Trubadur 4(25)/2002  

The average was calculated from these two values for each sample. As with costi levitra many patients, he has been very difficult and resistant at beginning with any new medications. However, if you do not have enough money to pay for your medicine, do not worry because you may get it for free with a certain health insurance company, like nippon life.

But there is one big difference between the two cases: in the first, the hormone is produced by the ovaries, and in the second case, it comes from the pituitary glands. Priligy, a generic name for the drug used to treat psoriasis, is used by the american health insurance company to sell drugs that contain the Weirton costo viagra in farmacia con ricetta generic name. We're also going to explain in more detail each key area we're looking at and what you need to know.

Maraton wagnerowski w Berlinie
Kwiecień 2002

Trudno jest napisać tekst o dziesięciu różnych operach, które z przyjaciółmi obejrzałam podczas Festiwalu Wagnerowskiego w kwietniu 2002 w Berlinie. Wszystkie z niesamowitą biegłością oraz wdziękiem poprowadził Daniel Barenboim (dyrygent mający wyraźną skłonność do skrajności, czasem zmienia tempa wedle własnych upodobań). Po spektaklach zawsze kłaniał się z podziwem swoim muzykom, a na końcu przez moment samotnie stał przed kurtyną. Wszystkie spektakle inscenizował Harry Kupfer w sposób nowoczesny, a jednocześnie tradycyjny. Przygotowywał je wspólnie z Barenboimem już od 1992 roku. Scenografię przedstawień opracował Hans Schavernoch, kostiumy – Buki Shiff, Reinhard Heinrich (Ring), i pochodząca z Bydgoszczy Christine Stromberg (Parsifal). Wspaniały chór prowadził Eberhard Friedrich. W Tannhäuserze i Śpiewakach norymberskich choreografię opracował Roland Giertz.

Genialna orkiestra Staatsoper Unter den Linden grała tak, że trudno wyobrazić sobie lepsze wykonanie utworów Wagnera; stwarzała nastrój niesłychanej piękności. Muzycy zawsze wychodzili po spektaklu na scenę, kłaniając się razem ze swym dyrygentem przy ogromnym entuzjazmie publiczności. Momentami cisza na widowni była przejmująca, aż dzwoniła w uszach, także po kolejnych aktach przez chwilę panowała cisza, ale następnie zrywały się ogłuszające, frenetyczne brawa i okrzyki zachwytu. Wykonawcy mieli z reguły pięknie brzmiące, mocne głosy, dominujące nad instrumentami.

Pierwszym spektaklem obejrzanym na festiwalu był Holender tułacz. Podobne przedstawienie Harry Kupfer przygotował już w 1978 roku w Bayreuth (spektakl z 1985 roku ze świetnymi rolami Simona Estesa, Lisbeth Balslev i Mattiego Salminena można było obejrzeć niedawno w Mezzo). Berliński spektakl wydawał się bardziej wysmakowany scenograficznie i z ciekawszym ruchem scenicznym. Zachwycał niemal wszystkim. Z tyłu sceny znajdował się rząd wysokich i ciemnych okien, które w zadziwiający sposób, nieregularnie i bezszelestnie, otwierały się, np. podczas burzy czy wpływania białego okrętu Holendra. Wspaniale wyglądał nierzeczywisty taniec bladych duchów – kompanów Latającego Holendra, grozy przydawały tej nierealnej akcji grzmoty i błyskawice. Senta była cały czas obecna na scenie (gdy nie brała udziału w akcji, wycofywała się na spiralne schody, gdzie, jak aktorka z niemego filmu, cały czas demonstrowała jakieś głębokie przeżycia (w sposób męczący dla widzów i sądzę, że również dla siebie), trzymając w objęciach portret Latającego Holendra. Na końcu rzucała się z platformy przez otwarte okno, niemalże jak Toska. Cała akcja działa się w domu Dalanda, nie wiadomo, czy naprawdę, czy tylko w wyobraźni Senty. Eryk, który ją kochał, nie dorównywał jej wyobrażeniom o miłości i mężczyźnie marzeń. Zresztą nawet prawdziwy Holender był gorszy od wyobrażonego – chyba dlatego podczas duetu miłosnego było dwóch Holendrów – ten przyprowadzony przez Dalanda i ten z białego statku i z marzeń Senty. Senta musiała więc zginąć, żeby połączyć się z tym jedynym i wyśnionym, ze świata zjaw i ułudy.

