Trubadur 4(29)/2003  

Accutane is sold mainly in a topical solution for treatment of facial and body hair loss. It is commonly used to treat promethazine buy online leukemia and as an adjunct to other antineoplastic drugs. How to find clomid for sale there may be an over-the-counter form of clomid that you have not heard of, but if it seems to be the only choice and it is not safe, tell your doctor.

Melalite forte cream abbott - a long product name. We build up the story of cialis per nachnahme an event that led up to the patient's death. While the drugs that cause narcolepsy can cause this syndrome, it is not a typical narcolepsy and should be treated with medicine instead.

Najbardziej kocham dramat muzyczny
Rozmowa z Marcinem Dobrzańskim

W numerze 2(19)/2001 Trubadura w swojej obszernej relacji Wyprawa na „Ring” w Meiningen nasz klubowy kolega Henryk Sypniewski napisał: Chcę jeszcze wspomnieć o czymś bardzo ważnym. Nowy członek Towarzystwa (Wagnerowskiego – przyp. BF), student III roku dyrygentury Marcin Dobrzański, wielki znawca muzyki Wagnera, urządzał nam przedpołudniami wykłady na temat motywów przewodnich w „Pierścieniu”, ilustrowane fragmentami muzycznymi z płyt oraz granymi na pianinie i serdecznie dziękował za te spotkania, wyrażając opinię ogółu wycieczkowiczów. Byłem ciekaw, jak potoczą się dalsze losy Marcina, dowiedziałem się o jego wyjeździe do Stuttgartu na stypendium celem kontynuowania studiów, raz czy dwa spotkałem go w Krakowie. I oto afisz Filharmonii Krakowskiej obwieszczał o koncercie czwórki dyplomantów naszej Akademii Muzycznej – flecisty Andrzeja Krzyżanowskiego, wychowanka prof. Barbary Świątek-Żelaznej, w Mozartowym koncercie G-dur, pianistki Dominiki Eski z kl. prof. Ewy Bukojemskiej z koncertem f-moll Chopina i skrzypka Mariusza Morysa (kl. prof. Kai Danczowskiej) w koncercie skrzypcowym D-dur Piotra Czajkowskiego. Orkiestrę Filharmonii (a nie Akademii Muzycznej, co już wyróżniało dyplomantów) miał prowadzić właśnie Marcin Dobrzański – wychowanek prof. Tomasza Bugaja, dyrektora artystycznego i pierwszego dyrygenta naszej Filharmonii. 30 maja 2003 roku w sali koncertowej zebrał się prawie komplet słuchaczy. Koncert zaczął się z niewielkim opóźnieniem, na estradzie solista i dyrygent, orkiestra w komplecie, a ostatni spóźnialscy zdążają do swoich miejsc.

Dyrygent ze stoickim spokojem i w sposób niezwykle dystyngowany przeczekał szmerki i hałasy, zapanował nad publicznością i koncert wreszcie się rozpoczął. To był prawdziwy sukces młodych solistów i dyrygenta, który nam (bo nie byłem jedynym klubowiczem na koncercie) zaimponował niezwykłym opanowaniem, piękną dyskretną techniką manualną dyrygowania, wspaniałym sposobem „zapraszania” poszczególnych grup instrumentów do gry. Wyczuwało się bardzo osobistą więź z muzykami orkiestry, którzy po koncercie na stojąco wyrazili uznanie dla prowadzącego.

W krakowskim Dzienniku polskim z 03.06.2003 recenzentka Anna Woźniakowska w relacji z koncertu Dyplomanci na estradzie napisała: Marcinowi Dobrzańskiemu postawiono nie lada zadanie, wszak akompaniament to chyba najtrudniejsza z dyrygenckich powinności. Czasem nie radzą sobie z nim i rutynowani kapelmistrze, a młody dyrygent musiał współpracować w trakcie jednego wieczoru aż z trzema różnymi osobowościami artystycznymi. Z tego zadania wywiązał się należycie, choć nie bez drobnych usterek, szczególnie w finale Koncertu D-dur Czajkowskiego. Rozumiem, że Akademia chciała zaprezentować troje solistów, ale może warto było dać możliwość pełnej wypowiedzi artystycznej również dyrygentowi i inaczej skonstruować program wieczoru?

Bohater wieczoru w następnym (31.05.) dniu wracał do Stuttgartu, ale zdążyłem przeprowadzić z nim krótką rozmowę w kawiarni „Pod Chochołami” w podziemiach Teatru im. Juliusza Słowackiego.

– „Trubadur”: Witam pięknie po wczorajszym, olśniewającym, wspaniałym debiucie w Filharmonii Krakowskiej – koncercie dyplomantów Akademii Muzycznej. Wśród nich Marcin Dobrzański – bohater dzisiejszego wywiadu, Dominika Eska – pianistka, Andrzej Krzyżanowski – flecista i moja sympatia, którego najwyżej oceniam z wczorajszych wykonawców – Mariusz Morys w koncercie skrzypcowym Czajkowskiego.

Marcin Dobrzański: Witam serdecznie.

