Trubadur 2(19)/2001  

Ivermectin works to kill mites by acting on the parasites' nervous system, as well as by interfering with the mites' ability to reproduce. Tamoxifen is a more effective treatment than a divinely azithromycin apotheke rezeptfrei single drug. The cost and availability of doxycycline can be low.

For that reason it has become an increasing problem in many developed countries, causing a great deal of distress to sufferers, their partners and their children. The use extended release metformin cost of the above products may affect the fetus or a developing fetus. Some of the cheapest and most effective drugs to buy online are prescription drugs.

Wiedeńska majówka 2001

Nie da się ukryć, że pojawienie się w naszym kalendarzu „najdłuższego weekendu w nowoczesnej Europie” przyniosło operomanom wiele korzyści. Po pierwsze, dzięki temu weekendowi mamy tydzień wolnego, który można przeznaczyć na rozkoszowanie się operą. Po drugie, ów weekend jest „im wunderschönem Monat Mai”, co oczywiście czyni stanie pod operą w kolejce po wejściówki znacznie przyjemniejszym. Nie mówiąc już o tym, że w takim np. Wiedniu czynne są już w maju źródełka z cudowną (i darmową) wodą pitną, co umożliwia zaoszczędzenie w ciągu kilku dni równowartości kilku wejściówek lub co najmniej jednej płyty (poważnie mówię).

Tegoroczna wyprawa do Wiednia zaczęła się pechowo – Plácido Domingo odwołał z powodu choroby swój występ w Pajacach i pod dużym znakiem zapytania postawił swój występ w Walkirii. Cóż, nie zawsze można mieć szczęście, pomyślałam sobie, mając jednocześnie nadzieję, że przedstawienia, które zamierzałam zobaczyć, będą przynajmniej bardzo dobre i choć trochę wynagrodzą mi nieobecność Dominga.

Początek pierwszego przedstawienia nie nastrajał optymistycznie. Orkiestra Wiedeńskiej Opery grała tak, jak jeszcze kilka sezonów temu grała orkiestra warszawskiego Teatru Wielkiego, czyli nieprecyzyjnie i anemicznie. Filharmonicy Wiedeńscy (bo tak się poza Staatsoper nazywają), jedna z najlepszych orkiestr na świecie, znani są również z tego, że w operze nie wysilają się za bardzo, jeśli za pulpitem dyrygenckim nie stoi maestro, którego szanują i lubią. A tak niestety było 29 kwietnia, gdy Rigolettem dyrygował Jun Markl. Na szczęście w trakcie przedstawienia muzycy zaczęli grać bardziej przyzwoicie. Najwyraźniej panowie stwierdzili, że chyba jednak trochę przesadzili na początku, a być może poczuli się trochę zawstydzeni przez wspaniałych solistów. Nie da się ukryć – było kogo posłuchać tego wieczoru. Franz Grudheber zaskoczył mnie niezłym barytonem, wielką kulturą śpiewu i świetnym aktorstwem – jego Rigoletto był naprawdę przejmujący. Partnerowała mu Lubica Vargicova, młoda śpiewaczka z Bratysławy, która zaledwie kilka dni wcześniej zadebiutowała w Staatsoper. Jej drobna, dziewczęca postać i lekki głos wręcz idealnie pasowały do roli Gildy. Trzeba przyznać, że jak na debiutantkę Vargicova zadziwiająco pewnie pokonywała wszystkie niebezpieczne góry. Bardzo ładny głos, dobra technika i prezencja sceniczna wróżą młodej Słowaczce sporą karierę. A skoro mówimy o idealnym dopasowaniu postaci i głosu do roli – to samo można niewątpliwie powiedzieć o Marcelo Alvarezie (Książę Mantui). Znałam tego śpiewaka z kilku transmisji radiowych i telewizyjnych i bardzo byłam ciekawa, jak wypadnie na żywo (bo w transmisjach szalenie mi się podobał). M. Alvarez ze znaczkiem klubowymArgentyński tenor wypada rewelacyjnie – obdarzony jest pięknym, nośnym głosem (zdecydowanie lirycznym, ale ze spintowym „zacięciem”), i do tego zauważa różnicę między piano a forte. To, że swobodnie porusza się po scenie, też jest, rzecz jasna, niemałym plusem (jak to dobrze oglądać śpiewaka, który wie co zrobić z rękami i twarzą…). Do tych wszystkich atutów dochodzi jeszcze olbrzymia radość ze śpiewania. Obserwując Alvareza zarówno na scenie, jak i po spektaklu przy rozdawaniu autografów, nie sposób nie zauważyć, że to, co robi, sprawia mu wielką frajdę.