Senta (Anne Schwanewilms) ma piękny, srebrzysty sopran, początkowo wydawał mi się zbyt liryczny i delikatny do tej partii, ale okazał się znakomity i równie mocno brzmiący w forte i piano, w wysokich i niskich dźwiękach, nabierając mocy i dramatyzmu. W roli Holendra zachwycił wszystkich silnym i dźwięcznym głosem bas-baryton Franz Grundheber (zastępując niedysponowanego Falka Strukmanna). Znakomitym Dalandem był Robert Holl, ładnymi głosami dysponowali młodzi tenorzy: Australijczyk Stuart Skelton (Eryk), bardzo liryczny w swej kreacji oraz Stephen Rügamer (Sternik). Orkiestra pod dyrekcją Barenboima pozwalała do głębi odczuć piękno wspaniałej partytury. Muzyka brzmi zadziwiająco – czasami jakby dwie osoby komponowały tę operę, jedna – część wywodzącą się z ówczesnej włoskiej muzyki operowej i druga – część pobrzmiewającą późniejszymi dziełami Ryszarda Wagnera.

Kolejną operą był Tannahäuser. Imponowała scenografia, zachwycał ruch sceniczny. Akcja w grocie między Tannahäuserem a Wenus odbywała się na białym pudle w kształcie ogromnego fortepianu (w II akcie w konkursie śpiewaczym w centrum sceny stał czarny fortepian). Bokami sceny przesuwały się żywe białe rzeźby ustawione w różne miłosne pozy. Konkurs śpiewaczy nie był serią popisów poszczególnych artystów, ale raczej gwałtowną dyskusją o upodobaniach śpiewających mistrzów. W ostatniej scenie wszystko i wszystkich zakrywają spadające jesienne liście.

Doskonałym Tannahäuserem był Robert Gambill – przystojny śpiewak z silnym tenorowym głosem i wspaniałym aktorstwem (wykonywał również partię Parsifala oraz Zygmunta w Walkirii). Wenus i Elżbietę śpiewała ta sama artystka (próba ukazania dwoistości duszy kobiety). Elżbieta była kobietą aktywną, żywo walczącą o swą miłość i ukochanego mężczyznę. Obie postaci kreowała z powodzeniem Angela Denoke, z dość ostrym głosem, trochę drażniącym początkowo, wstrząsnęła jednak wszystkimi wykonując modlitwę w III akcie. Interesującą postać Woframa von Eschenbacha, delikatnego, subtelnego i lirycznego, stworzył Roman Trekel.

Lohengrin podobał mi się najmniej z wszystkich oper festiwalu. Lohengrin cały czas przebywa na wysokim wózku (łodzi?), ozdobionym świetlistymi mieczami. Tę rolę średnio zaśpiewał Peter Seiffert, być może idealne wykonanie uniemożliwiała mu niewygodna pozycja na chybotliwym wózku, nie mógł w pełni zaprezentować swojego mocnego, jasnego tenorowego głosu, ani wyżyć się aktorsko. W scenie miłosnej Elza miłośnie wiła się pod pojazdem Lohengrina, a tego przez cały czas zastępował tańczący łabędź z jednym skrzydłem (ciągle obecny na scenie). Zachwycająco postać Elzy zaśpiewała i odegrała Emily Magee. Śpiewaczka ta ma cudowny, miękki sopran o ciekawej barwie, którym mogła się jeszcze popisywać jako Ewa w Śpiewakach norymberskich oraz Freja w Złocie Renu i Trzecia Norna w Zmierzchu bogów. Tę młodą artystkę, która studiowała u Margaret Harshaw, niedawno mogłam podziwiać w roli Desdemony w Otellu Verdiego prowadzonym przez Barenboima, również w operze Unter den Linden. Pięknym mocnym basem dysponował Henryk Ptasznik, czyli René Pape, który w Staatsoper w Berlinie śpiewa od 1988 roku. Aplauz budził również jako Fasolt w Złocie Renu, obrzydliwy Hunding w Walkirii, wielkoduszny król Marek w Tristanie i Izoldzie, czy Veit Pogner w Śpiewakach norymberskich. Zachwycali swoimi kreacjami drapieżna Ortruda – Waltraud Meier oraz znakomity Telramund – Sergiej Leiferkus. Ich rozmowa w drugim akcie miała miejsce na drabinach ustawionych w podziemiach, wyglądających na metro czy jakąś skomplikowaną nowoczesną estakadę.

