Trubadur 3(24)/2002  

These findings suggest that the combination of a calcium antagonist with a muscle relaxant may be well-suited to augment protective effects of non-injurious muscle relaxants following a single bout of muscle damaging exercise. This helps us to obtain the proper dosage gibt es viagra ohne rezept Motozintla for people with different lifestyles and different needs. Plaquenil, a medication that is used to treat people with a genetic condition called neurofibromatosis, is one of the new treatments that are being put on the market to battle the common problem of brain tumors.

As with all wellbutrin, the first few weeks are very rough and the. You may still need to have the dapoxetine calculably can i buy paxlovid in uk hcl tablets 30 mg x10 tablets help for your best results. You may also be able to return unwanted items as long as they are unsolicited.

XXIII ROF w Pesaro

Dwudziesta trzecia edycja festiwalu poświęconego twórczości Gioachina Rossiniego, a druga z kolei pod dyrekcją artystyczną Alberto Zeddy, przyniosła trzy nowe realizacje dzieł mistrza z Pesaro. Wszystkie trzy komiczne. Spośród nich tylko Turek we Włoszech należy do tzw. kanonu rossiniowskiego, czyli dzieł najczęściej prezentowanych na światowych scenach, natomiast dwie pozostałe – Kamień probierczy (La pietra del paragone) i Dziwaczne nieporozumienie (L’equivoco stravagante) prezentowane są bardzo rzadko. Opery wystawione zostały, zgodnie z miejscową tradycją, w trzech różnych miejscach. Różne też były pomysły inscenizacyjne, w Pesaro zrealizowano to, o co od lat toczą boje i zacięte polemiki wszyscy miłośnicy opery, mianowicie różniące się sposoby inscenizacji. Zarówno miłośnicy tradycji, jak i zwolennicy eksperymentów mogli poczuć się usatysfakcjonowani. Dwa dzieła wystawiono w sposób szalenie nowoczesny – jedno futurystycznie, drugie przeniesiono w czasy nam współczesne, trzecie z kolei zrealizowano po bożemu. Oprócz więc okazji wysłuchania rzadko grywanych oper, mieliśmy możliwość przekonać się po raz kolejny, jak bardzo uniwersalna jest muzyka Rossiniego, jak sprawdza się w różnych inscenizacjach i jak bardzo tradycyjne wykonanie może, niestety, „zabić” dzieło.

Właśnie dosłowność okazała się zgubna dla Turka we Włoszech. Ta bez wątpienia jedna z najlepszych oper komicznych Rossiniego (właściwie jeden wielki, wspaniały ansambl), dzieło o bardzo dobrym i przewrotnym libretcie (bohaterka opery, Fiorilla, ma męża i kochanka, traci jednak głowę dla przybysza z egzotycznej Turcji), wystawione we właśnie oddanym po remoncie Teatro Rossini, zostało zinscenizowane, naszym zdaniem, skandalicznie. Nie chodzi nawet o to, że po raz kolejny realizatorzy skupiają się wyłącznie na opowiedzeniu historii tak, jak jest ona napisana, bez przedstawienia żadnych dodatkowych treści – w końcu tureckie turbany i pływające statki są bardzo ładne (scenografia Paolo Bregni, kostiumy Santuzzy Cali). Jednak reżyseria Guido Monticellego była bardzo dosadna, prymitywna i prostacka. Oczywiście, można wskazać kilka dowcipnych pomysłów (np. aria wejściowa Fiorilli, podczas której bohaterka nie może opędzić się od tabunów zakochanych w niej młodzieńców). Ze sceny jasno wynika, że Fiorilla jest znudzona ciągłym byciem adorowaną, dlatego też tak bardzo intryguje ją Turek, który niespecjalnie się nią z początku zachwyca. Jednak sam sposób zalotów, traktowanie męża i kochanka, wreszcie scena, która dostała największe brawa, gdy dwie kobiety walczą o Turka, były na granicy dobrego smaku. Komiczność sytuacji w tej inscenizacji wypływa z tego, że ktoś się przewraca, potyka lub wywala i dopiero wtedy jest śmiesznie. Także wykonanie stało na bardzo średnim poziomie – ciągle fałszujące instrumenty, brak zgrania śpiewaków i orkiestry w scenach zespołowych, mało ciekawe głosy. Dyrygent Riccardo Rizzo uparcie szedł do przodu, nie skupiając się na niuansach i smaczkach partytury. Fiorilla w wykonaniu Patricii Ciofi miała wiele uroku scenicznego, niestety artystka obdarzona jest przeciętnym, ostrym i niezbyt nośnym sopranem. Selim w wykonaniu Ildara Abrazakova był również bardzo średni, artysta śpiewał ciężko, miejscami głucho i sztywno, choć niewątpliwie dysponuje on dużym, ciekawie brzmiącym głosem basowym. Roberto de Candia jako Prosdocimo też niespecjalnie zachwycał, Narcyz Matthew Polenzaniego był ledwie słyszalny. To delikatny głos, jeszcze nie gotowy do śpiewania Rossiniego z powodu braku techniki, i o ile jeszcze w średnicy brzmiał zadowalająco, całe wrażenie psuła piskliwa, doklejona góra. Nie popisali się również Marisa Martins (Zaida) oraz Alessandro Codeluppi (Albazar), oboje robili wrażenie nieprzygotowanych chórzystów. Jedynie Alessandro Corbelli jako Geronio zaprezentował prawdziwie włoskie belcanto, wspaniałe frazowanie, wyrównane rejestry i wielką indywidualność sceniczną.

