Trubadur 4(29)/2003  

Find out about the best places to buy propecia over the counter in the uk now. You need to consult your doctor about stirringly the right dosage. Do you know what they are, or can you go on a website?

This is why you may be prescribed penicillin in the event that you become ill with a bacterial infection. The price of the Sa Kaeo cialis 20 precio farmacia product on our website is in the currency of the country where the order is placed. Do not take two medicines at the same time without asking your doctor for advice.

Ważny jest tylko mistrz Rossini
Semiramida w WOK

Trzeci już Festiwal Gioachino Rossiniego przygotowany przez Warszawską Operę Kameralną rozpoczęła premiera Semiramidy, pierwszej opery seria tego kompozytora na scenie WOK. Prócz niej na festiwal złożyły się przedstawienia Włoszki w Algierze, Kopciuszka, Sroki złodziejki i wznowienie jednoaktowej Jedwabnej drabinki. Podobnie jak inni melomani, oczekiwałam Semiramidy z zaciekawieniem i wstrzymanym oddechem, bo miała to być prawie pełna (trzy godziny muzyki) wersja dzieła, a partyturę na potrzeby premiery przygotował szef muzyczny spektaklu Tadeusz Karolak wg autografu z Rzymu, ze skrótami wprowadzonymi przez autora przed premierą w Teatro Valle. Wreszcie – wiadomo, że Semiramida to dzieło prawdziwie poważne, które nie tak łatwo ożywić, ciekawa więc byłam zabiegów reżysersko-scenograficznych pary gości z Włoch, ale już zadomowionych w Polsce: Giovanniego Pampiglione i Santiego Migneco. O wymaganiach muzyczno-wokalnych, jakie stawia Semiramida, nie trzeba tu nawet wspominać. Ozdobnik na ozdobniku i ozdobnikiem pogania, wspaniałe ansamble, śpiewne melodie, dwa wielkie duety Semiramidy i Arsace, popisowe arie trojga protagonistów… – długo można wymieniać wszystkie elementy, na które się czeka w tej operze.

Inscenizacja nie spodobała mi się od pierwszego wejrzenia. Co prawda przed premierą dyrektor Stefan Sutkowski zapowiedział, że będzie to Semiramida bardzo baśniowa, jakby uprzedzał, by nie doszukiwać się w inscenizacji żadnych odniesień do tzw. prawdy historycznej, ale potraktować jako zabawę formą. Cóż z tego, skoro forma skrzeczy, a takiego drobiazgu jak reżyseria trudno się wręcz dopatrzyć. Scenograf zaproponował wizję łączącą w najbardziej karkołomny sposób dwie inspiracje: teatr sycylijskich marionetek (kostiumy) i malarstwo surrealisty Magritte’a. Wyszło z tego pomieszanie z poplątaniem, spektakl krzykliwy, bezładny kolorystycznie, a mimo to nudny. Na scenografię składały się: kurtyna z wyciętą w środku sylwetką gołąbka, znaną z płótna Magritte’a Człowiek w meloniku, babilońskie mury koloru błękitnego (ale zupełnie innego niż kurtyna) i tło w ulubione niebo Magritte’a z obłoczkami i sześcianami w jeszcze innym odcieniu. Na tym tle jaskrawe i przeładowane kostiumy nie zagrały aż tak mocno, jak powinny, biorąc pod uwagę, że były wzorowane na bogatych ubiorach puppi siciliani. Do tego wszystkiego realizatorzy jednak starali się nadać postaciom pozór „babilońskości” czy „asyryjskości”, stąd w kostiumach nie brakło rzędów frędzelków. Niektórzy, jak Assur, bardziej przypominali asyryjskich wojowników, inni (chór) – bizantyjskich dostojników. Księcia Idreno zaś łatwo było wziąć za bohatera Baśni z tysiąca i jednej nocy.

Nie narzekałabym jednak tak na inscenizację, bo nie wszystkim musi się wszystko podobać, gdyby tak bardzo nie bolał mnie XIX-wieczny „styl” reżyserii. Wszystko sprowadzało się do tego, żeby postaci dramatu w pewnych momentach jakoś rozlokować, kazać temu lub owemu przejść z jednej strony sceny na drugą, wesprzeć się o kulisę lub malowniczo stanąć na murku. Cały wyraz zależał więc od tego, jak znajdą się w swoich rolach konkretni śpiewacy – tu przyznaję, że ze spektaklu na spektakl wszyscy byli coraz bardziej dramatyczni i swobodni i usiłowali zrobić z tego koncertu w kostiumach prawdziwą operę.

Wreszcie rzecz w dziele operowym najważniejsza – wykonanie muzyczne. Przy dużej dozie dobrej woli premierę, która miała miejsce 28 listopada, można by uznać za próbę generalną, niewiele bowiem dobrego można powiedzieć o tym spektaklu. Orkiestra prowadzona przez Tadeusza Karolaka grała ospale, aż trudno było uwierzyć, że to ten sam Rossini, którego tak dobrze znamy i kochamy. Szkoda mi zamęczonej powolnym tempem uwertury, ciężko składających się ansambli, celebrowanych finałów i przede wszystkim zwartości dzieła, naruszonego przez długie pauzy nagminnie wstawiane przez dyrygenta. Wina w tym i reżysera, który wymyślił sobie, by po każdym numerze śpiewacy zastygali w pozach, a kurtyna opadała dopiero po umilknięciu oklasków. Stawiało to zarówno wykonawców, jak i publiczność w bardzo niezręcznej sytuacji, bo ci ostatni nie wiedzieli – klaskać jeszcze, czy może, skoro kurtyna nie opada, a śpiewacy stoją, akcja będzie kontynuowana.