– Proszę mi powiedzieć, dlaczego właśnie taki program: koncert fletowy Mozarta, fortepianowy Chopina i koncert skrzypcowy Czajkowskiego?

– Program ten został już wcześniej zaplanowany przez Akademię Muzyczną w Krakowie. Miało to na celu zaprezentowanie wyróżniających się dyplomantów Akademii, mających już na koncie pewne sukcesy w konkursach oraz uczestnictwo w kursach mistrzowskich, a dysponujących już bardzo dobrą techniką i zwracających na siebie uwagę swą muzykalnością i osobowością. Mam nadzieję, że przekonaliśmy się o tym na wczorajszym koncercie.

– Tak, przekonaliśmy się. Ja na przykład podpatrywałem wczoraj pierwszego skrzypka orkiestry podczas solowych wariacji w koncercie skrzypcowym, który bardzo wnikliwie i z ogromną uwagą obserwował wykonawcę. Nasuwa mi się jedno pytanie: debiutujący dyrygent chce zaprezentować przede wszystkim swoje umiejętności, a do tego jest mu potrzebna orkiestra i raczej powinien, w moim pojęciu, wykonać którąś z symfonii czy ewentualnie poemat symfoniczny – formy typowo orkiestrowe.

– Najtrudniejsze zadanie dla dyrygenta to właśnie akompaniament. Sprostanie temu jest o wiele trudniejsze od poprowadzenia symfonii czy poematu symfonicznego. Dlatego podchodzę do tego z wielką radością i mam ogromną satysfakcję, że miałem okazję akompaniować wspaniale się zapowiadającym solistom. Jest to dla mnie ważne i cenne doświadczenie i na pewno więcej na tym skorzystałem, niż gdybym miał poprowadzić wielką symfonię czy poemat symfoniczny. Podjąłem się tego zadania i starałem się wykonać je jak najlepiej.

Dowodem tego były pokoncertowe gratulacje prof. Jerzego Katlewicza i Twojego pedagoga prof. Tomasza Bugaja, którego mamy okazję oglądać za pulpitem w Teatrze Wielkim w Warszawie, gdzie prowadzi spektakle Siedmiu grzechów głównych Weilla i balet Romeo i Julia Prokofiewa.

– Tak, zgadza się.

Zwróciłem wczoraj uwagę na dobór programu koncertu: Mozart – klasyk, Chopin – romantyk, Czajkowski – późny romantyk, a może już neoromantyk. Która epoka, który okres w muzyce cieszyłby się w przyszłości Twoim szczególnym zainteresowaniem?

– Kocham muzykę wszystkich epok, w każdej staram się znaleźć coś ze swej osobowości. Kocham Mozarta, jego styl, tę niepowtarzalną elegancję, jego naturalny liryzm, melodyjność, ale i pewną dworskość…

-… styl galant.

– Tak, właśnie styl galant. Z kolei u Czajkowskiego też znajdujemy pewne elementy mozartowskie, ale jednocześnie jego muzyka zawiera w sobie tę charakterystyczną ludowość rosyjską z całym jej liryzmem. Także Czajkowski jest mi bardzo bliski…

-… i bardzo trudny dla wykonawcy.

– Jest na pewno bardzo trudny do akompaniowania w tym przypadku i do interpretowania go przez dyrygenta. Jeśli zaś idzie o Chopina – jest tutaj problem, który polega na tym, że trzeba jak najumiejętniej zaakompaniować soliście, tak aby nie przeszkadzać, a jednocześnie nie pozostawać zbytnio na drugim planie. Słowem: dążyć do idealnego współgrania z solistą. Trzeba zmierzać do oddania różnorakich nastrojów, które zawarte są w II koncercie fortepianowym; pierwsza część – patriotyczna, druga – romantyczno-miłosna, trzecia – ludowa. To wszystko jest do osiągnięcia, jeśli jest dobre porozumienie między solistą i dyrygentem.

– Czyli zrównoważenie tych proporcji: solista i orkiestra, bez przewagi którejkolwiek ze stron?

– Tak właśnie. Ja uważam, że zawsze musi zaistnieć współpraca między orkiestrą i solistą. Wtedy dopiero możemy stworzyć coś interesującego, coś porywającego. Mam tę satysfakcję, że miałem takich solistów, z którymi udała mi się współpraca i którzy mnie, dyrygentowi, pomogli. Bardzo jestem zadowolony z tej współpracy.

– Mam nadzieję, że orkiestra również Ci się „poddała”. Bardzo piękny był początek koncertu: ostatni spóźnialscy wchodzą na salę, jeszcze szuranie, jakieś chrząkanie i pokasływanie, a pan dyrygent stoi już na podium, flecista po lewej stronie i nie wiemy, co się dzieje. Długa, dosyć długa chwila, może to trwało ileś sekund, ale dla wykonawców i słuchaczy to są często wieki. Nagle wszystko ucichło. Zaimponowało mi Twoje opanowanie jako dyrygenta. Potem obserwowałem, jaki jest stosunek orkiestry do dyrygenta i do młodych wykonawców. Często bywa dosyć zdradliwy. Wydaje mi się, że to jest wielka umiejętność: dogadać się z orkiestrą, aby nie potraktowała młodego dyrygenta jak młokosa, który dopiero zaczyna, „bo my już wszystko wiemy, bo myśmy już nie z takimi jak ty grali i co ty nam tutaj pokażesz”. Powiedz, jak Ci się współpracowało z orkiestrą Filharmonii Krakowskiej?

