Trubadur 3(24)/2002  

When the medicine is taken, it works best if you follow the directions precisely. We were in the middle of a large forest San Rafael Oriente and were looking for a spot for an overnight stop. The $ks$ filter was used with a transmission curve with $\lambda$ in the range 0.735 to 1.735 $\mu m$.

It should be noted that over-the-counter drugs often have the same active ingredients as prescription drugs, although they do not contain the same amount of them, and so they do not have the same safety and side effects profile. There are vardenafil rezeptfrei kaufen many side effects associated with corticosteroid therapy. Diazepam 5mg tablets how many can i take generic fildena tablets where can i buy diazepam 5mg online no rx.

Trzy wieczory w English National Opera

Na Covent Garden operowy świat się nie kończy, więc w czasie pobytu w Londynie nie omieszkałam odwiedzić English National Opera, czyli Angielskiej Opery Narodowej. ENO często przeciwstawiana jest Operze Królewskiej: pierwszą nazywa się operą dla zwykłych ludzi, drugą – dla snobów; ENO wychwala się za niebanalny repertuar i frapujące inscenizacje, Covent Garden zarzuca się repertuarowy i inscenizacyjny konserwatyzm. Jak wiele czarno-białych zestawień również i to nie do końca odpowiada rzeczywistości (choć jest w nim trochę prawdy). Jeśli ktoś koniecznie chciałby dopatrzyć się biegunowego kontrastu między tymi dwoma teatrami, to na pewno znajdzie go, porównując ich losy w ostatnich latach. Gdy w latach 90-tych Covent Garden przeżywała poważny kryzys, ENO kwitła, a gdy z kolei dobrze zaczęło się dziać w Operze Królewskiej, ENO niemal natychmiast popadła w jakże znajome tarapaty: kilka nieudanych produkcji pod rząd, spadek frekwencji, problemy z funduszami na generalny remont i, niedawno, nagła rezygnacja dyrektora generalnego, Nicholasa Payne’a (wychwalanego powszechnie za śmiałe wizje i politykę repertuarową). Dziennikarze, którzy już zaczęli się nudzić spokojem w Covent Garden, mogą znowu pisać o bałaganie, spekulować na temat następcy Payne’a i prorokować, że remont nie skończy się na czas… Sądząc jednak z przedstawień, które widziałam w czerwcu tego roku, pogrążona w kryzysie ENO prezentuje się całkiem nieźle, przynajmniej od strony artystycznej. No i wciąż prezentuje różnorodny repertuar – w ciągu 10 dni obejrzałam dzieło z końca XVII w. (Fairy Queen Purcella), z końca XVIII w. (Cosi fan tutte Mozarta) i z początku XXI w. (The Silver Tassie Marka Anthony’ego Turnage’a).

Fairy Queen (Królowa Elfów) Purcella właściwie trudno nazwać operą. Purcell skomponował 9 luźno powiązanych ze sobą scen (łączących w sobie arie, piosenki, sekwencje baletowe i czysto instrumentalne), które stanowiły przerywnik między aktami mówionego Snu nocy letniej Szekspira, a raczej jego mocno okrojonej wersji. Londyńska inscenizacja (w reżyserii Davida Pountneya i z kostiumami Dunyi Ramicovej) opiera się na owych Purcellowskich „kawałkach”, nawiązujących dość swobodnie do niektórych wątków Snu Szekspira. Mogłoby się wydawać, że taka mieszanina luźno powiązanych ze sobą muzycznych numerów to recepta na chaos na scenie, a nie na jakąkolwiek sensowną produkcję. Wielkiej głębi nie należy się jednak doszukiwać w dziele Purcella – z założenia miało ono bowiem dostarczać lekkiej, łatwej i przyjemnej rozrywki, a nie wstrząsających przeżyć. Poza tym świat, w którym spotykają się i kłócą elfy, zwykli śmiertelnicy i półbogowie musi być choć trochę zwariowany.

