Trubadur 4(25)/2002  

The content on this page is provided for informational purposes only and does not constitute medical information. With our easy-to-use site, it will be easy to Sandy Springs order, even if you're not a licensed doctor. Synthroid, or synthomycin, is the second-most popular drug in the anti-tuberculosis (anti-tb) drug pipeline and is a pyrrolinium, a class of synthetic compounds that include the antibiotic erythromycin.

The london underground remained open and passengers continued to use the escalators and platforms. We also https://skjernudestuer.dk/25337-cialis-kaufen-shop-apotheke-34010/ have the perfect choice in bactroban price for treating allergic children! Generic lexapro the side effects of lexapro are managed with a single drug called lexapro, which also helps to.

Gwiazda i gwiazdy
Otello w Teatrze Wielkim w Warszawie

Na spektakl 13 listopada 2002 r. czekałam z ogromnym zainteresowaniem. Po pierwsze, zastanawiałam się, czy inscenizacja Mariusza Trelińskiego znów wzbudzi we mnie mieszane uczucia, czy też może bardziej się do niej przekonam po tych kilkunastu miesiącach, jakie upłynęły od pierwszego z nią kontaktu. Po drugie, i chyba ważniejsze, w tym przedstawieniu miałam po raz pierwszy usłyszeć i zobaczyć na żywo José Curę. Czy okaże się on tym José Curą, który cztery lata temu zachwycił mnie swoją pierwszą płytą i kilkoma transmisjami radiowymi, czy też będzie to ten śpiewak, który od mniej więcej dwóch sezonów coraz bardziej mnie rozczarowuje?

Pierwsza wątpliwość zaczęła się rozwiewać już po kilku minutach i w miarę trwania spektaklu utwierdzałam się w przekonaniu, że inscenizację Trelińskiego trudno nazwać wybitnym osiągnięciem. Owszem, sam pomysł pokazania dramatu w czarno-biało-szarych barwach jest dosyć ciekawy i może stanowić punkt wyjścia do stworzenia co najmniej intrygującej produkcji. Niestety, sama ogólna koncepcja, choćby nie wiem jak rewelacyjna, nie wystarczy. Diabeł, jak to mówią, tkwi w szczegółach i tylko ich suma może sprawić, że inscenizacja też będzie rewelacyjna. Wydaje mi się, że Mariuszowi Trelińskiemu chyba nie udało się owego diabła przechytrzyć. Są w tej inscenizacji momenty przepiękne i imponujące (jak choćby rozpoczynająca operę scena burzy), ale są też i takie, które wywołują jedynie irytację. Rozumiem chęć reżysera do nadania operze bardziej uniwersalnego i symbolicznego wymiaru, ale co miały znaczyć pasiaste postacie wijące się na scenie w pierwszym akcie? Mimowie (pasiaści i bez pasków) pojawiali się zresztą na scenie bardzo często, tak jakby reżyser chciał za wszelką cenę sprawić, żeby na scenie cały czas coś „się działo”. Podobnie jak na premierze, tak i teraz nie mogłam zrozumieć, dlaczego Desdemona musi wyglądać jak stara kobieta, do złudzenia przypominająca matkę Madame Butterfly. Skojarzenia z Madame Butterfly miałam zresztą nie tylko w przypadku tej postaci – kostium Jagona też można by z powodzeniem wykorzystać w inscenizacji opery Pucciniego.

Tak więc mieszane uczucia w stosunku do koncepcji Trelińskiego wciąż mnie nie opuszczają, co zresztą mogę również powiedzieć o José Curze. Reklamowany jako wielka gwiazda, argentyński tenor nie świecił tego wieczoru najjaśniej. Niewątpliwie przyczyniło się do tego przeziębienie, z którym śpiewak musiał zmagać się podczas przedstawienia, choć podejrzewam, że nie wszystkie niedociągnięcia można było na nie zwalić. Głos Cury w tzw. średnicy (i w momentach lirycznych) wciąż może się podobać i intrygować ciemną, natychmiast rozpoznawalną barwą. Jednak im wyżej (i głośniej), tym gorzej. Głos jest ściśnięty, traci atrakcyjną barwę i nabiera nieprzyjemnego ostrego brzmienia. Nie wiem, jak sytuacja by wyglądała, gdyby śpiewak był w swojej najlepszej formie – tego dnia uciekał jak najszybciej ze wszystkich, bardzo zresztą niepewnie brzmiących, gór. Jeszcze bardziej irytujące było aktorstwo Cury. To, że potrafi grać i stworzyć postać z krwi i kości, nie ulega wątpliwości – tylko dlaczego pokazuje nam to jedynie od czasu do czasu? Momenty aktorsko znakomite przeplatały się z fragmentami, w których śpiewak przestawał grać i wałęsał się bez celu po scenie. Ta nierówność była doprawdy zadziwiająca; nie wiem, może po prostu Cura nie był (nie jest?) w stanie utrzymać przez cały czas napięcia tak potrzebnego w tej niezwykle dramatycznej i aktorsko niezwykle wyczerpującej roli. Przyznaję jednak, że nawet z tak nierówną grą José Cura był o niebo lepszy od pewniejszego wokalnie Lando Bartoliniego, którego miałam nieszczęście oglądać na premierze. Nareszcie Desdemona miała za partnera istotę ludzką, a nie kawał drewna (jak to było w przypadku Bartoliniego).