30 kwietnia – Gianni Schicchi i Pajace. Zamiast zwyczajowej towarzyszki PajacówRycerskości wieśniaczej Mascagniego – miałam tym razem okazję obejrzeć komiczną jednoaktówkę Pucciniego (stanowiącą, obok Płaszcza i Siostry Angeliki Pucciniowski Tryptyk). Jest to opera, której powodzenie zależy nie tylko od trójki głównych solistów – wykonujących partie Schicchiego, Rinuccia i Lauretty – ale i od aktorskich umiejętności pozostałych dwunastu śpiewaków wcielających się w role chciwych krewnych zmarłego Buoso Donatiego. Zespół z wiedeńskiego przedstawienia zaprezentował się znakomicie – jako hipokryci dybiący na spadek po „drogim” wuju byli arcykomiczni. Na ich tle Alberto Rinaldi (Schicchi), Angelika Kirchschlager (Lauretta) i Mathias Zachariassen (Rinucci) wypadli dosyć blado (zwłaszcza Zachariassen, wyraźnie zbyt lekki głos do tej roli). Nie psuło mi to jednak świetnej zabawy, do której przyczyniła się też inscenizacja autorstwa Marco Arturo Marellego (z kostiumami Dagmar Niefind-Marelli). Główny element dekoracji stanowił gigantyczny kufer podróżny, który, otwarty na początku opery, ujawniał równie gigantyczny garnitur i rozmaite szufladki (czy raczej szufladziska) znajdujące się w środku. W owym kufrze rozgrywała się większa część akcji (w pierwszej scenie, na przykład, krewni Donatiego przetrząsali szufladziska i kieszenie garnituru w poszukiwaniu testamentu). Przypominało mi to nieco szuflandię z filmu Juliusza Machulskiego Kingsajz.

Drugą część wieczoru wypełniły Pajace w przepięknej inscenizacji Jean-Pierre Ponnelle’a. Występujący jako Canio Janez Lotric nie miał wprawdzie żadnych problemów wokalnych (choć trudno jego głos nazwać pięknym), ale nie potrafił dokonać niczego szczególnego poza wyśpiewaniem roli. (Trzeba jednak przyznać, że jego sytuacja nie była godna pozazdroszczenia – śpiewał, zdając sobie doskonale sprawę, kogo widzowie woleliby oglądać i słuchać zamiast niego). Niczym szczególnym nie wyróżnił się również Georg Tichy (Tonio), bardzo dobrą – wokalnie i aktorsko – Neddą była natomiast Krassimira Stoyanova. Orkiestrą w obu operach dyrygował Dietfried Bernet, pod którego batutą orkiestra zaczęła przypominać sobie o swojej legendarnej reputacji.

To, że owa reputacja jest w pełni uzasadniona, Filharmonicy udowodnili następnego dnia, 1 maja, podczas Tristana i Isoldy. Ogromna w tym zasługa Semyona Bychkova, który potrafił wydobyć z orkiestry rzeczywiście wspaniały dźwięk. Ale nie dla orkiestry, jakkolwiek znakomitej, warto było tego wieczoru być w teatrze. Niekwestionowaną bohaterką przedstawienia była bowiem Waltraud Meier. Przyznaję, że przed tym spektaklem śpiewaczka budziła we mnie mieszane uczucia. Podziwiałam jej aktorstwo, ale jakoś nie mogłam się przekonać do jej głosu. To jest, do jej mezzosopranu, bo w sopranowej partii Izoldy Meier rzuciła mnie praktycznie na kolana. Jej głos brzmiał niesamowicie, bez problemu przebijając się przez ciężką wagnerowską orkiestrę. Bynajmniej nie dlatego, że Meier krzyczy (nic z tych rzeczy) lub dysponuje szczególnie wielkim wolumenem, lecz dlatego, że potrafi wydobywać niezwykle skupiony dźwięk. Do zjawiskowego głosu dochodziła zjawiskowa prezencja sceniczna – małe gesty wystarczały, by śpiewaczka przykuwała uwagę (czasem nawet nie potrzebowała żadnych gestów, wystarczyło, że po prostu stała na scenie). Mój zachwyt podzieliła reszta widowni – gdy artystka wyszła do swojego pierwszego solowego ukłonu, wszyscy natychmiast wstali z miejsc. (Kilkakrotnie już byłam świadkiem owacji na stojąco w Staatsoper, ale coś takiego widziałam pierwszy raz). Waltraud Meier partnerował jako Tristan Gosta Winbergh, który był raczej bardzo przyzwoity niż porywający. Duże wrażenie wywarł na mnie Matti Salminen (Król Marek). Wprawdzie na scenie wygląda on jak wielki niedźwiedź, ale głos ma rzeczywiście imponujący. Zaskakująco dobrą Brangeną okazała się japońska (!) śpiewaczka, Mihoko Fujimura. Ascetyczna inscenizacja Augusta Everdinga pokazała, jak wiele można dokonać prostymi środkami, zwłaszcza umiejętnie operując światłem. Magiczna była ostatnia scena – światło stopniowo gasło, pozostawiono tylko jeden reflektor skierowany na Izoldę. Stojący obok niej Król i Brangena powoli stapiali się z tłem… W końcu została tylko Izolda śpiewająca Liebestod