Po raz pierwszy w życiu udało nam się być, właśnie przy okazji desperackich prób dostania się na premierę Turka, legendarnymi loggionistami. Loggione, na ostatnim piętrze widowni teatru, jest czymś w rodzaju naszej jaskółki, ale tak naprawdę jedynie we Włoszech widownia tam zasiadająca funkcjonuje niczym instytucja. Podobnie działają kolejki po wejściówki w wiedeńskiej Staatsoper, ale tam trzeba stać cały czas. W Pesaro cała procedura odbywa się w bardzo miły i kulturalny sposób – przychodzi się pod teatr rano, trzeba wpisać się na specjalną listę. Potem kilka razy w ciągu dnia należy pojawić się na sprawdzaniu listy, w tym przypadku musieliśmy być dwa razy – o godz. 12.00 i 16.00. Jeżeli ktoś się nie pojawi, jest skreślany z listy. Przed spektaklem, o godz. 18.00, ustawia się kolejka przed oddzielnym wejściem dla loggionistów, wchodzi się i zajmuje miejsca zgodnie z kolejnością porannych zapisów. Wtedy też płaci się 20 euro od osoby, bo tyle kosztowały miejsca w loggione – wszyscy loggioniści byli tym faktem oburzeni, było to bowiem pierwsze przedstawienie po remoncie, przedtem taka wejściówka kosztowała ok. 5 euro! Niestety, widzowie posiadający miejsce w loggione traktowani są w bardzo podrzędny sposób – ponieważ wchodzi się osobnym wejściem, nie można nawet w czasie przerwy zejść do głównego foyer i zwiedzić teatru, nam udało się wymusić wejście na bileterach (mówiąc różne rzeczy o włoskich zwyczajach), ale oprowadzano nas po teatrze w kilkuosobowej obstawie, na wypadek, gdyby, nie daj Boże, przyszło nam do głowy zostać i polować na miejsce na parterze. Miejsca dla loggionistów są okropne – to kilkurzędowe drewniane ławki, nie ma tam klimatyzacji, można się więc udusić. Loggioniści, jak okazało się po spektaklu, byli najbardziej żywiołowo reagującą grupą widzów i najbardziej niejednomyślną, choć na szczęście do bójek nie doszło. Do ostrej wymiany poglądów – i owszem.

Jednak największe problemy z dostaniem się na spektakl mieliśmy w Adytorium Pedrotti, w którym nie ma wejściówek. Nie było nawet pół biletu, cudem po trzecim dzwonku pani z kasy zlitowała się nad nami i sprzedała wejściówki dla artystów (po 30 euro!). Kosztowało to nas dużo nerwów, ale udało się i było warto.

