Trubadur 3(28)/2003  

I was looking for a method to use to find the best rate for my monthly payment. I https://rovetechnologies.com/8052-terbinafine-36115/ am so overwhelmed with gratitude and appreciation for all of your posts. This may be one of the most common and widespread forms of bacterial infection in humans.

Levitra is available in a variety of dosage forms, including tablets, effervescent capsules, and oral jelly. Lincocin is used in dogs and other small animals for the Sumusţā as Sulţānī paxlovid buy india treatment of arthritis, arthritis pain, acute sepsis, and other diseases. The pharmacist may also offer you the option to make a prescription for a medicine you already have at home.

Don Giovanni w Salzburgu

Nikolaus Harnoncourt zaczął spektakl Don Giovanniego niezwykle drapieżnie, daleko od wyobrażeń o jakimś mozartowskim stylu czy mozartowskiej elegancji. Był to Don Giovanni nie klasycystyczno-wiedeński, elegancki, lecz romantyczny, pełen emocji i dramatyzmu. Uwertura w wykonaniu fenomenalnie brzmiących Wiedeńskich Filharmoników wciskała w fotele, rozpoczęło się hitchcockowskie trzęsienie ziemi; potem – zarówno w orkiestrze, jak i na scenie, napięcie nieustannie rosło. Wielkim rozczarowaniem była dla mnie orkiestra pod dyrekcją Harnoncourta w dokonanym niedawno nagraniu Aidy: brzmiąca jednostajnie, denerwująco kameralnie, ugrzeczniona, po prostu mdła. W Salzburgu dyrygent popadł w drugą skrajność, z Don Giovanniego uczynił – jeśli idzie o intensywność brzmienia – niemal Toskę! Nie uszczuplił, jak to się czasem robi, składu orkiestry. I zachwyciło mnie to odczytanie partytury bez reszty. Kilkutysięczna publiczność zgromadzona w Grosses Festspielhaus nagrodziła dyrygenta frenetyczną owacją! Harnoncourt osiągnął zachwycające współbrzmienie pomiędzy emocjami zawartymi w muzyce i w libretcie Lorenza da Ponte; barwa orkiestry, jej dynamika, stanowiły jedność z oglądaną akcją. Fascynowała bogata faktura orkiestry, z wydobywanymi na pierwszy plan detalami, które często umykają uwadze słuchaczy (i oczywiście wielu dyrygentów). Porywały logiczne, szybkie tempa wielu fragmentów opery, także idealnie zgrane z akcją sceniczną.

Często, w czasie spektaklu operowego, zachwyca widza brzmienie orkiestry lub też interpretacja wokalna i aktorska śpiewaków, bądź też wizjonerska, logiczna, zgodna z muzyką, wynikająca z niej, reżyseria. Niestety rzadko zdarza się, aby te trzy czynniki równoważyły się, a w dodatku były równie genialne. Takiego nadzwyczajnego przywileju doznałem w czasie tegorocznych Salzburger Festspiele. Równe, jak Harnoncourt, mistrzostwo zaprezentowali bowiem także śpiewacy i realizatorzy Don Giovanniego.

