Trubadur 2(19)/2001 (Dodatek Moniuszkowski)  

It usually takes about one week to take tamoxifen and another week or two to get your period. I have a lot viagra generika billig kaufen Rochester of experience in managing dogs with ticks. Amoxicillin is also used to treat skin infections such as minor skin boils.

Do not take ventolin and other inhaled medications during pregnancy. Prednisone cost is very expensive comprare su kamagra original recensioni Somalia but it is very cheap. The initial clinical response of the patient to bactrim was observed at the time of discharge and remained stable during the course of therapy.

O konkursie z drugiej strony lustra

Trzeba uporządkować wspomnienia. Porozmieszczać w przezroczystych, foliowych koszulkach, w segregatorach kolorowych. Opisać czytelnie. Niech przechowują się dobrze, przeglądane co jakiś czas, aby nie pokryły się cienką, szarą warstwą niepamięci.

1. Najpierw był pomysł. Gdzieś dawno, dawno temu, w przeszłości zupełnie już odległej, choć przecież wcale nie tak dalekiej.

Potem był konkurs. Potem były konkursy. Maria Fołtyn zarzuciła Moniuszką cały świat. Świat patrzał zdumiony, po czym zaśpiewał. Z pasją, jakiej często próżno szukać u Polaków. I dlatego Polaków właśnie zabrała Maria Fołtyn przed tegorocznym konkursem do Międzyzdrojów – żeby nauczyć ich kochać ich własną, narodową muzykę. Po raz pierwszy zimą w kurorcie tym opiekę nad artystami roztoczył dyrektor naczelny Teatru Wielkiego – Opery Narodowej Waldemar Dąbrowski, sprawca wielkiej „letniej” metamorfozy Międzyzdrojów. Zapewniając kilkunastu młodym śpiewakom komfortowe warunki pracy i wypoczynku umożliwił zorganizowanie Zimowych Konfrontacji Wokalnych Ekipy Polskiej.

2. Nad morzem padał śnieg. Buty ślizgały się po zalodzonych chodnikach, morze wyrzucało na plażę szarą krę. Młodzi artyści zawłaszczyli sobie ofiarowany im wielkodusznie i lekkomyślnie przez dyrektora Andrzeja Mleczkę urokliwy Międzynarodowy Dom Kultury, przekształcając go na jeden lutowy tydzień w Polski Dom Muzyki. Tam doskonalili swoje umiejętności pod okiem wybitnych pedagogów: Ewy Wdowickiej, Jerzego Artysza i Eugeniusza Sąsiadka, a także oczywiście i samej Marii Fołtyn. Śpiewali głównie Moniuszkę i Paderewskiego. Śpiewali w holu, na scenie i w piwnicy. Śpiewali rano i po południu, a w czasie sjesty, gdy Dom Kultury pustoszał, siadali potajemnie do fortepianu. Trochę się bawili. Trochę spacerowali po molo. Urządzali bitwy śnieżne w małym parczku. Wieczorami gromadzili się w salce na piętrze albo w przestronnym holu Domu Kultury. W okna stukały gałęzie skostniałych drzew, a oni pili gorącą herbatę i słuchali nagrań z pierwszych lat zeszłego (już!) stulecia. Józef Kański występował gościnnie w roli Świętego Mikołaja, a z jego torby wynurzały się jedna za drugą płyty z arcydziełami moniuszkowskimi śpiewanymi przez największe gwiazdy polskich – i światowych – scen operowych. Były zagadki i niespodzianki, próby przedyskutowania zmieniających się stylów wykonawczych, zmieniającej się „mody wokalnej”.

Potem do nocy przesiadywali w Tutti-Frutti – skrzyżowaniu kawiarenki z restauracją i pubem – klasycznym „lokalu kurortowym”. Na stolikach szklanki, sztuczne kwiaty i świeczki. Na parapetach – fajansowe figurynki i lampeczki różowe albo błękitne. Zmęczenie, satysfakcja i – słodka beztroska.