Zwariowana była niewątpliwie inscenizacja w ENO. David Pountney, umiejętnie żonglując absurdem i farsą, stworzył znakomitą ilustrację Purcellowskiej fantazji. Obok XVII-wiecznych surdutów można było zobaczyć na scenie współczesne sukienki letnie, garnitury i… piżamy; niektóre elfy Oberona paradowały na wysokich obcasach i w sukniach z lat 20-tych (a owe elfy to byli dobrze zbudowani, wysocy mężczyźni); dwaj kontratenorzy śpiewający duet w 6 scenie mieli na sobie jaskrawożółte koszule, jaskraworóżowe spodnie i peruki á la Elvis Presley (tyle że blond…); Pijany Poeta (postać nieobecna u Szekspira) przedzierał się na scenę z widowni, stokrotnie przepraszając potrącanych widzów, a następnie usiłując zastąpić dyrygenta na podium.

Takie farsowe podejście do Fairy Queen było zabiegiem dość ryzykownym – bez znakomitej obsady przedstawienie łatwo mogłoby się przerodzić w serię mało śmiesznych wygłupów. Na szczęście artyści English National Opera (kilkunastu solistów-śpiewaków i kilkunastu tancerzy) okazali się świetnymi aktorami, którzy nie musieli uciekać się do wygłupów, by przez ponad dwie godziny bawić liczną publiczność. Zgranemu zespołowi przewodziła Królowa Elfów Tytania (sopran Joan Rodgers) i Król Elfów Oberon (tenor Tom Randle) – małżeństwo raczej niedoskonałe, ale może przez to bardzo ludzkie. Na końcu dochodzi zresztą do całkowitego pojednania; po kłótniach małżonkowie (chyba nieco mądrzejsi) z radością do siebie wracają. Rodgers i Randle nie mogą pochwalić się charakterystycznymi czy wyjątkowo urokliwymi głosami, ale oboje nadrabiają to inteligencją, umiejętnościami aktorskimi i doskonałym opanowaniem swoich instrumentów. Ze znakomitej obsady wyróżniłabym jeszcze tenora Marka Le Brocqa (elf w szpilkach), dwóch kontratenorowych Presleyów, Rylanda Angela i młodziutkiego Simona Bakera, basa Matthew Besta (Pijany Poeta) oraz sopran Mary Nelson (Febus i jedna z wróżek z orszaku Tytanii). Paul Daniel precyzyjnie poprowadził grającą z werwą orkiestrę.

Przedstawienie było tłumaczone na język migowy. Niezwykle ekspresyjna Wendy Ebsworth rewelacyjnie „opowiadała” treść rozgrywającej się na scenie fantazji, stając się dodatkową atrakcją wieczoru. Po spektaklu śpiewacy wyciągnęli ją na scenę, by mogła odebrać swoją w pełni zasłużoną porcję owacji.

Po premierze tej inscenizacji (w 1995 r.) krytycy zachęcali do jej obejrzenia, każąc widzom zostawić mózgi w szatni i po prostu świetnie się bawić. Zabawa istotnie była przednia. Szłam do teatru niemal prosto po 24-godzinnej podróży autokarem i trochę się obawiałam, że będzie chciało mi się spać z powodu zmęczenia. Nie przysnęłam ani na sekundę.