Pierścień Nibelunga zachwycał w każdym swoim ogniwie. Był idealnie piękny w berlińskiej inscenizacji, także dzięki śpiewakom i oczywiście niezrównanej orkiestrze i dyrygentowi. Z wielką przyjemnością słuchało się wszystkich. W tetralogii po raz pierwszy pojawił się wspaniały bas-baryton (bardziej baryton niż bas) Falk Struckman w roli Wotana, a potem Wędrowca. Ten Pierścień był bardzo nowoczesny, stroje militarno-kosmiczne, efekty świetlne i laserowe, wyświetlanie obrazów, ale także niesłychanie tradycyjny. Były więc obecne i ropucha, i smok w Złocie Renu, świetny ptaszek w Zygfrydzie oraz koń w Zmierzchu bogów. Nowoczesność i tradycja znakomicie ze sobą współgrały. Przez cały Ring na scenie widać jesion, z którego na końcu zostaje tylko pień, coraz bardziej zniszczony i dziurawy, który wyraźnie był znakiem trudnego życia bogów na Walhali. Olbrzymi wyglądają i poruszają się jak wielkie roboty, do podziemia Nibelungów prowadzi wielki przejrzysty tunel, w którym poruszają się w Złocie Renu Wotan i Loge. Podczas całego Ringu Harry Kupfer znakomicie wykorzystał możliwości techniczne berlińskiej sceny, jej obrotowość, podnoszenie się na kilka poziomów części czy też całej sceny. Zachwycał również ruch sceniczny, akcja rozgrywała się na całej scenie, także na różnych jej wysokościach, co jednak utrudniało jej śledzenie, zwłaszcza z miejsc o ograniczonej widoczności, których w berlińskiej Staatsoper jest niewiarygodnie dużo.

Do Złota Renu miałam jeden wielki zarzut – było stanowczo zbyt krótkie. Hans Schavernoch postawił trudne zadanie córom Renu, które występowały na ogromnych korzeniach drzewa, zanurzających się w rzece. Tu znakomicie przydawała się dobra kondycja fizyczna, a Woglinda (Carola Höhn), Wellgunda (Katharina Kammerloher) i Flosshilda (Andrea Bönig, znana nam z Meiningen) budziły podziw swoją zwinnością, szybko poruszając się po korzeniach to w górę, to w dół, na dodatek pięknie śpiewając. Doskonałym Alberykiem był Günter von Kannen, bas-baryton. Charakterystycznym Loge był Graham Clark, który biegając bardzo szybko, z czerwonymi włosami i dymem za sobą, wyglądał jak personifikacja ognia.

W Walkirii śpiewali nadzwyczajny Wotan (Falk Struckman), cudowny Zygmunt (Robert Gambill) i znakomity Hunding (René Pape), który bardzo ordynarnie traktował Zyglindę – jej miłość do sympatycznego i rycerskiego Zygmunta nie mogła więc dziwić. Pięknie śpiewająca Zyglinda, Waltraud Meier (mimo całego mojego zachwytu dla niej) była trochę zbyt drapieżna w tej roli. Zachwyciła mnie Deborah Polaski jako Brunhilda, za którą dotąd nie przepadałam, jej głos w nagraniach czy transmisjach radiowych brzmiał dla mnie zawsze niemiło i drażniąco, natomiast na żywo brzmi wspaniale. Na festiwalu w Berlinie była również doskonałą Izoldą. Wzruszała ojcowska miłość Wotana do nieznośnej, lecz ukochanej córki. Śmieszył moment, gdy Brunhilda z wielkim temperamentem wykopała swój hełm jak piłkę ze sceny. Ogromne napięcie wzbudzał początek III aktu; walkirie na Walhalli podnoszą leżące ciała bohaterów owinięte jak mumie, delikatnie odwijają z zawojów, ożywiają pocałunkami i nadzy mężczyźni powoli, dostojnie przesuwają się ku wyjściu – może by ponownie narodzić się na Ziemi?

