mój ulubieniec – jak określono w artykułach – artysta poszukujący i od ponad dwóch lat święci w nim triumfy. Melomani będą o tym pamiętali.

Giovacchino Forzano swą powieść Sly, a następnie libretto do opery z podtytułem Legenda o obudzonym śpiącym, napisał zainspirowany prologiem do Poskromienia złośnicy W. Szekspira. Ermanno Wolf-Ferrari skomponował wspaniałą, idealnie pasującą do mrocznego tematu i sytuacji muzykę, umiarkowanie dramatyczną, zmysłową, okresowo wesołą czy też wesołkowatą, która otacza, wzrusza, porusza i porywa. Sly swoją fabułą przypomina trochę filmy śmiesznego, wzruszającego Chaplina. Opera ta miała swoją premierę w La Scali 29 grudnia 1927 roku. Wg kompozytora J. Solera i krytyka R. Pla-Arxé dla nadwrażliwych artystów, a niewątpliwie taki był Wolf-Ferrari, I Wojna Światowa była wielkim szokiem, z którego nigdy nie mogli się otrząsnąć. Zwłaszcza w zwyciężonych Niemczech, kraju który Wolf-Ferrari dobrze znał i lubił, panował chaos i nerwowy niepokój, tliły się już początki narodowego socjalizmu. Nie sposób było nie dostrzec zła, jaki niosła ze sobą ideologia faszyzmu i nazizm. W 1927 roku kończyły się szczęśliwe powojenne lata, widać było początki wielkiego kryzysu, który miał nastąpić w 1929 roku, postępował totalitaryzm i przeczuwało się kolejną wielką wojnę. Znowu zaczynały się złe lata nieszczęść dla wrażliwych, liberalnych artystów. Tę wizję kolejnych nieszczęść czuje się w temacie i muzyce tej opery. Zauważył to nie tylko Wolf-Ferrari. O tym samym, tylko innymi środkami wyrazu, mówiły również powstałe w tym samym czasie inne dzieła operowe, np. Król Edyp, Cardillac, Wozzeck i Mahagonny. Można tę listę poszerzyć o ówczesną twórczość instrumentalną, poetycką, literacką (F. Kafka), filozoficzną i filmową (Pancernik Potiomkin i Metropolis), twórczość niemieckich ekspresjonistów oraz surrealistów: niespokojną, buntowniczą, antyimperialistyczną i antynacjonalistyczną. Wolf-Ferrari tak powiadał później o swej operze:...kiedy to pisałem, byłem dzieckiem; to jest tym, czym byłem, jestem i będę, dzieckiem… To zderzenie horroru czasów z nadwrażliwością i dziecięcą naiwnością jego uczuć pomogło mu w napisaniu tej przejmującej opery. Uważano wówczas, że muzyczne środki wyrazu stosowane przez kompozytora są nieco przestarzałe. Sam Wolf-Ferrari twierdził tak: Jestem przez to, co mówię…. Mam zmienić swój styl, ponieważ pojawia się nowy kompozytor? Najlepsze jest trwałe. (z listu do przyjaciela). Pięknie podsumował tę operę krytyk K. Schumann: Tragedia przychodzi w stroju arlekina. Uważa on, że ostatnie sceny, w których Sly decyduje się na samobójstwo, nie należą ani do opery werystycznej, ani do dramatyzmu musicalowego, lecz do surrealizmu. Sly ginie, ulega, upada przez świat, który wydaje się istnieć wyłącznie po to, by działać przeciwko człowiekowi, Sly’owi.