Trudno sobie wyobrazić większy kontrast niż między Fairy Queen Purcella a The Silver Tassie Marka Anthony’ego Turnage’a, drugim przedstawieniem, które widziałam w Colliseum i w którym orkiestra ENO, znów pod batutą Paula Daniela, pokazała, że równie pewnie, jak w operze barokowej, czuje się w dziele współczesnym (napisanym specjalnie dla ENO i wystawionym po raz pierwszy w 2000 r). Zaprezentowana w ultrarealistycznej inscenizacji Billa Brydena (reżyseria) i Williama Dudleya (scenografia i kostiumy) opera Turnage’a jest adaptacją sztuki irlandzkiego pisarza Seana O’Casey (z 1928 r.) rozgrywającej się w czasie pierwszej wojny światowej w Dublinie i w okopach we Francji. Główny bohater, Harry Heegan, przyjeżdża na przepustkę do domu i w czasie krótkiego pobytu pomaga lokalnej drużynie piłkarskiej zdobyć puchar – tytułowy „silver tassie”. Dzięki łobuzerskiemu urokowi i umiejętnościom piłkarskim Harry jest postacią popularną zarówno wśród rówieśników, jak i dorosłych. Beztroska młodość zostaje jednak brutalnie przerwana – ranny na froncie Harry zostaje sparaliżowany i musi poradzić sobie nie tylko z własnym kalectwem, ale również z faktem, że Jessie, jego dziewczyna, rzuciła go dla jego najlepszego przyjaciela, Barneya.

Niektórzy porównują czteroaktowe dzieło Turnage’a do ogromnej symfonii, z czym zresztą zgadza się sam kompozytor. Akt I to rodzaj ekspozycji pełnej kontrastów i ścierających się ze sobą muzycznych tematów pojawiających się wraz z postaciami przewijającymi się przez mieszkanie Heeganów. Akt II to część wolna symfonii. Zmęczeni żołnierze czekają w okopach na nowe rozkazy; krótką chwilę rozrywki i zapomnienia przynosi im piłka futbolowa, którą jeden z nich otrzymuje w paczce z domu. Scena kończy się wielkim chórem żołnierzy szykujących się do natarcia – mroczny śpiew brzmi jak fragment requiem. Akt III, najkrótszy w operze, sam kompozytor określił jako rodzaj scherza, stanowiącego kontrast dla masywnej części drugiej i jednocześnie przygotowującego publiczność do finału. Harry jest w obskurnym szpitalu wojskowym, desperacko próbując uwierzyć, że operacja przywróci mu władzę w nogach. Jego frustrację pogłębia fakt, że ukochana Jessie nie chce go odwiedzić. W finale opery przeplatają się różne motywy taneczne (od jazzu do popularnych melodii z lat 20-tych). W klubie piłkarskim trwa właśnie zabawa z okazji zakończenia wojny. Przykuty do wózka inwalidzkiego Harry wyładowuje swój gniew na wszystkich dookoła, niszczy srebrny puchar, który zdobył ze swoją drużyną, wdaje się w bójkę z Barneyem i niepogodzony z losem wychodzi z klubu wraz z niewidomym Teddym, kolejną ofiarą wojny.

Przyznaję, że gdy słuchałam fragmentów opery przed pójściem do teatru, muzyka Turnage’a nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia. Jednak w teatrze rzecz miała się zupełnie inaczej – przedstawienie trzymało w napięciu od pierwszej do ostatniej nuty, a po zakończeniu poszczególne sceny jeszcze długo zostawały w pamięci. Niewątpliwie przyczyniła się do tego doskonale dobrana obsada – myślę, że nawet bez muzyki występujący na scenie artyści potrafiliby stworzyć wyraziste postacie. Niektóre głosy nie były rewelacyjne, ale jak John Graham-Hall (ojciec Harry’ego) i Susan Parry (Susie, sąsiadka Heeganów) pokazali, na scenie liczy się nie tylko piękny głos, ale i to, co się z tym głosem robi. Piękne głosy też jednak były – takim głosem przyciągał uwagę przede wszystkim Garry Magee, odtwórca roli Harry’ego. Młody baryton, bardzo swobodnie czujący się na scenie, przejmująco odmalował przemianę swego bohatera od beztroskiego, kipiącego energią młodzieńca do zgorzkniałego kaleki, który nie oczekuje już niczego od życia. To kreacja, która każe mi z zainteresowaniem oczekiwać kolejnych przedstawień z udziałem tego artysty.