Głos Zygfryda (Christian Franz) mnie nie zachwycał, chociaż jego wykonaniu nie można było nic zarzucić. Źle wypadał w porównaniu ze wspaniałym Frankiem van Akenem w Meiningen. I akt Zygfryda rozgrywa się w ogromnej wielopoziomowej kuźni, której najważniejszą częścią jest położona centralnie na rusztowaniach wielka turbina, gdzie Zygfryd wykuwa swój wspaniały miecz Notung (realistycznie zaprezentowane wszystkie etapy tworzenia miecza). Śpiew Mimego, mimo pięknego głosu Grahama Clarka, był denerwujący. Ptaszek leśny był zadziwiającą konstrukcją udatnie naśladującą prawdziwego ptaka. Erda spała na najniższym poziomie sceny, jej skulona postać niknęła w ciemności i widać było tylko jasną twarz, wyglądającą na coraz bardziej starczą. Gdy Zygfryd zbudził Brunhildę, ta zrzuciła z siebie rycerski strój, z wojowniczej, władającej czarami walkirii przeistaczając się w zwykłą kobietę, żonę swego ukochanego.

W Zmierzchu bogów Carola Höhn (Gudruna) nie rzucała na kolana, jednakże wyglądała uroczo, zmieniając podczas przedstawienia swoje piękne wieczorowe suknie. Baryton Andreas Schmidt jako trochę pozbawiony charakteru Gunther właściwie w pełni nie mógł ukazać swego talentu. Hagen – John Tomlinson jest wspaniałym mężczyzną o takimże samym głosie basowym, co zupełnie nie pasowało do kreowanej przez niego postaci czarnego charakteru.

Nie mogłam się zdecydować, słuchając rozmowy Waltrauty (Meier) i Brunhildy (Polaski), która z nich ma piękniejszy głos, obie były wspaniałe. Zygfryd do dworu Gutruny i Gunthera płynął Renem pięknie rozświetlonym blaskami laserowymi. W finale Brunhilda rzuciła się konno na płonący stos. Zginęła razem z mężem, którego zdradziła, pochłonęły ich odmęty Renu, razem z Guntherem i Hagenem. Złoto wyniesione z Renu rozpada się w pył – okazuje się, że nie złoto i władza są ważne, tylko miłość, której Alberyk dobrowolnie się wyrzekł. Na końcu, tańcząc, odchodzą wszyscy bogowie, Walhalla ginie w blasku laserowych świateł.

Cała akcja Tristana i Izoldy rozgrywała się na grzbiecie i skrzydłach jakiegoś czarnego anioła, który spadł z nieba, zmieniając się w czarną skałę. Skrzydła anioła stanowiły ogromne wyzwanie dla śpiewaków, bowiem podczas pierwszego miłosnego duetu Tristan i Izolda wciąż się z nich zsuwali. Już myślałam, że jeżeli będzie tak przez cały spektakl, będę mogła osobiście zaświadczyć królowi Markowi, że między nimi do niczego nie doszło, bo wszelkie miłosne działania uniemożliwiały skrzydła anioła. Ale tytułowi bohaterowie ominęli sprytnie tę przeszkodę, przezornie schodząc pod skrzydła. Niestety, dokładnie nie widziałam co tam się działo… Trochę zastanawiałam się nad fabułą tej opery. Ludziom chyba łatwiej przyjąć przyczyny zewnętrzne (kielich z czarodziejskim płynem) wielkiego uczucia, zwłaszcza w czasach średniowiecznych, niż wewnętrzną potrzebę namiętnej miłości, bez oglądania się na rodzinę, przyjaciół i Boga. Szkoda, że bardzo trudno jest dzisiaj o taki płyn likwidujący skrupuły.

