Trubadur 3(24)/2002  

Chronic bacterial infection, in an inpatient, outpatient and extended-dosing setting. We are a network pharmacy and can link https://ateliercreativo.gold/64236-medico-ricetta-per-telefono-cialis-21487/ to a client who has a prescription for you. Zofran is usually taken by mouth, but may be used with a needle.

But the most important reason for them is being overweight, says dr. It can also be https://montsenyaventura.com/53405-più-potente-viagra-naturale-91641/ used for a variety of other purposes. The brown cory catfish was originally described by american biologist william herbert walker in 1844 as the catfish species o.

Dieu de nos peres
Hrabina Moniuszki w Studiu im. Lutosławskiego

Przyznam się bez bicia – wśród wszelkich kompozytorów operowych, czy to zagranicznych, czy to rodzimych, nigdy nie darzyłem Moniuszki specjalną estymą. Zawsze kojarzył mi się z bogoojczyźnianym nadęciem i smętną muzyką. Dlatego na Hrabinę w Studiu im. Lutosławskiego (której nigdy wcześniej nie widziałem) wybierałem się z mieszanymi uczuciami, choć skład realizatorów tego przedsięwzięcia przekonałby pewnie człowieka bardziej ode mnie sceptycznego.

Ale najpierw ogólne wrażenia… Niemal wszystkie opinie o tej operze, jakie słyszałem przed jej obejrzeniem, zestawiały ją z Halką i Strasznym dworem, dziełami tego samego kompozytora – niemal wszystkie też wypadały niepochlebnie dla Hrabiny. Jak to jednak krytyka potrafi wszystko zohydzić. Nie dziwię się zresztą, że Hrabina została w Polsce skazana praktycznie na damnatio memoriae: w zestawieniu z takim choćby Strasznym dworem musiała przegrać, bo była za mało bogoojczyźniana, za mało nadęta, a za to zbyt wesoła i zbyt ludzka. Udowadniała, że i na scenie można pokazać żywych ludzi, a nie marionetki. Czego chcemy od Moniuszki (i Włodzimierza Wolskiego)? Tak samo wyklinano kiedyś Fredrę za to, że nie jest Mickiewiczem i nie pisze ku pokrzepieniu serc!

W porównaniu ze Strasznym dworem, a być może i z Halką, Hrabina jest świetna muzycznie; zresztą jest świetna muzycznie bez jakichkolwiek porównań. Podczas półscenicznego wykonania w Studiu Lutosławskiego o warstwę muzyczną przedstawienia dbał znany dyrygent Wojciech Michniewski. Możliwe, że spektakl ten zaowocuje płytą; osobiście byłbym z tego bardzo zadowolony. Michniewski dyrygował orkiestrą Polskiego Radia, w przedstawieniu wziął też udział potężny (i znakomity) chór FN. A jaką dykcję mieli soliści! Oczywiście, częściowo pomogła im doskonała akustyka Studia Lutosławskiego. W zasadzie nie rozumiałem jedynie śpiewu Broni (Dorota Wójcik). Poza tym, jest to chyba pierwsza opera, w której od czasu do czasu udawało mi się nawet zrozumieć, o co chodzi w partiach chóru. Za co chwała realizatorom.

Dobrze, zajmijmy się reżyserią. Zacznijmy może od tego, że nie było na nią zbyt wiele miejsca, jako że potężna orkiestra i równie rozrosły chór zagarnęły lwią część przestrzeni Studia, pozostawiając śpiewakom jedynie dosyć wąski skrawek z przodu sceny i znaczny jej kęs ze strony lewej. Trzeba oddać hołd pani Marii Fołtyn, której przy tak skromnych możliwościach udało się zrobić piękne, pouczające i pełnowartościowe – jednak – przedstawienie. Nieliczne rekwizyty, prześliczne kostiumy (Zofia de Ines), bardzo ładna gra świateł…

Jeśli chodzi o śpiewaków, to nie mam dla nich słów uznania – tak doskonały i zgrany zespół udało się realizatorom dobrać. Hrabinę – Marię Knapik – ściągnięto do tej partii specjalnie z Kanady i trzeba przyznać, że się opłaciło: wspaniała, zgrabna dama o miedzianorudych włosach godnie sprostała swemu zadaniu. Rafał Siwek jako Chorąży – to był dopiero „cios w oczy i uszy”! Wielki, czysty bas o szlachetnej barwie… A jaki on był sprawny aktorsko! Rośnie nam chyba następca Tesarowicza. Kolejny śpiewak to Leszek Świdziński w roli Kazimierza. Dziwny to śpiewak. Chyba typowo moniuszkowski, bo sprawdził się w Strasznym dworze i Hrabinie, ale gdy przyszło mu śpiewać Daniła w Wesołej wdówce, dał haniebną plamę. Ale ponieważ Hrabina jest dziełem Moniuszkowskim, więc tym razem Świdziński popisał się znakomitym wykonaniem swojej partii. Dalej – Czesław Gałka w roli Podczaszyca. Pod względem aktorskim królował tego dnia na scenie – nikt mu nie był w stanie dorównać. Jakżeż on był śmieszny w roli zzieleniałego Neptuna – i jak on się zalecał do Brońci, wymachując trójzębem! Dostał zresztą chyba największe (po Rafale Siwku) brawa z całego zespołu solistów. Jacek Szymański jako Dzidzi! Dla mnie jest odkryciem sezonu, bo znalezienie w Polsce śpiewaka z taką dykcją to zadanie dla wyjątkowych uparciuchów. Dorota Wójcik w roli Broni. Też świetna – aktorsko i głosowo – ale w wielu momentach nie do zrozumienia. Choć może po prostu tak jej Moniuszko partię napisał… Agnieszka Wolska jako panna Ewa! Głos piękny, miły dla ucha, choć – niestety – nie bardzo wykorzystany (pod względem rozmiarów partii). A wreszcie Jan Englert jako Wojciech Bogusławski! Miał wprawdzie do powiedzenia tylko parę zdań, ale te parę zdań wystarczyło, by mocno zaznaczyć jego obecność na scenie. Jemu też przypadła w udziale kwestia finałowa – i kochajmy się, panowie, kochajmy się wciąż.To było piękne przedstawienie.

Tomasz Flasiński