3. Kwiecień był pogodny. O Wielkanocy trochę pozapominaliśmy. Święta rysowały się w coraz bardziej oszołomionej świadomości nas wszystkich, „pracowników przykonkursowych”, przede wszystkim jako trzy stracone dni, podczas których nic nie będzie można załatwić. Wymuszało to zwiększony nakład pracy w pozostałe dni. W ostatniej chwili udało nam się urządzić skromne „jajeczko”; w maleńkim pokoiku Marii Fołtyn zebrała się „rodzina moniuszkowska” – przybrana rzecz jasna, ale bardzo serdeczna. Więc było całe biuro, z „dyrektorem kancelarii” Mariuszem Grudniem na czele (mogę zacytować sprawozdanie Marii Fołtyn?: „uroczym wodzem i zarazem świetnym kolegą”). Przyszedł oddany idei dział literacki Teatru Wielkiego – Opery Narodowej – galeria cieni raczej, niż żywych ludzi; na skraju totalnego wyczerpania przygotowaniami do druku folderu konkursowego. Przyszła nasza ulubiona pani Hania Kozłowska prowadząca sekretariat dyrektora Leszczyńskiego – pocieszycielka o wyrozumiałości i cierpliwości zdaje się bezgranicznej. Była też oczywiście pani rzecznik konkursu Małgorzata Komorowska, konsekwentnie zdobywająca sympatię wszystkich bez wyjątku stoicyzmem i niebanalnym poczuciem humoru. Pod portretem Moniuszki zasiadły – gromadząc wokół siebie gości – dwie Dusze konkursu i zarazem jego siły sprawcze: dyrektor artystyczny: Maria Fołtyn – Kobieta Niezwykła, Nieprzenikniona i Nie Do Pokonania, oraz dyrektor wykonawczy: Stanisław Leszczyński – człowiek wielkiego serca i wielkiej mądrości, którego dowcip i zdecydowanie ratowały niejedną konkursową sytuację. Wzniesiono toast i życzono sobie… dużo sił.

4. Po Wielkanocy zaczęli przyjeżdżać: z Europy, Azji, Ameryki i Australii. Dziewczynki w kucykach i ogrodniczkach i kobiety w eleganckich kostiumach. Śpiewacy z matkami i śpiewaczki z ojcami. No i oczywiście: narzeczeni i narzeczone, mężowie i żony… czasem dzieci. Niemal natychmiast konkurs przerodził się w festiwal, wielkie święto przyjaźni – tych z dawien dawna i tych zawieranych na miejscu, odkrywanych każdego kolejnego dnia.

Nad głównym wejściem Teatru Wielkiego – Opery Narodowej zawisły 23 flagi, a w zacnych murach zawrzało, jak w pokaźnych rozmiarów ulu. Porozumiewano się w każdy dowolny sposób, języki (z migowym włącznie) plątały się dokumentnie, co wszakże nikomu specjalnie nie przeszkadzało. Wpisy, zapisy, podania, rejestracje, listy przesłuchań, zmiany repertuarowe i – last, but not least – wydawanie kartek obiadowych wypełniło nam bez reszty cały dzień 20 kwietnia. I gdy wieczorem przybysze z całego świata tłumnie zjawili się na widowni sali Moniuszki, a przed kurtynę wyszli Maria Fołtyn i Waldemar Dąbrowski, by ogłosić oficjalną inaugurację konkursu, patrzyliśmy na siebie za kulisami z niekłamanym zdumieniem: Więc to tak? To już?

Kurtyna rozsunęła się i popłynęła barwna, pstra opowieść o dworze, co się „strasznym” zwał. Jacek Kaspszyk zaczarował batutą Moniuszkę, którego – radośnie podrygującego – wynieśli ze sobą późnym wieczorem młodzi ludzie z teatru. Nieśli, jak kto mógł: w sercach, duszach, głowach, słowach… Z szacunkiem. Z zachwytem.

5. A potem… potem było tak, jak podczas wszystkich tego typu przedsięwzięć. Czasem czuliśmy się jak na spacerze aleją szeroką, jasną i prostą po horyzont. A czasem wędrowaliśmy wąską granią nie patrząc w dół. Czasem wykonywaliśmy z niezmąconym spokojem nasze obowiązki służbowe prowadząc kulturalne rozmowy. A czasem z krzykiem rzucaliśmy się na oślep do krawędzi, ratując to, co właśnie leciało było w przepaść. Wielkie Przeżycia goniły nas po korytarzach, potykaliśmy się o Emocje, Entuzjazm kazał się nosić „na barana”. Anegdoty same pchały się do rąk. Byliśmy bohaterami fantastycznej książki przygodowej. Głównym miejscem akcji była sala im. E. Młynarskiego. Tam było najpiękniej, tam kwitły kwiaty i tarasy zieleniły się drobnymi listeczkami miniaturowych drzewek, tam odbywały się przesłuchania I i II etapu.