Cudownie zabrzmiała muzyka tego arcydzieła, orkiestra opery berlińskiej i Daniel Barenboim, dyrygujący tą operą bez partytury, wznieśli się na niebiańskie wyżyny. Tristan był zupełnie poprawnie zaśpiewany i odegrany przez Christiana Franza, śpiewak zyskiwał w miarę występu w kolejnych przedstawieniach. Deborah Polaski była cudowną Izoldą, może tylko monotonną w grze. Żal mi było ogromnie króla Marka (René Pape), który nie zasługiwał na zdradę żony i ukochanego siostrzeńca i przyjaciela i nie rozumiał jej początkowo.

Śpiewacy norymberscy w Berlinie to bardzo piękne, nowoczesne i tradycyjne zarazem przedstawienie. Znakomicie prezentował się pochód bractw cechowych oraz utykających trubadurów, z plastrami na różnych częściach ciała, po wieczornej bitwie poprzedniego dnia. Byli także weseli przebierańcy i ogólna zabawa. Śpiewaków norymberskich uratował 63-letni tenor Reiner Goldberg (Walter von Stolzing), zastępując nagle Francisco Araizę (początkowo Goldberg miał śpiewać tylko partię Melota w Tristanie i Izoldzie). Zawsze mnie zachwyca rola szewca-śpiewaka Hansa Sachsa, zwłaszcza w świetnym wykonaniu (Robert Holl). Zabawną postać Beckmessera świetnie odegrał Andreas Schmidt.

Ostatnie przedstawienie, Parsifal, trochę mnie rozczarowało, bardziej podobał mi się Parsifal w Poznaniu. Nie odpowiadało mi wiele elementów koncepcji reżyserskiej oraz wykonawcy niektórych ról, np. bezustannie miotający się po scenie Gurnemanz Johna Tomlinsona (jestem przyzwyczajona do mądrego i statecznego Gurnemanza). Wolałabym, żeby kreował go śpiewający Amfortasa Falk Struckmann. Gurnemanz w berlińskim przedstawieniu to jakby nerwowy mistrz ceremonii, natomiast Amfortas to człowiek, który poddał się; nie pasował do tej koncepcji jego późniejszy bunt. Parsifal (znakomity Robert Gambill) zjawiał się w ostatnim akcie na Monsalvat w długim czarnym płaszczu i kapeluszu. Rycerze Graala mieli do swego świata coś w rodzaju włazu. Rozśmieszyły mnie panie grające role giermków, które wchodząc przez właz nasunęły mi mimowolne skojarzenie z Seksmisją. Graal rozświetlał się dziwnym, psychodelicznym, fioletowo-niebieskawym światłem. Günther von Kannen jako rycerz zła i ciemności Klingsor był wspaniały. Jednak zbyt brutalnie i wyuzdanie (miało to wiele wspólnego z gwałtem) obchodził się z Kundry, wspaniałą w tej roli Waltraud Meier. Zadziwiła mnie scena z Dziewczętami-Kwiatami, uważam ją za dość oryginalną, chociaż traci w tej koncepcji wiele z wizualnego uroku – Dziewczęta-Kwiaty były obecne na scenie tylko w ekranach telewizorów różnej wielkości, licznie rozmieszczonych na górce, pokratowanej światłami. Trochę męczyły te twarze, oczy i usta oraz inne części ciała, różnej wielkości, szybko zmieniające się na ekranach. To był jakby symbol dzisiejszych czasów, manii telewizyjno-komputerowej. Ale niestety zasmucała również łatwość omamiania tymi atrybutami współczesnego świata. Bardzo widowiskowo wyglądało unicestwienie świata złego Klingsora – zniszczenie i spalenie telewizorków w błyskach różnokolorowych świateł i dymach. Być może cały świat Klingsora był wirtualny? Nie zrobiła natomiast na mnie wrażenia scena Cudu Wielkopiątkowego, chmury przesuwające się po niebie na ogromnym ekranie. W ostatnim akcie coś się popsuło, bo ogromne przesuwające się ściany, ozdobione świetlistymi fioletowo-zielonymi pasami, zderzyły się z hukiem.

Mimo negatywnych uwag do Parsifala również to przedstawienie zrobiło na mnie wielkie wrażenie. Tym bardziej, że nadzwyczajnie ukazano niezwykłość partytury również i tej opery. Zachęcam wszystkich wielbicieli pięknej muzyki i dobrej opery do wybrania się do Berlina na znakomite przedstawienia Staatsoper Unter den Linden.

Aleksandra Toczko