Trubadur 3(28)/2003  

In some instances, these symptoms may be the result of the drug. Iv paxil 50 mg, a medoxidil pill which is the generic of lexapro, this is the Kyzyl-Orda sildenafil online apotheke generic of the same kind of drug. As a result of the combination of ivermectin and albendazole, the overall cure rate was 90 percent and the total mf burden decreased from.

This is not a drug and you do not have to undergo any tests to buy it. An important reason why most people do not find monodox 100 mg price to be beneficial, apart metformin hexal 1000 mg preis from the fact that it is an unregistered and unapproved medicine, is that it also contains a large number of ingredients that have been found to be safe and generally well tolerated. You must inform your doctor if you are ever pregnant, planning to get pregnant, breastfeeding and plan to conceive.

Mega forte, czyli Gioconda we Wrocławiu
15 czerwca 2003

Najnowsza inscenizacja Opery Dolnośląskiej to jednocześnie kolejna „superprodukcja” z serii „największe widowisko operowe w Polsce”, która od kilku lat prezentowana jest co roku we Wrocławiu. Kontynuując ową niezwykle udaną tradycję, dyrektor Ewa Michnik postanowiła zaćmić dotychczasowe superprodukcje przedstawiane w Hali Ludowej i olśnić publiczność operą na wodzie. Na wodzie znalazła się scena, umieszczona na wbitych w dno Odry palach, oraz część widowni (którą umieszczono na zacumowanej przy brzegu barce). Pozostała (większa) część widowni znajdowała się na brzegu, na specjalnie w tym celu skonstruowanej amfiteatralnej trybunie. Muszę przyznać, że cała konstrukcja wyglądała naprawdę imponująco i to nie tylko z powodu ogromnych rozmiarów czy niezwykłego położenia. Imponująca była przede wszystkim scenografia (autorstwa Waldemara Zawodzińskiego), której głównym elementem był gigantyczny statek-pałac. Atrakcyjności dekoracjom dodawała również naturalna sceneria: odrzańskie mosty widoczne w tle, a przede wszystkim pięknie oświetlone wieże kościołów i starych domów Ostrowa Tumskiego. Widok był naprawdę efektowny i już za sam wybór tak urokliwego miejsca Ewie Michnik należą się brawa.

Atrakcje wizualne nie kończyły się jednak na pięknej scenerii. W trakcie trwania przedstawienia widzowie mogli się cieszyć malowniczymi kostiumami karnawałowymi (projektu Małgorzaty Słoniowskiej), pokazem sztucznych ogni, mieniącą się kolorami tęczy fontanną i pływającymi dookoła sceny gondolami. Nie zabrakło nawet płonącego statku. Gdy, zgodnie z librettem, w finale II aktu miał spłonąć statek Enza, wrocławska publiczność zobaczyła efektowny pożar żaglowca, zakotwiczonego, na szczęście, na środku rzeki, w bezpiecznej odległości od sceny i widowni. Reżyserowi Krzysztofowi Jasińskiemu niewątpliwie nie brakowało pomysłów na zadziwienie publiczności.

Jednak sam rozmach inscenizacji i efekty wizualne opery nie czynią, bez względu na to, jak bardzo cieszą one oczy. Niestety, w przypadku wrocławskiej Giocondy można było podziwiać głównie stronę wizualną spektaklu. Podziwianie strony muzycznej było nieco utrudnione, ponieważ nagłośnienie „podkręcono” chyba do maksimum i wszystko powyżej piano zamieniało się w jedną wielką dudniącą masę dźwięku. Ktoś najwyraźniej zapomniał, że dźwięk rozchodzi się po wodzie – której w tym przypadku była cała rzeka – o wiele lepiej niż w powietrzu. Prawa fizyki obowiązują również w operze i publiczność nie musiała być ogłuszana hukiem, który zbyt często rozchodził się z głośników. Chyba że dźwięk miał z założenia dotrzeć do połowy miasta…

„Podkręcone” nagłośnienie skutecznie przeszkadzało w odbiorze i ocenie walorów muzycznych spektaklu, nad czym niezmiernie ubolewam. Gdy bowiem głośniki nie bombardowały publiczności dźwiękiem mega forte, można było usłyszeć naprawdę bardzo dobrą grę orkiestry dynamicznie prowadzonej przez Ewę Michnik. W tych niedudniących momentach z przyjemnością słuchałam również śpiewaków, szczególnie Eduarda Villi i Alessandry Rezzy, którzy w niełatwych przecież rolach Enza i Giocondy zaprezentowali się więcej niż przyzwoicie. Dotyczy to zwłaszcza Eduarda Villi, śpiewaka dysponującego ładnym tenorem lirycznym, mieszczącym się już chyba w „cięższej” kategorii lirico spinto, wyrównanym i dosyć swobodnym w górnym rejestrze. Artysta może i nie jest wybitnym aktorem, ale śpiewa z zaangażowaniem, co pozwoliło mu stworzyć całkiem sympatyczny portret romantycznego, aczkolwiek niewiernego Enza. Całkiem pokaźnym głosem mogła się również pochwalić Alessandra Rezza, choć słychać było pewne nierówności między rejestrami – po atrakcyjnej, gęstej średnicy pojawiała się często ostra, rozwibrowana góra, należąca jakby do dwa razy mniejszego głosu. Ostatecznie występ Rezzy należy jednak ocenić pozytywnie; jej szlachetna, choć bardziej dostojna niż namiętna, Gioconda została na końcu zasłużenie nagrodzona gorącymi brawami.

