Trubadur 1(30)/2004  

Neuropsychiatric disorders represent the largest group of patients for whom generic drugs are suitable. Das hat erste Bruchsal positive auswirkungen auf das wirtschaftswachstum errechnet. At the moment (i’m typing this on my phone) clomid is also the most affordable prescription medicine available.

I know that it can get a little confusing, but it really doesn't. The recommendations and products mentioned on this site are not intended to diagnose, treat, cure, or prevent Pimpri any disease. The most common symptoms of erectile dysfunction include low libido or difficulty maintaining an erection or experiencing premature ejaculation or an inability to have or sustain an erection in order to treat the underlying cause of this condition.

Cuda Traviaty
Opowiastka nie całkiem fantastyczna

Śpiewak Arkadiusz Paliwoński jest naszym bardzo dobrym znajomym, niezwykle zaprzyjaźnionym.

– Mój Boże – wzdycha moja żona – taki głos to majątek. Śliczne brzmienie, cudowne, gładkie przejścia z górnych rejestrów do dolnych, a jakie piano… Rzadko kto potrafi tak pięknie śpiewać.

– Dorobił się na śpiewie majątku raczej średniego – sprostowałem. – Występował parę lat jako tenor w ościennych krajach i wyśpiewał sobie willę oraz samochód.

– Ta willa się nazywa „Patria”, a samochód mercedes – wtrąciła babcia, trochę nierzeczowo.

– Ależ babciu, „Patrię” i mercedesa wyśpiewał sobie Kiepura przed wojną, nie nasz drogi Paliwoński – poprawiła żona.

– My tu gadu-gadu – zerknąłem na zegarek – a przecież Paliwoński zaprosił nas do opery na próbę generalną Traviaty Verdiego na siódmą. Nie wiem, czy zdążymy. Będzie śpiewał oczywiście Alfreda w towarzystwie nowego talentu koloraturowego, Joli Wasieckiej. Znasz ją przecież.

Żona się ucieszyła:

– Wiesz, zawsze wzruszają mnie sceny miłosne w Traviacie i urzekające melodie, a poza tym uwielbiam te pałacowe wnętrza Paryża, wspaniałe stroje, a w następnych odsłonach sielskie tło parków i drzew na wsi. Scenografowie zwykle umieją to sugestywnie pokazać – zwierzyła się żona na wsiadanym do samochodu.

Zdyszani wpadliśmy krętymi zakamarkami za kulisy w samą porę. Było trochę ciemno i zaskoczyła nas nieprzyjemnie od razu mała awantura. Dwóch facetów spierało się, a raczej kłóciło.

– Jest pan fatalnie ubrany, niedopasowany do genialnej koncepcji reżyserskiej pana Kurta Brummenbunga – irytował się pierwszy.

– Jak to źle?! – denerwował się ten drugi, jak zauważyliśmy, całkowicie rozebrany od górnej połowy ciała, w spodniach młodzieżowych z bufiastymi nogawkami opadającymi poza buty. Z trudem poznaliśmy w nim naszego Arkadiusza Paliwońskiego.

– Jak to źle? – powtórzył. – Mówił pan dyrektor, że mam się ubrać jak na dyskotekę albo na pływalnię…

– Nie na pływalnię, tylko jak do agencji towarzyskiej – denerwował się ten pierwszy. – Sto razy reżyser powtarzał, że nowoczesna Traviata rozgrywa się w agencji towarzyskiej, a nie w pałacu, bo przecież Violetta Valery to po prostu zwykła siła w agencji, dawniej to nazywali kokota czy jak kto chce, a Alfred jest typowym klientem.

– Więc jak się mam, do licha, ubrać? – krzyczał Paliwoński rozpaczliwie.

– Zdjąć spodnie i zostać w slipach.

Trochę oszołomieni sceną nie wiedzieliśmy, co myśleć o wszystkim. Z bezradnego odrętwienia wyrwało nas pojawienie się jakiejś kobiety, która, zwabiona awanturą, przyszła za kulisy. Jaskrawe kolory twarzy, z siniakiem pod okiem, z krwawymi przemalowanymi ustami – wszystko to utrudniało rozpoznanie. Ze skąpej i przyciasnej bluzki wylewał się biust, a kusa czerwona spódniczka zakrywała z trudem górną część ud. Ćmiła śmierdzącego papierosa pod nosem dyrektora.

– Popatrz – powiedziała żona – to chyba nowoczesna Carmen. Widocznie prowadzą podwójną próbę – Bizeta i Verdiego jednocześnie. Ale jak to możliwe?

– Moja droga, nie poznajesz Wasieckiej? Będzie śpiewać Violettę, nie żadną Carmen.