Wzdłuż sceny ciągnął się złowrogo długi stół Jury. Kilkunastu Gniewnych sącząc wodę i z rzadka groźnie szeleszcząc kartami do głosowania kreśliło w nikłym świetle stołowych lampek swoje decydujące plusy i minusy. Za Gniewnymi zaś, w mroku: dziesiątki bijących w serdecznym niepokoju serc. Emocjonowali się wszyscy na równi: przyjaciele, rodziny, nauczyciele i widzowie mylnie zwani „postronnymi” – miłośnicy sztuki wokalnej, zaniedbujący na te osiem dni pracę, dom i inne obowiązki i tkwiący niewzruszenie na wszystkich przesłuchaniach. To właśnie widownia, gęstniejąca z każdym dniem, ze spontanicznym swoim entuzjazmem (albo też szczerym współczuciem) tworzyła niepowtarzalny klimat konkursowych zmagań. Żywy twór, patrzący rojem zaciekawionych oczu i słuchający zastępami bystrych uszu, był najwdzięczniejszym odbiorcą, reagującym na kolejne występy bez konieczności umieszczenia gdzieś w rogu sali mało dyskretnej osoby z jeszcze mniej dyskretną tablicą z hasłem: „Oklaski”.

Jaki był poziom, jacy byli śpiewacy? Nie chcę wartościować – zrobili to już albo robią na tych łamach inni. Oczywiście były „żywe legendy”, o których szeptano po konkursowych korytarzach, zanim jeszcze zdążyły publicznie otworzyć usta. Potem jęli się wyłaniać stuprocentowi faworyci i kandydaci do Grand Prix, których ostatecznie było jakieś pół tuzina. Przerzucano się nazwiskami, szkołami i numerami katalogowymi. Relacjonowanie wyników poszczególnych etapów przypominało sceny z giełd albo zaszyfrowane rozkazy mafijnych bossów. „Siedem, dwadzieścia trzy, sto sześćdziesiąt siedem…” – rzucały półgłosem do swoich „mobilów” przejęte postaci. Ktoś się zamykał w garderobie, ktoś tracił zasięg, ktoś biegł po schodach… radio nagrywało.

Najbardziej magicznym numerkiem konkursu był wszakże numerek 510 – numer sali obrad Jury. Na piątym piętrze, w dalekich kuluarach, na tyłach tyłów, niczym w fortecy zamykali się Wielcy Groźni. Na pewno bywali zmęczeni. Na pewno się spierali. I na pewno oceniali sprawiedliwie.

W bezpiecznej odległości od drzwi (za fosą) umieszczali się czasowo małomówni uczestnicy. Ci najwytrwalsi czekali do późnych godzin nocnych, żeby usłyszeć albo przeczytać werdykt. Żeby się ucieszyć albo rozczarować. Zadzwonić, wysłać SMS-a. Wreszcie spokojnie zapalić. Po finale nie było już numerków. W świat pobiegło siedem nazwisk. Każda z osób zatrudnionych przy konkursie powtarzała – i pewnie długo jeszcze powtarzać będzie, wyrwana nawet w środku nocy ze snu głębokiego: Walerowicz-Baranowska, Bixia, Sołowijowa, Kiknadze. Kuk, Krzysica, Sztoda.

6. A potem już bez reszty zaprzątnęły nas: jabłonka (bądź jej brak) na scenie w sali Moniuszki, gdzie miał się odbyć koncert laureatów, miejsce stołu i mniejszych stolików tamże, ustawienie krzeseł, mikrofonów, pulpitów dla orkiestry i globusa.

Konieczna była próba generalna. Próba świateł. Próba kamer. Telewizja nagrywała „polską eurowizję”, czyli scenki w plenerze z laureatami w rolach głównych. Wóz transmisyjny stanowczo domagał się partytur. Inspicjenci domagali się scenariusza. Ekipa techniczna domagała się czasu. Radio zaanektowało dla siebie miejsce w rogu pierwszego balkonu (którego domagało się już wcześniej) i dzieliło (w myślach) czas wieczoru między to tu a tamto tam, czyli między laureatów a Wiener Philharmoniker, grających tego samego dnia w Filharmonii Narodowej.

Prawdopodobnie – jak wynika z naszych najściślejszych obliczeń – tuż zaraz po godzinie dziesiątej rano nastąpiła godzina dziewiętnasta. Rozpędzona machina konkursowa z hukiem wpadała na swoją stację końcową. Na peronie czekał już tłum.

7. Czerwiec mamy dość ładny, choć maj był cieplejszy. Biuro konkursowe jest najspokojniejszym obecnie miejscem pod słońcem. Czasem włączamy radio, żeby nie było tak cicho. I kleimy albumy ze zdjęciami. Zdjęcia podpisujemy: imię, nazwisko, miejsce, data. Bo potem przyjdzie ktoś, kto nie będzie pamiętał, kto nie rozpozna, nie zrozumie. Nie będzie wiedział, jak to było. A było tak pięknie….

Agnieszka Kłopocka, Biuro Prasowe Konkursu