W roli Dedemony wystąpiła olśniewająca Izabella Kłosińska. Artystka nie tylko panowała doskonale nad swoim głosem, który bez wysiłku płynął do najdalszych zakątków sali, ale przede wszystkim stworzyła wspaniałą kreację aktorską. Jej Desdemona to kobieta dojrzała uczuciowo, niezachwianie wierząca w dobro i piękno swojej miłości do Otella. Dlatego koniec tej miłości jest dla niej takim ciosem – emocjonalne Pieśń o wierzbie i Ave Maria w wykonaniu Kłosińskiej były wstrząsające.

Największe brawa tego wieczoru zebrał zasłużenie Adam Kruszewski jako Jago. Już na premierze jego kreacja wydała mi się rewelacyjna; cóż więc mam powiedzieć teraz – jeszcze bardziej rewelacyjna? Niewątpliwie to był jeden z tych występów, które zostają w pamięci na długie lata. Głos – płynne złoto, jeśli się mogę tak wyrazić. Miękki, aksamitny, doskonale wyrównany we wszystkich rejestrach i, mimo że nie olbrzymi, świetnie słyszalny nawet na trzecim balkonie. Co więcej, głos ten mienił się najrozmaitszymi odcieniami, od zwodniczo uwodzicielskich do takich, od których ciarki chodzą po plecach. Kruszewski konsekwentnie budował swoją postać z mnóstwa małych gestów i subtelnych podkreśleń odpowiednich fraz. To był występ, który można by bez końca rozkładać na czynniki pierwsze i zachwycać się każdym elementem.

Równie dużo powodów do zachwytu dostarczyła mi w tym przedstawieniu orkiestra pod batutą Jacka Kaspszyka. Może powinnam powiedzieć „orkiestra Jacka Kaspszyka”, bo nie da się ukryć, że swój obecny wysoki poziom zawdzięcza ona właśnie jemu. Gdyby mi ktoś pięć lat temu powiedział, że Otello zagrany przez orkiestrę Teatru Wielkiego będzie jednym z najwspanialszych, jakie w życiu słyszałam, to bym się tylko popukała w głowę. No i proszę – minęło zaledwie niecałe pięć lat i orkiestra faktycznie zagrała tak, że z wrażenia omal nie spadłam z balkonu. To było połączenie zapierającego dech w piersiach piękna i energii rozsadzającej niemal kanał orkiestrowy; fenomenalnej precyzji i ogromnego ładunku emocjonalnego. Do tego dochodziła niesłychana umiejętność ukazania całego bogactwa Verdiowskiej partytury (co uderzyło mnie już podczas premiery). Słuchając orkiestry pod batutą Jacka Kaspszyka miałam momentami wrażenie, że słyszę Otella po raz pierwszy, a przecież znam tę operę (jedną z moich ulubionych) z kilkudziesięciu nagrań i transmisji radiowych i telewizyjnych. Jacek Kaspszyk sprawił, że poznawałam ją od nowa, ze zdumieniem „odkrywając” w partyturze instrumenty czy też grupy instrumentów, które zwykle toną w morzu dźwięków. To wrażenie cudownej świeżości jest nieco podobne do tego, które mam porównując niektóre współczesne elektryzujące nagrania muzyki Händla (choćby pod batutą Marka Minkowskiego) z ciężkimi, przytłaczającymi nagraniami z lat 50-tych.

Wychodziłam z teatru niezwykle usatysfakcjonowana. Wprawdzie zapowiadana wielka gwiazda – José Cura – wypadła dosyć blado jak na gwiazdę, ale na szczęście wielkiego blasku w przedstawieniu nie zabrakło. Gwiazdy świeciły i na scenie, i w kanale orkiestrowym.

Anna Kijak