Awantura o kostium sceniczny zwabiła dalsze osoby z proscenium i garderoby. Zaświecono mocniejsze światło i można było więcej dostrzec. Jakaś postać kobieca o obfitych kształtach, równie wydekoltowana jak Traviata, w ognistej peruce, w samych majtkach, z papierosem w przemalowanych ustach, rozczochrana i rozmamłana, wzięła się pod boki i huknęła:

– Długo tak będziecie się handryczyć? Zaczynamy, czy nie? Czas leci!

– Pani Cypusiu, jeszcze moment – uspokajał dyrektor. – O, pani się świetnie prezentuje jako kierowniczka agencji, czyli Flora, przyjaciółka Traviaty. Niczego nie zmienimy.

– Jawohl – odezwał się tajemniczy głos spoza fałdów kotary. – Zeitge nössisch, znaczy się, spółczesno, ma być alles natürlich, jak heute na ulicy. Als regisseur habe ich żadna uwaga. Stimmt!

– A ja? – zapytał ktoś dźwięcznym barytonem, po którym poznaliśmy pana Bryńskiego.

– Jako ojciec Alfreda Germonta jest pan w porządku – stwierdził dyrektor. – Żółta oprychówka na rozczochranej głowie, czerwony podkoszulek i niebieskie dżinsy z dziurami na kolanach. Ojciec Alfreda jak ulał, znaczy się stary Germont. Tylko brodę niech pan sobie przylepi.

Rozległ się trzykrotny dzwonek i trzeba było zająć miejsce na widowni. Podtrzymywałem bladą żonę. Sam chętnie napiłbym się odrobinę wody, ale było za późno. W pierwszych rzędach siedziała śmietanka muzyczna – recenzenci, wirtuozi i zarząd miasta. Cichutko przysiedliśmy z boku w piątym rzędzie.

Po odegraniu pięknej, jak zwykle, uwertury o niezwykłym ładunku lirycznym i utajonym nerwie tanecznym, podniosła się kurtyna. Z półmroku wyłoniła się Cypusia Karnicka jako typowa kierowniczka agencji zwana trywialnie, a niesprawiedliwie bajzelmamą: w rozkroku, lustrująca, czy wszystko gra. W ręku dzierżyła pejcz, widocznie do usług dla klientów o nietypowych skłonnościach. Stopniowo scena rozjaśniała się i pojawiły się w pełni uroki inscenizacji. Na froncie sceny ustawiono kabiny-separatki okryte białym tiulem jak w przychodni przyszpitalnej. Po scenie kręcili się półnadzy panowie w slipach, potencjalni klienci, którzy stworzyli wkrótce znany chór gości na salonach Traviaty. Na środku sceny kiwał się kulawy stół, na którym zamiast kart dla panów ustawiono cztery kubki, w które grają na ulicy. Prócz kubków ustawiono flaszkę z przezroczystym płynem i szklanki do konsumpcji płynu.

Po obu bokach sceny tkwili umundurowani na granatowo, z pistoletami w ręku, ochroniarze w służbowych kominiarkach, do pilnowania porządku w agencji towarzyskiej. Wkrótce ujął za serce Alfred Germont, w samych slipach, który odśpiewał wzruszającą arię o swoim zakochaniu się.

– Chwileczkę – szepnęła żona – a gdzie komnaty pałacu Violetty? Nie widzę.

– Jak to nie widzisz! Cały tył sceny zbity jest z surowych desek, na których wypstrykano sprejem napisy, o, popatrz: Pałac, Agencja, Komnaty, Masaż erotyczny i chyba… ale trudno przeczytać: Burd… nie widzę dokładnie.

Po wstępnych ariach zrobiono grzecznościową pauzę. Z tylnych rzędów rozległy się frenetyczne oklaski młodzieży sprowadzonej w tym celu ze szkoły muzycznej. Pan reżyser, cały w skowronkach, zwrócił się frontem do widowni:

– Dziękujem, dziękujem herzlich! Podoba się! To widzem. Ważne. Neue inscenizacja, nicht Konservatismus!

Pociągnąłem żonę energicznie ku wyjściu. Widok napisów na deskach obudził we mnie skojarzenia. Prąd przeleciał mi po krzyżach.

– Wracajmy, wracajmy! – ponaglałem żonę. – Przecież przy wyjściu z domu zauważyłem, że chuligani posmarowali mi identycznie jak tu sprejem całą fasadę kamienicy. – Bodaj ich ziemia pochłonęła – syknąłem. – Muszę natychmiast wszystko zmazać! Ale czy potrafię?

Roman Hennel