Przedstawienie w Barcelonie było przejmujące, wzruszające, porywające, zachwycające dzięki Carrerasowi, który w roli Sly’a stworzył tragiczną, dramatyczną i piękną postać. Zachwycał już od początku, wykonując groteskową, ale i wzruszającą pieśń i taniec niedźwiedzia. A niedźwiedź w kagańcu tańczy, śpiewa i gra na bębnie i talerzach z niechęcią, ale musi pracować. Jest zakochany w niedźwiedzicy ze swoich snów i tylko o niej myśli. Nagle widzi wśród widzów na placu kotkę w kolorze ukochanej niedźwiedzicy, śpiewa tylko dla niej, ale ona go nie rozumie, bo przecież kotka nie zna niedźwiedziego języka, jest z tego uczucia niezadowolona, a niedźwiedź w końcu znudzony łapie ją i zjada. Po występie niedźwiedź powraca do swej klatki. Ten niedźwiedź to filozof-amator, co pożera swoje miłości. Sly jest bardzo lubiany w tawernie, bo bawi słuchaczy swoimi wierszami i monologami, które pijacy uznają za śmieszne. Zastanawia się nad sobą: Kiedy nie pijesz, kim jesteś, biedny Sly’u? Śpiewakiem w knajpie, kuglarzem, wędrownym sprzedawcą, pisarzem wierszy… Biedny, nieszczęśliwy strzęp. Tęskni za miłością, czułością, drugim człowiekiem, który go zrozumie. Rozdziera się serce słuchaczy, gdy z ogromnym dramatyzmem śpiewa zarówno o tęskniącym do miłości sercu niedźwiedzia, jak i o swojej wszechogarniającej samotności i pragnieniu miłości. Sly jest królem tylko wtedy, kiedy jest pijany, jest wtedy panem samego siebie, improwizuje, nie musi wykonywać rozkazów. Te pijackie burdy i obcałowywanie się pijaków – jakże prawdziwe. Wśród tych beznadziejnych, bez przyszłości ludzi, bawiących się pijaków czy też znudzonego życiem i pieniędzmi wielmoży wraz ze swą świtą, płaszczącymi się przed nim służącymi i pseudoprzyjaciółmi, jest tylko jeden, również bez przyszłości, ale myślący, marzący, cierpiący, czujący, romantyczny Sly – J. Carreras. Sly dojrzewa psychicznie dzięki Księciu, znudzonemu bogaczowi, który zrobił mu okrutny, tragicznie kończący się kawał, ale też umożliwił przeżycie miłości do Dolly – krótkie szczęście i życie pełnią życia. Wcześniej Sly był tylko lekkomyślnym poetą, pijaczkiem wolnym niby ptak, ale jednocześnie z przerażenia drżącym przed policjantem, który chce mu tę wolność odebrać. Jednak przecież nie jest zupełnie wolny, uwikłany w pijaństwo, tworzenie poezji dla pieniędzy, bawienie pijaczków; zamęczany filozoficznymi myślami. Sympatia poety do butelki, przedstawiona z humorem i po mistrzowsku przez Carrerasa w I akcie opery, wywołuje uśmiech. Sly wydaje się być niewinnym i prostodusznym, jest sympatyczny. Zabawa księcia jest bardzo okrutna już od pierwszych chwil. Nikt nie ujmuje się właściwie za Sly’em, chociaż niby wszyscy go lubią. Początkowo po obudzeniu w II akcie poeta budzi uśmiech widzów swym zaskoczeniem, swoją radością. Po chwili żal nam go do głębi. Przeżywa straszne chwile. Dużo wypił, ma kaca, to prawda, ale przecież wie, kim jest. Poetą, Sly’em, a nie żadnym chorym Księciem, który wyzdrowiał. Nie przekonują go ani jego podwładni, ani pełen skarbiec. Przekonuje go dopiero Dolly, bo przecież wrażliwy poeta w okrutnym świecie tak bardzo tęskni do miłości. A piękna, smutna i samotna Dolly znakomicie nadaje się do wielbienia. Niestety, za bardzo wczuwa się w swoją rolę i Książę wystraszony, że straci kochankę, wtrąca Sly’a do więzienia. Bo Książę też jest sam, mimo pieniędzy, kupionych podwładnych, przyjaciół i kochanki. Jak błazen, którego odgrywa w II akcie, musi grać zabawne role i wymyślać różne zabawy dla siebie, a także swoich służących i przyjaciół – niby ich kupił, a właściwie jest ich własnością. Biedna Dolly nieszczęśliwie zakochuje się w delikatnym romantyku. Niesamowita jest intensywność cudownego miłosnego duetu i końca II aktu. W końcu Sly zdaje sobie sprawę, że był jedynie zabawką okrutnego Księcia. Uważa, że Dolly też go oszukała, udając miłość na życzenie swego pana – Księcia. Eksploduje w żalu i