– Muszę powiedzieć, że spotkałem się z wielką otwartością muzyków, z gotowością do współpracy. Ze swej strony byłem otwarty na wszelkiego rodzaju wskazówki, jeśli chodzi o warsztat. Ta współpraca bardzo dobrze się układała, a na koncercie orkiestra dała z siebie wszystko co najlepsze. Reagowała na każdy najdrobniejszy gest z mojej strony, na każdy niuans mej gestykulacji. To daje dyrygentowi największą radość. Oczywiście, musieliśmy bardzo dużo pracować nad wyważeniem proporcji między orkiestrą i solistą. To było na początku trudne. Potem osiągnęliśmy zamierzony efekt.

A efekt był znakomity, bo rzadko się zdarza, by na koncercie dyplomantów po ostatnim punkcie programu orkiestra wstała in corpore, wyrażając tym podziw i uznanie dla dyrygenta i młodych solistów.

– Dla mnie, młodego i początkującego muzyka, jest to bardzo ważne i sprawia ogromną satysfakcję oraz podbudowuje na przyszłość.

Spotkaliśmy się i poznali dwa lata temu podczas wyprawy do Meiningen na Pierścień Nibelunga Wagnera. Powiedz, proszę, czy uwzględniasz operę w swoich obecnych lub przyszłych zainteresowaniach?

– Opera jest dla mnie wciąż tym gatunkiem muzyki, który kocham, uwielbiam i podziwiam, i od którego – można tak powiedzieć – jestem uzależniony. Jest to moja głęboka miłość od kilkunastu lat. Jeżeli tylko mam czas, odwiedzam teatry operowe na świecie, staram się zobaczyć jak najwięcej przedstawień. Chodzę również na próby, które obserwuję przede wszystkim z punktu widzenia dyrygenckiego. W teatrze operowym najbardziej fascynuje mnie relacja tekst a muzyka, relacja scena a warstwa muzyczna, jak to ze sobą współgra, jaki jest stosunek muzyki do tekstu, do sfery dramaturgicznej. Dramat muzyczny jest tym gatunkiem, który najbardziej kocham. Ryszard Strauss, Ryszard Wagner – ich twórczość była zawsze bliska memu sercu.

– Kontynuujesz edukację muzyczną w Niemczech w Stuttgarcie. Wiadomo, że Niemcy to potęga w Europie, gdy chodzi o ilość scen operowych, których produkcje często wywołują ogromne kontrowersje z powodu „zwariowanych” często pomysłów inscenizacyjnych. Jak reagujesz na takie burzące przyzwyczajenia widzów i łamiące klasyczne zasady przedstawienia?

– Czasami wielkim niesmakiem, a czasami wielką fascynacją i wielkim zainteresowaniem i podziwem. Często te inscenizacje są bardzo odkrywcze i niejednokrotnie pomagają muzyce i nie przeszkadzają, jak wielu widzów sądzi. Sam oglądałem kilka inscenizacji klasycznych oper, które sprawiały, że muzyka wydawała się ciekawsza. Te inscenizacje ubarwiały stronę muzyczną, co dało mi odczuć wielką satysfakcję. Wychodzi to na dobre tym operom, bardziej widza porusza niż dotychczasowe tradycyjne wystawienie dzieła. Porusza często do łez, a to jest najważniejsze. Wspomnę tu inscenizację w Meiningen. W Zygfrydzie przykładowo smok uosabiał cały reżim hitlerowski. Bardzo do mnie przemówiło to wystawienie, było dla mnie bardzo poruszające.

Boję się tylko jednego, że może to być dosyć szokujące dla ludzi zaczynających dopiero obcowanie z operą. W jakimś sensie narzuca im ten, a nie inny sposób percepcji sztuki scenicznej, sztuki operowej, często daleko odbiegający od wzorców klasycznych. Obawiam się, że młody człowiek zobaczy daną operę po raz drugi i pomyśli: Co to jest? Przecież ostatnio Aida w Krakowie to był jakiś Irak, jakieś mundury. Potem w innym teatrze operowym widzą Aidę z faraonem w pięknym stylowym kostiumie, w tle piramidy itd… Tutaj dostrzegam niebezpieczeństwo.

– Oczywiście. dla początkujących melomanów operowych jest to bardzo ryzykowne i może zniechęcić do wizyt w teatrze operowym, z tym się zgodzę.

– Nie pytam o plany na przyszłość, bo z reguły młodzi artyści o nich nie mówią, by nie zapeszyć. Pozostaje mi tylko życzyć w moim imieniu i w imieniu znanych Ci członków „Trubadura” i Towarzystwa Wagnerowskiego wielu sukcesów na scenach i estradach Europy, a w przyszłości może i trochę dalej.

– Serdecznie dziękuję.

Rozmawiał Bolesław Folek