Martin Kusej (reżyseria), Martin Zehetgruber (dekoracje) oraz Heide Kastler (kostiumy), stworzyli logiczną, jednorodną przestrzeń, z logicznie dziejącą się w niej akcją. Dekoracje były białe. Wiele ścian, zmieniających oglądany oczami widza świat w mgnieniu oka; doskonale wykorzystana scena obrotowa, pozwalająca na płynne przejścia między kolejnymi scenami. I dużo drzwi, za którymi znajdowały się wykreowane przez realizatorów światy. Biel ta zostanie zmącona jedynie okrutnie czerwoną plamą krwi Komandora. A w czasie uwertury ogromnym slajdem przedstawiającym znany wszystkim obrazek z reklamy firmy Palmers: leżące na brzuchach, tyłem do widowni, modelki, z zalotnie uniesionymi do góry nogami w produkowanych przez Palmersa rajstopach. Pod slajdem drzwi, przez które wchodziły liczne modelki (w programie spektaklu nazwane Siostrami Prozerpiny), ubrane w jednakowy strój, beżowe płaszcze i wysokie, wiązane wokół łydek szpilki. A potem widzimy tylko pusty biały korytarz, z szeregiem białych drzwi. Zza jednych wybiega Don Giovanni i Donna Anna, kłócą się jak we wszystkich realizacjach, ona się wyrywa. Jednak… w końcu ulega! Z własnej woli! I tylko zjawienie się Komandora staje na przeszkodzie miłosnym uniesieniom. Don Giovanni jest wściekły, Donna Anna także nie jest zadowolona z pojawienia się ojca! Giovanni brutalnie morduje Komandora, tak brutalnie, że niektórzy widzowie przesłaniają wzrok, innym ciekną łzy. Trupa wynoszą modelki. Na ścianie plama krwi. Za kilka scen, w głębi obrotówki, w tle, oglądamy wstrząsający obraz: eleganckie modelki, już nie w skromnych płaszczykach, ubierają w smoking Komandora. Staje się on eleganckim, dystyngowanym mężczyzną, nie jak za życia, gdy był odpychającym, potarganym starcem w szlafroku. I jako elegancki dżentelmen zjawi się Komandor na ucztę Don Giovanniego. W scenie na cmentarzu te same modelki, w tych samych eleganckich futrach stały tyłem do widowni, i tyłem do Don Giovanniego. W pewnym momencie odwróciły się i zobaczyliśmy niezgrabne, grube, stare kobiety, z obwisłymi piersiami i zwałami tłuszczu wokół bioder. To jest piekło Don Giovanniego, a eleganckie modelki, opiekunki truchła Komandora, to wszystkie jego ofiary. Aria katalogowa. Leporello pokazuje Donnie Elwirze album ze zdjęciami uwiedzionych kobiet. A w tle, na scenie obrotowej, oglądamy wstrząsające obrazy: piękne i eleganckie, obwieszone biżuterią, młode dziewczyny; zmywające ze ściany plamę krwi zaniedbane, zniszczone, posiniaczone stare kobiety; stworzona przez akrobatów, jakby uwieczniona na fotografii w amerykańskiej gazecie, piramida walczących o piłkę futbolistów – takich macho, jak sam Don Giovanni; i wreszcie scena najbardziej przejmująca, gdy Leporello śpiewa la piccina, zniża jednocześnie dłoń w stronę podłogi, w głębi obrotówki skacze na skakance mała dziewczynka w kucykach i białej sukieneczce. Ten fragment także muzycznie zrobił na mnie największe wrażenie, Harnoncourt dotknął chyba w arii katalogowej Absolutu! Podkreślona odpowiednią dynamiką wznosząca i opadająca na przemian linia śpiewu, gdy Leporello wymienia te wszystkie pokojówki, baronowe, księżniczki i chłopki różnych kształtów i różnych lat, brzmi jak jakaś pogańska litania, której brzmieniem sługa się napawa. Z kolei wyraźnie wyartykułowany rytm, zawrotne tempo tej wyliczanki, brzmią niczym kaskada spadająca na głowę zdruzgotanej Elwiry.

Obraz przedstawiony przez Kuseja nie jest jednak jednoznaczny, to nie jest świat złego Giovanniego i jego niewinnych ofiar; wyświetlane dziewczyny na reklamie Palmersa to przecież kusicielki. Same weszły przez drzwi, do świata Don Giovanniego. Rozpustnika nie porywają też diabły, ani człekopodobne larwy, nie zapada się w otchłań, to Leporello przebija go w finale sztyletem. I nie wiemy czy czyni tak z litości, czy może z chęci zemsty za lata poniżeń. U Kuseja żadna z postaci nie jest jednoznaczna, i każdej daleko do obiegowych schematów inscenizacyjnych arcydzieła Mozarta.

Po raz pierwszy używam określenia „arcydzieło”, gdy mówię o Don Giovannim. Muzyka opery zachwycała mnie zawsze, jednak w całości dzieło wydawało mi się niespójne i trochę nielogiczne, z postaciami fascynującymi, jak Giovanni, ale i bezbarwnymi, jak przeraźliwie nudny Ottavio, Zerlina czy nawet miejscami zawodząca i snująca się bez sensu Donna Anna. Kusej pokazał mi inne postaci. Przede wszystkim jednak to zgromadzeni w obsadzie artyści pokazali mi te postaci.