Trzeci wieczór w ENO i kolejna zmiana nastroju o 180 stopni – tym razem miałam okazję obejrzeć nową inscenizację Cosi fan tutte w reżyserii Matthew Warchusa, z kostiumami i scenografią projektu Laury Hopkins. Po niedawnych skandalizujących, ostro krytykowanych inscenizacjach Don Giovanniego oraz Wesela Figara, ENO najwyraźniej nie chciała ryzykować z trzecią częścią trylogii Mozarta i Da Ponte, i zaprezentowała bardzo łagodną, utrzymaną w kolorze sepii produkcję Cosi. Matthew Warchus przesunął wprawdzie akcję opery do lat 30-tych XX wieku, ale na tym unowocześnianie się skończyło; sama reżyseria była bardzo tradycyjna (poprawna politycznie, by użyć modnego ostatnio określenia). Nie jest to wcale zarzut – arcydzieła Mozarta nie trzeba przecież na siłę unowocześniać i doszukiwać się w nim jakichś podtekstów, by publiczność nie żałowała pieniędzy wydanych na bilet do teatru.

Ja w każdym razie swoich 3 funtów nie żałowałam (co zapewniło mi miejsce „pod sufitem”, ale z dobrymi warunkami akustyczno-wizualnymi i dające możliwość wypatrzenia wolnych miejsc na parterze, które spokojnie można zająć po przerwie). Dyrygent Mark Wigglesworth energicznie, ale bez nadmiernego pośpiechu prowadził orkiestrę ENO (która z przedstawienia na przedstawienie podobała mi się coraz bardziej), a na scenie oko i ucho cieszyła bardzo wyrównana i bardzo dobra obsada.

Jedyne zastrzeżenie, jakie miałam, dotyczyło głosów Fiordiligi (Susan Gritton) i Dorabelli (Mary Plazas). Obie śpiewaczki to soprany, a choćby dla kontrastu przydałby się w roli Dorabelli prawdziwy mezzosopran. Z kolei Mary Plazas, dysponująca nieco większym głosem, mogłaby wypaść w roli Fiordiligi lepiej niż Susan Gritton, której w kilku bardziej wymagających miejscach (Come scoglio) brakowało trochę wolumenu w dole i górze skali. Pomijając te wokalne zastrzeżenia, obie śpiewaczki były świetne jako urocze, choć trochę trzpiotowate siostry, którym przystojni kawalerowie bardzo łatwo mogą zawrócić w głowie. Nic więc dziwnego, że bez problemu udało się to Christopherowi Maltmanowi (Guglielmo) i Toby’emu Spence’owi (Ferrando), bo zarówno brunettino Maltman, jak i biondino Spence to mężczyźni, którym natura urody nie poskąpiła. Obaj prezentują się atrakcyjnie nie tylko od strony wizualnej, ale również wokalnej: Maltman czarował ciemnym, giętkim barytonem, a liryczny tenor Spence’a ze swobodą pokonywał trudności partii Ferranda. Uczuciowym zawirowaniom czwórki młodych bohaterów przyglądała się z politowaniem Despina (rewelacyjna aktorsko Janis Kelly), bezskutecznie usiłująca sprowadzić na ziemię swoje bujające w obłokach padrone. Na Despinę Kelly musiał uważać nawet szczwany lis, Don Alfonso (Andrew Shore), który zbyt dobrze się bawił wywołanym przez siebie zamieszaniem i nie miał zamiaru pozwolić, by sprytna pokojówka pokrzyżowała mu plany.

Po trzech jakże różnych przedstawieniach opuszczałam ENO obiecując sobie, że wrócę tam przy pierwszej nadarzającej się okazji. Wprawdzie znajome opery z włoskimi librettami brzmią na początku trochę dziwnie po angielsku, ale można się do tego przyzwyczaić. Po pewnym czasie.

Anna Kijak