W premierowym spektaklu z przyjemnością, a właściwie z zachwytem słuchało się tylko jednej artystki – Anny Radziejewskiej kreującej głosem, mimiką i gestem postać młodego wojownika Arsace. Wspaniałe doły, ładne wysokie dźwięki, żar interpretacji i prawdziwa radość śpiewania Radziejewskiej sprawiły, że tego dnia był to dla mnie spektakl jednego aktora. Co prawda nie można też nic zarzucić Bogdanowi Śliwie w partii kapłana Oroe, Dorocie Całek (urocza księżniczka Azema) czy Krzysztofowi Machowskiemu. Dla tego ostatniego partia Idrena z bardzo trudną arią w połowie pierwszego aktu to największe dokonanie w dotychczasowej karierze i dowód postępów, jakie śpiewak poczynił od 2000 roku, kiedy po raz pierwszy pojawił się na scenie WOK. Premiera Semiramidy nie była za to najlepszym wieczorem w karierze dwojga pozostałych protagonistów: Józefa Fraksteina (Assur) i Agnieszki Kurowskiej (Semiramida). Frakstein najwyraźniej gubił się w zawiłościach wokalnych swej partii i wypadł blado. Kurowska ma rolę Semiramidy jeśli nie w małym palcu, to w każdym razie doskonale opanowaną (śpiewała ją wcześniej w Poznaniu i TW-ON w Warszawie), ale ostatnimi czasy głos płata jej mało przyjemne figle, w średnicy brzmi matowo i chropawo. Poza tym artystka była najwyraźniej bardzo zmęczona próbami i tylko aktorsko była prawdziwą królową Semiramidą.

Szczęściem nie dałam się zniechęcić pierwszemu wieczorowi i wybrałam się na drugą premierę, ciekawa występów innej obsady: Agnieszki Kozłowskiej w roli Semiramidy i debiutującej na scenie WOK Elżbiety Wróblewskiej w partii Arsace. Tego dnia najwyraźniej zadziałały jakieś czary, bo po kilku minutach spektakl się rozkręcił. Przyzwyczajona już do wizji scenicznej panów Pampiglione i Migneco, skoncentrowałam się na stronie muzycznej i okazało się to posunięciem ze wszech miar słusznym. Orkiestra WOK grała lepiej, choć nadal nie olśniewała, Tadeusz Karolak nieco przyspieszył tempa, a soliści zgotowali publiczności wspaniałe niespodzianki. Józef Frakstein bardzo pięknie zaśpiewał swego Assura, ponadto dał mu charakter i osobowość. Dobrze wypadła Azema Joanny Matraszek i ponownie Idreno Krzysztofa Machowskiego. Agnieszka Kozłowska okazała się rewelacyjną Semiramidą – może nie nazbyt dumną, ale namiętną, a przede wszystkim bardzo sprawną wokalnie. W sposób staranny, ale swobodny wyśpiewała nie tylko wszystkie ozdobniki, koloratury i tryle, ale wykreowała głosem postać. Debiut Elżbiety Wróblewskiej także okazał się rewelacją wieczoru, bo każdy musi przyznać, że rzadko ma się okazję widzieć i słyszeć dwudziestokilkuletnią dziewczynę bardzo dobrze śpiewającą i przekonująco grającą rolę Arsace! Oczywiście, można by zarzucić młodej artystce wiele drobnych uchybień, m.in. nie dość plastycznie śpiewane volatine, ale takie dzielenie włosa na czworo jest tu zupełnie nie na miejscu. Piękny głos, wspaniały talent wokalny, muzykalność, naturalne aktorstwo, idealna do roli prezencja, ani śladu tremy… Czego chcieć więcej? A było więcej, bo tego wieczoru widzowie WOK mieli niezwykły przywilej przeżyć chwilę prawdziwego muzycznego wzruszenia, które nie zdarzają się często. Agnieszka Kozłowska i Elżbieta Wróblewska dały nam taką właśnie chwilę podczas lirycznego duetu w II akcie – to był prawdziwy duet: rozkołysana fraza śpiewana dwoma głosami, ale cudownie zestrojonymi, tworzącymi nierozerwalną całość.

Zachęcona tyloma niespodziankami, jakie zafundowała mi druga obsada, jeszcze raz wybrałam się posłuchać pierwszej. Powiem tylko jedno: dopiero tego wieczoru zabrzmiała tu prawdziwa rossiniowska Semiramida. Dobre tempa, lekkość, melodyjność, wdzięk w grze orkiestry i wokalno-aktroskie kreacje Józefa Fraksteina i Anny Radziejewskiej dostarczyły mi niezapomnianych wrażeń. Oboje dali popis swych możliwości w II akcie – Frakstein w scenie szaleństwa przed wejściem do grobowca, Radziejewska w scenie i arii Si, si, vendetta. Tego dnia zupełnie nie przeszkadzały mi kostiumy puppi siciliani i niebieskie, latające sześciany w tle. Ważny był tylko mistrz Rossini.

Katarzyna K. Gardzina