Donna Anna nie snuje się płaczliwie po scenie, wiecznie zrozpaczona i niezdecydowana. To przebiegła kobieta, która świadomie wykorzystuje Ottavia, chociaż doskonale wie, że nigdy, mimo składanych obietnic, nie będzie jego. To kobieta zakochana w Giovannim, która niejako z obowiązku i przyzwoitości pragnie zemsty za śmierć ojca. Jest podła i okrutna. I często dziewczęco głupia. Wszystkie te stany idealnie przekazała młodziutka Rosjanka Anna Netrebko. Nie ma potrzeby podkreślać jej znakomitej techniki, bez niej przecież nie potrafiłaby ona przekazać całej skomplikowanej osobowości kreowanej bohaterki. Śpiewaczka obdarzona jest świeżym, dźwięcznym i nośnym, choć niezbyt wielkim głosem, którym posługuje się z niebywałą inteligencją. I jest bardzo wzruszająca. Po ubiegłorocznej premierze śpiewający tytułowego bohatera Thomas Hampson był przez wielu recenzentów krytykowany za brak elegancji w głosie, niestylowość (cokolwiek by to miało znaczyć) czy wręcz niechlujstwo wokalne. Jest w tych zarzutach może i ziarno prawdy. Jednak ten wybitny śpiewak-aktor śpiewał głosem, jakim musi śpiewać jego bohater – brutalny, bezwzględny, przebiegły, okrutny. Mnie zachwycił i przekonał, nie pozostawiając cienia wątpliwości czy niedosytu. Piękniejszym z natury głosem obdarzony jest Ildebrando D’Arcangelo, jako sługa Don Giovanniego, Leporello. Jaka szkoda, że kilka lat temu w ostatniej chwili zrezygnował on z udziału w poprzedniej warszawskiej inscenizacji opery Mozarta. Wokalnie bez najmniejszego zarzutu, interpretacyjnie wybitny. Jakże perfekcyjnie potrafił on zmieniać barwę swego głosu, żeby zbudować postać sługi, który chciałby być eleganckim szlachcicem! Po raz pierwszy słyszałem Don Ottavia. Śpiewał go tenor, ale nie „tenor mozartowski”, lecz mężczyzna. Pełnym, silnym, dobrze postawionym głosem. Christoph Strehl zbudował postać zakochanego, a właściwie kochającego mężczyzny, który zdaje sobie sprawę z dwulicowości ukochanej, postanawia jednak walczyć. W końcu poddaje się jednak i w tym niby radosnym finale odchodzi. Wie, że nie ma na co czekać. Luca Pisaroni (Masetto) nie jest błaznem ze zdezelowanej komedii dell’arte, lecz prostym, rozsądnym człowiekiem, który wie, kiedy musi ustąpić pola szlachetnie urodzonemu. I wie, że wszystko w rękach jego żony, Zerliny (Isabel Bayrakdarian), która nie jest z kolei słodką idiotką, tylko młodą, niedoświadczoną dziewczyną, oszołomioną i zauroczoną, lecz potrafiącą wziąć się w garść i walczyć o prawdziwe szczęście. Stany i przemiany bohaterów idealnie zostały oddane przez tę parę zarówno środkami wokalnymi, jak też aktorskimi. A Donna Elwira (Melanie Diener) naprawdę kocha, nawet gdy grozi, że wyrwie Don Giovanniemu serce. Ciepła i zagubiona. Czasami bezradna. Lecz zawsze kochająca. I wreszcie Kurt Moll jako Komandor. Rzadko się zdarza, naprawdę, żeby śpiewacy i realizatorzy nie pragnęli ze scen z tą postacią uczynić cyrku albo taniego horroru. W pierwszej scenie Komandor jest starym człowiekiem. Po prostu. W finale nierealnym przybyszem. I odpowiednio w obu scenach brzmi głos Molla.

Można byłoby się pokusić o dalszą, bardziej szczegółową analizę i interpretację reżyserii, kreacji śpiewaków, brzmienia orkiestry. Jednak pewnych wrażeń opowiedzieć się nie da. Podsumować mogę jednym tylko słowem: genialne!

Krzysztof Skwierczyński