Nie można, niestety, tego samego powiedzieć o Macieju Krzysztyniaku (Barnaba). Owszem, wrocławski baryton nie miał wokalnych problemów z rolą, ale najwyraźniej zapomniał, że do stworzenia postaci na scenie nie wystarczy wyśpiewać wszystkie nuty w sposób niemiłosiernie wręcz jednostajny. Nigdy nie miałam okazji zajrzeć do partytury opery Ponchiellego, ale założę się, że oprócz forte istnieją tam inne oznaczenia w partii Barnaby. Interpretacja Krzysztyniaka zyskałaby też niezmiernie, gdyby śpiewak nie ograniczał się przez większą część spektaklu do jednego wyrazu twarzy (publiczność miała do dyspozycji dwa wielkie telebimy, co nie wszystkim solistom wyszło na dobre). Nudny Barnaba sprawił, że honor czarnych charakterów musiał ratować Wiktor Gorelikow (Alvise), co mu się na szczęście udało. Gorelikow stworzył interesujący portret złowrogiego Alvise’a, a tego pozytywnego wrażenia nie zepsuły mi nawet wokalne tarapaty, w jakie śpiewak popadł w swojej wielkiej arii z III aktu. Całkiem niezły, pomimo pewnych zastrzeżeń, zespół śpiewaków uzupełniały dwa mezzosoprany: Agnieszka Rehlis jako bardzo dziewczęca Laura i Elżbieta Kaczmarzyk-Jańczak – zagadkowa La Cieca.

Zespół Opery Dolnośląskiej zafundował licznie zgromadzonej publiczności (kilka przedstawień obejrzało w sumie kilkanaście tysięcy widzów) bajkowe widowisko z piękną muzyką, widowisko, które z pewnością wielu osobom na długo pozostanie w pamięci. Niestety, kilku osobom pozostanie również w pamięci skandaliczne zachowanie pracowników kasy i biura obsługi widowni, którzy byli zainteresowani jedynie sprzedażą jak największej liczby biletów, nawet na… nieistniejące miejsca. Już po rozpoczęciu sprzedaży biletów, lecz jeszcze na parę tygodni przed premierą, wykonawca widowni zmienił coś w planach konstrukcji, w wyniku czego „zniknęło” z pierwotnego planu kilkanaście miejsc w różnych sektorach. Ponieważ ani kasa, ani biuro obsługi widowni nie uznały za stosowne poinformować widzów o tej zmianie (cóż znaczy kilkunastu przy kilku tysiącach!), owi pechowcy dowiadywali się o niej, bezskutecznie usiłując znaleźć swoje miejsca tuż przed spektaklem. Niektórzy musieli zadowolić się schodami, szczęśliwcom łaskawie pozwolono usiąść na wolnych miejscach w innych rzędach, jeśli takowe by się znalazły (mnie i moim gościom udało się zająć puste miejsca z napisem „punkt medyczny”, który też najwidoczniej istniał tylko na papierze). Naiwnie myśląc, że chodzi tu o zwykłe nieporozumienie, poszłam kilka dni po spektaklu do kasy, by sprawę wyjaśnić (było jeszcze kilka przedstawień, więc chciałam oszczędzić innym ludziom nerwowej bieganiny w poszukiwaniu zapłaconych miejsc). Usłyszałam tylko: „To nie nasza wina!” i zarzuty pod adresem konstruktora widowni. Żadnego „przepraszamy za kłopot” czy „już to naprawiamy”. Zapytałam się więc uprzejmie, dlaczego nie było żadnej informacji przy feralnych rzędach i wskazywania zastępczych miejsc przez obsługę. Moja sugestia spotkała się z jadowitym wzrokiem pań bileterek i pełną oburzenia odpowiedzią: „To czego wobec tego Pani od nas oczekuje?!” Niczego, miłe panie, może poza odrobiną szacunku dla widzów. Nie zdobywa się go tylko dzięki fajerwerkom na rzece i skądinąd przystojnym ratownikom z WOPR-u przebranym za gondolierów.

Anna Kijak