Dwa dni później, 4 maja, podczas Roberta Devereux Donizettiego, przeżyłam jeszcze jeden zapierający dech w piersiach występ, tym razem w wykonaniu Edity Gruberovej. Artystka jest zaprzeczeniem wszelkich teorii, wedle których soprany koloraturowe w wieku 56 lat (wieku owego jej nie wypominając) nie powinny już tak rewelacyjnie śpiewać (i bez trudu osiągać fantastyczne wysokie E!) Wokalne fajerwerki to chyba najlepsze określenie tego, co zaprezentowała Gruberova. Nic dziwnego, że publiczność szalała (po jednej z arii śpiewaczka musiała się ukłonić, by w końcu przerwać huraganową owację). Jakby tego było mało, Gruberova była również doskonała aktorsko jako zgorzkniała, starzejąca się królowa Elżbieta I, która z trudem się porusza i bezskutecznie próbuje zatrzymać miłość dużo młodszego od siebie Roberta Devereux, księcia Essex. Ramon Vargas, śpiewający Roberta, niestety był w nie najlepszej formie. Prawdę mówiąc, stan głosu tego stosunkowo młodego przecież tenora budzi poważny niepokój – suche brzmienie i ogromne problemy w górnym rejestrze. Jak zauważył pewien znajomy, góry barytona Carlosa Alvareza (żadnych powiązań rodzinnych z Marcelo Alvarezem) brzmiały lepiej niż góry Vargasa. Alvarez (książę Nottingham), również młody jeszcze śpiewak, może się pochwalić bardzo pięknym, ciemnym głosem i świetną prezencją sceniczną. Można mu jednak zarzucić, że ma tendencję do zbyt monotonnego śpiewania. W tym przedstawieniu ponownie znakomicie zagrała orkiestra prowadzona energiczną ręką Marcello Viottiego. Prawie już zapomniałam o fatalnym występie Filharmoników w Rigoletcie

…o czym muzycy przypomnieli mi jednak w czasie Walkirii 10 maja, grając pod batutą Donalda Runniclesa. Niewiele pociechy przyniosło mi, niestety, to co słyszałam ze sceny. Siegfried Jerusalem (Siegmund), choć niezły aktorsko, nie powinien już raczej tej roli śpiewać (łagodnie rzecz ujmując). Gabriele Ronge (Sieglinda) nie wzniosła się ponad przeciętność. Bardzo dobry był Wotan w wykonaniu Jamesa Morrisa, ale z kolei Hildegard Behrens (Brunnhilda), mimo kilku wciąż jeszcze imponujących dźwięków, lata świetności ma już dawno za sobą. Wokalnie i aktorsko jedynie Violeta Urmana jako Fricka i Rene Pape (prawdziwe objawienie dla mnie) jako Hunding zaprezentowali wysoki poziom.

Wracałam z Wiednia nieco zdegustowana tą Walkirią, ale w gruncie rzeczy niezmiernie zadowolona z pobytu nad Dunajem. Wzdychałam też, jak zwykle, już do następnego sezonu i przedstawień, na które warto by się wybrać…

Anna Kijak