Sam spektakl okazał się niezwykły. Dziwaczne nieporozumienie, opera, która swego czasu wywołała skandal obyczajowy, opowiada historię o bogatej i zmanierowanej Ernestynie, córce handlowca Gamberotto, o której rękę starają się dwaj kandydaci – bogaty Buralicchio i biedny Ermanno. Zwycięża oczywiście Ermanno (Ernestynie jest chyba wszystko jedno), ponieważ z pomocą służących, Rozalii i Frontina, wmawia przeciwnikowi, że jego ukochana jest w rzeczywistości mężczyzną. Libretto jest więc paradoksalne; paradoksalne, dokładnie w konwencji libretta, było samo przedstawienie. Akcja rozgrywa się albo we wnętrzu nowoczesnej fabryki (bogactwo firmy Gamberotta poznajemy podczas typowej, marketingowej prezentacji), albo we wnętrzu futurystycznego biurowca (aria Ernestyny przewalającej się po stole), albo w rezydencji bogacza. Buralicchio jest gwiazdorem filmowym, Rozalia śpiewa swą arię z odkurzaczem, bohaterowie cały czas dokonują dziwnych akrobacji. Wszystko jest jednak w zgodzie z muzyką, inscenizacja jest bowiem równie szalona jak muzyka i libretto dzieła. Reżyserem spektaklu był dyrektor Teatro Liceu w Barcelonie, Emilio Sagi, piękne nowoczesne stroje były autorstwa Pepy Ojangurena, a scenografia – Francesco Calcagniniego. Doskonale się ten spektakl oglądało, trudno nawet zapamiętać wszystkie pomysły inscenizatorów. XIX-wieczni bohaterowie opery zostali ukazani jako bogaci mieszczanie, może współcześni dorobkiewicze, którzy nudzą się i nie wiedzą, co zrobić z pieniędzmi. Czym różni się dziewiętnastowieczny kupiec od właściciela dobrze prosperującej firmy w XX wieku? Ich bogactwo i sposób myślenia może być dokładnie taki sam. Bardzo odpowiadała nam ta szalona, zwariowana wizja, szalenie kolorowa i przeładowana, niemniej jednak niezwykle spójna i konsekwentna. No i sama muzyka – od pierwszej do ostatniej nuty jest to orgiastyczne szaleństwo instrumentów i wokalistów. Rossini doskonale sprawdza się w takiej konwencji. Donato Renzetti prowadził orkiestrę bardzo równo i rzetelnie, przydałoby się może więcej lekkości w brzmieniu, więcej płynnej melodyjności i więcej wyczucia. Wspaniałą Ernestyną, śpiewaczką o prawie tenorowym brzmieniu mezzosopranu, była Silvia Tro Santafé, śpiewała tak nisko i miejscami tak męsko, że nic dziwnego, że można było ją wziąć za mężczyznę. Oprócz pięknej, głębokiej barwy śpiewaczka może pochwalić się niezłą techniką – śpiewała zawrotnie szybko i precyzyjnie koloratury, głos, który z początku wydawał nam się głosem ciężkim, rozlewnym, idealnym do Eboli czy Amneris, w mgnieniu oka stawał się lekki i elastyczny. Wspaniałym Ermannem był podziwiany przez nas w Pesaro po raz kolejny Antonio Siragusa, wspaniały tenor rossiniowski, o przepięknej, miękkiej barwie, niesamowicie sprawny technicznie. Każdy dźwięk w jego wykonaniu był rozkoszą dla ucha, to wspaniały przykład najszlachetniejszego bel canta. W przyszłym roku śpiewak wystąpi (zamiast zapowiadanego wcześniej Juana Diego Floreza) jako Idreno w Semiramidzie. Dość dobrze partię Buralicchia zaśpiewał Lorenzo Regazzo, w jego śpiewie brakowało jednak albo brawury Santafé, albo pięknego brzmienia Siragusy; Regazzo niknął trochę w ansamblach, niektóre dźwięki nie były podparte, niemniej jednak prezentował się wspaniale – świetnie odnalazł się w konwencji zapatrzonego w siebie amanta. Bruno Prattico, śpiewający w Pesaro co roku, był trochę przerysowanym wokalnie i aktorsko Gamberottem, rok temu w La Gazetta stworzył właściwie taką samą postać. Nie jest to zarzut, śpiewak ma dosyć charakterystyczne emplois, którego używa z całą świadomością. W partiach nienawidzących Ernestyny służących, wystąpili Natalia Gavrilan i Stefano Ferrari. Gavrilan (debiut w Pesaro) doskonale grała i śpiewała, o śpiewaczce pisaliśmy już w Trubadurze kilkakrotnie, tu zwłaszcza w aria di sorbetto (przeznaczonej dla seconda donna) błysnęła siłą głosu i scenicznego wyrazu, to głos bardziej wyrównany niż mezzo Santafe, bardziej jasny i klarowny, bardziej poruszający i indywidualny. Ferrari, kreujący rolę Frontina, jest jeszcze niedoświadczonym śpiewakiem, zdecydowanie odstawał od reszty wykonawców, był wokalnie i aktorsko trochę nijaki. Spektakl został zarejestrowany, w przyszłym roku ukaże się na CD jako kolejny dokument z Pesaro (co roku ukazuje się jedno nagranie z poprzedniego sezonu).