gniewie. Potem jest przerażony, że trafił do więzienia, skąd nie ma wyjścia, gdzie nie może oddychać, którego bał się ponad wszystko. Zrozumiał nicość swojego pijackiego życia. Dochodzi do wniosku, że życie z dnia na dzień, w ciągłej ucieczce przed więzieniem za długi, z codziennymi pijackimi zabawami, jest nie dla niego. Nie chce żyć w takim świecie. Wydaje mi się, że i tak nie było dla niego ratunku. Był skazany na wieczną tułaczkę wśród cyganerii i pijaczków. Mimo najlepszych chęci nie był w stanie zapewnić Dolly poziomu życia, do jakiego, żyjąc z Księciem, była przyzwyczajona. Bo cóż, ten poeta ma ręce niezdatne do innej pracy jak tylko trzymanie pióra przy pisaniu poezji oraz butelki przy piciu. Książę znakomicie wykrył czułe punkty poety: lęk przed samotnością, pragnienie miłości, a także strach przed więzieniem i jeszcze bardziej w nim straszną samotnością. Niestety, samotność jest większa, gdy wcześniej czuło i przeżyło się miłość. Dlatego Sly na końcu nie będzie już walczył, nie będzie się bronił. Po tej krótkiej, gwałtownej, lecz silnej miłości kompletnie się poddał, a jego samotność stała się bardziej dotkliwa. Już nie pomoże ani znieczulający alkohol, ani poezja, ani marzenia, bo teraz wie, że miłość może być piękniejsza od marzeń. Kochając, przez chwilę nie czuł się taki samotny. Książę darował mu chwile szczęścia, jakich dotąd nie zaznał. Sly dojrzał do śmierci. Dobrze, że chociaż przed śmiercią przeżył to, o czym marzył całe życie i o czym pisał swą poezję. Sam odkrył miłość. Wrażliwy poeta od początku jest skazany na okrutny koniec. Jego samobójcza śmierć jest patetyczna i heroiczna. Uchronił się przed śmiercią w rynsztoku. Poeta umiera szczęśliwy, bo Dolly do niego wraca i jednak go kocha, kocha go dla niego samego. Ktoś jednak go docenił, jest coś warty. Ale chce od niej już tylko pocałunku na pożegnanie. Dolly pozostaje samotna.

Wspaniały tenor w sposób niezwykły pokazuje wszystkie barwy i odcienie emocji oraz uczuć bardzo złożonej postaci poety. Jego Sly wzrusza i porusza wszystkich przez swoją niewinność, prawość i szczerość. Każdy aspekt charakteru przedstawia z taką intensywnością, głębią i siłą, że po spektaklu widz odczuwa coś w rodzaju wyczerpania psychicznego i fizycznego. Niesłychanie ekspresyjnie ukazuje jego strach, trwogę, radość, niepewność, smutek, miłość, wrażliwość, delikatność, złość, bezsilność, samotność, które w końcu popychają go do ostatecznego, brutalnego kroku. Artysta śpiewa głosem o niesamowitej ekspresji. Szczególne napięcie wywołuje porywające i mistrzowskie wykonanie finałowego monologu, czyli właściwie całego III aktu, w sposób szlachetny, heroiczny, tragiczny. Jeden człowiek na scenie umie przykuć uwagę widzów na tyle minut, powodując zatrzymanie oddechu z przejęcia. To zdumiewające, jak śpiewak krzyczy tu głosem, twarzą, całą swoją postacią. Jak określił krytyk T. L. Ponick po wysłuchaniu Sly’a w Waszyngtonie: wykonanie J. Carrerasa to płacz, krzyk miażdżonej i gniecionej, wrażliwej duszy. Przejmująca jest samotność, zamieszanie i desperacja artysty jako Sly’a. Fizycznie, boleśnie odczuwa się kulminacyjny moment podcięcia żył. Jakby każdy widz również w tym momencie popełniał samobójstwo, tak nas to dotyka i rani. To rozpaczliwy żal, pełna pasji wściekłość i przygniatające poczucie niesprawiedliwości rozrywają jego żyły nadgarstka, a nie rozbita butelka. I na końcu ta słodka, delikatna akceptacja tragicznego przeznaczenia, gdy łagodnie, przed śmiercią, prosi Dolly o ostatni pocałunek – to niezwykły, powodujący dodatkowy wzrost napięcia, moment. Carreras daje całego siebie – fizycznie i wokalnie, przez całe przedstawienie. Wszyscy wychodzą oszołomieni cudowną wszechstronnością tenora. Oczarowani jego możliwościami dramatycznymi i wokalnymi. Sly’a nikt inny tak nie zagra. Ta głębia, finezja, taka postać Sly’a, świadczą o sile osobowości i wielkości śpiewaka jako człowieka.

Pozostali wykonawcy stanowią wspaniałe tło dla popisu Carrerasa. Świetną Dolly jest Isabelle Kabatu. To młoda, obiecująca śpiewaczka, pochodzenia belgijsko-kongijskiego, dysponująca silnym i pięknym sopranem dramatycznym. Uczyła się u prof. J. D. Blivata w konserwatorium w Nicei. Debiutowała w 1994 roku w Traviacie w Lizbonie, rok później występując w roli Bess w La Scali. Jest bardzo sympatyczną, nieco egzaltowaną osobą. Pytana po spektaklu, jak jej się śpiewało z Carrerasem, natchnionym głosem odpowiedziała: to było jak piękny sen. Stanowiła malowniczą parę z Mistrzem. Księciem Westmorelandem, który prawie zupełnie stracił wrażliwość i człowieczeństwo, był Sherrill Milnes, znakomity amerykański bas-baryton. Jego piękny głos i świetna gra aktorska od lat budzą podziw publiczności i krytyków. Sly’a bardzo interesująco wyreżyserował H. Hollmann, a idealnie współgrającą z librettem scenografię stworzył H. Hoffer. Spektakl jest przeniesieniem zachwycającej produkcji z Zurychu z 1998 roku. Wciąż zbiera ona same zasłużone pochwały, natomiast produkcję waszyngtońską z 1999 roku krytykuje się szczególnie za wprowadzenie w III akcie rozpraszającego uwagę, tańczącego wokół popełniającego samobójstwo Sly’a – „anioła śmierci”. J. Hoffmann ciekawie rozwiązał oświetlenie sceny; na ciemną scenę pada światło w różnych barwach, najczęściej białe, przez otwierające się podczas spektaklu w różnych miejscach drzwi i okna, stanowiące jasne płaszczyzny. W ciemnej tawernie po stronie prawej jest długi stół, unoszący się jak gdyby do tyłu, siedzą przy nim ciemnoszarzy ludzie. Wielki kontrast stanowią wobec nich ludzie księcia, w strojach arlekinów. W II akcie w oknach na różnych wysokościach pojawiają się na chwilę wyłonieni z ciemności w różnych pozach kolorowi ludzie ze świty księcia. Gdy Sly budzi się w pałacu Księcia, łoże na którym leży, interesująco powoli się wraz z nim pionizuje. Ciekawie zainscenizowano sceny z samym poetą lub Sly’a z Dolly; ciemna scena nagle rozbłyskuje światłem i pojawiają się kolorowi dworacy Księcia usadzeni w piramidę na schodach, które dość często występują jako element scenografii w tej operze. Mimo kolorowych akcentów, scenografia, tak samo zresztą jak i atmosfera tej opery, jest raczej mroczna i ponura. Bardzo cieszę się, że mogłam dwukrotnie obejrzeć to perfekcyjne przedstawienie. Carreras wzniósł się w nim na szczyty doskonałości i kolejny raz potwierdził swoją wielkość. Sir Colin Davis tak o nim kiedyś powiedział: Jakąkolwiek kreuje rolę, identyfikuje się z nią całkowicie. I to właśnie trafia do przekonania publiczności. Ten człowiek wyraża dokładnie to, o czym śpiewa. Nie posługuje się zręcznymi chwytami profesjonalisty, ale głęboko angażuje się w to, co robi. Pod dyrekcją D. Giméneza orkiestra opery grała fantastycznie. Stanowiła jedność z artystami i z doskonałym chórem, znakomicie współtworząc nastrój opery. Młody, utalentowany dyrygent znakomicie wywiązał się ze swojej roli. Studiował w konserwatorium w Barcelonie, w Wyższej Szkole Muzycznej w Wiedniu i u sir C. Davisa w Królewskiej Akademii Muzycznej w Londynie. Zadebiutował w 1994 roku, dyrygując koncertem, niedługo potem prowadząc Carmen w Stuttgarcie.

Publiczność bardzo gorąco oklaskiwała całe przedstawienie, a szczególnie J. Carrerasa. Po jego wejściu w I akcie zgotowała mu, przede wszystkim w pierwszym przedstawieniu Sly’a, gorące owacje. Ten zdumiewający, przedłużony aplauz na dłuższy czas zatrzymał muzykę. Było to uzasadnione, bo przecież publiczność Barcelony witała swojego uwielbianego syna.

Aleksandra Toczko