Inscenizacja Kamienia probierczego była inscenizacją nowoczesną, ale o wiele bardziej spokojną. Bohaterem opery jest Hrabia Azdrubal, do którego zalecają się trzy kobiety: Markiza Clarice, Baronessa Aspasia i Donna Fulvia. Azdrubal, aby wypróbować która z nich naprawdę go kocha, podejmuje je w swojej posiadłości i w niespodziewanym momencie ogłasza, że zbankrutował i nie ma już nic. W finale pierwszego aktu wszyscy przyjaciele (Azdrubal zaprosił wielu znajomych) uciekają od rzekomego bankruta. Wszyscy, oprócz naprawdę kochającej go Clarice i prawdziwego przyjaciela Gioconda. Intryga hrabiego oczywiście szybko się wyjaśnia i drugi akt poświęcony jest zemście, jaką szykują oszukane kobiety na szczęśliwej parze. Oczywiście wszystko dobrze się kończy, Baronessa i Donna znajdują sobie mężów i wszyscy sobie wybaczają. Streściliśmy pobieżnie treść libretta tej mało znanej opery Rossiniego, aby pokazać, co zrobili z dziełem realizatorzy. Otóż zamiast hrabiowskiego dworu widzimy letnią willę amerykańskich filmowców z lat 70., z basenem, w którym kąpią się statyści, willę, w której błyskają flesze, chodzą kamerzyści, arystokracja nosi stroje a la Dynastia. Inscenizacja spokojniejsza niż Dziwacznego nieporozumienia, bo i treść Kamienia probierczego jest mniej zabawna, zbliża się bardziej do opery seria niż klasycznej opery buffo. Pier Luigi Pizzi doskonale pokazał dzień powszedni tego rodzaju „arystokracji” – chodzą w szlafrokach czy sukniach wieczorowych, piją szampana, grają w tenisa i nic specjalnie się nie dzieje. Jest to wspaniała wizja sceniczna, bardzo architektoniczna, jak zwykle u Pizziego, brakowało tylko większego napełnienia jej pomysłami. Po pierwszym olśnieniu, gdy po uwerturze podnosi się kurtyna (willa naprawdę robi wrażenie), dalej już nic specjalnie się nie dzieje. Jest to klasyczny przykład przewagi scenografii nad reżyserią, chociaż również i pomysły reżyserskie były doskonałe (np. duet Clarice i Azdrubala przez telefon – gdy mówią do siebie, trzymają słuchawki, swoje myśli i komentarze wypowiadają ze słuchawką odsuniętą od ucha). Bankrutujący Azdrubal nie ucieka przed wierzycielami, którzy zabierają mu wszystko – nawet ostatnią koszulę z grzbietu.

Bardzo dobrze prowadził orkiestrę Carlo Rizzi, nie był to może lekki Rossini, tej lekkości brakowało orkiestrze we wszystkich oglądanych przez nas przedstawieniach, niemniej jednak było to wykonanie bardzo rzetelne. Świetnym Azdrubalem, zarówno wokalnie jak i postaciowo, był Marco Vinco. Carmen Oprisanu w partii Clarice śpiewała lekkim mezzosopranem, pięknie prowadząc frazę, jest to głos delikatny, jeśli można tak określić – mezzosopran liryczny, właściwie głos o brzmieniu sopranu. Wszystkie frazy i koloratury śpiewała bardzo rzetelnie, była świetna aktorsko, podziwialiśmy też jej sprawność – w trakcie spektaklu kilkanaście (!) razy zmieniała strój. Mający lata świetności za sobą Raul Gimenez jako Cavaliere Giocondo śpiewał bardziej techniką niż urodą głosu, wprawdzie bez takiego blasku jak kiedyś, ale bardzo pięknie, rzetelnie i kulturalnie. Bardzo dobrzy byli Pietro Spagnoli (Macrobio) i Bruno de Simone (Pacuvio), w małej roli Fabrizia wystąpił polski śpiewak, Dariusz Machej.

Nie udało nam się niestety zobaczyć młodzieżowej produkcji Podróży do Reims, w której występował Wojciech Gierlach, zaproszony do Pesaro przez Alberto Zeddę.

Tomasz Pasternak, Krzysztof Skwierczyński