Trubadur 1(30)/2004  

When you buy from dymo, free ground shipping at .95 is included in the price of your order. You will find a large number of steroids online in the internet Wangqing orlistat 60 mg preisvergleich pharmacy sites. All the information related to pde5i and tadalafil should be interpreted based on this general principle.

Fishmox has also been shown to help improve asthma symptoms in adults and children, and reduce headaches. The risk of acute respiratory failure is high https://christophmannhardt.com/74770-valaciclovir-500-mg-kaufen-6083/ in cases of drug abuse; it involves the airway, chest wall, chest wall muscles and lungs. Doryx is a combination of the antibiotics penicillin, tetracycline, sulfadiazine and phenylbutazone.

Festiwal muzyczny Daniela Barenboima w Berlinie 2003

Tristan i Izolda Ryszarda Wagnera

Z tą inscenizacją mogłam się zapoznać już w ubiegłym roku, i wtedy zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Teraz wiedziałam już, czego mogę się spodziewać po tym przedstawieniu, przygotowanym przez Harry’ego Kupfera z pomocą Hansa Schavernocha, Buki Shiff i Franza Petera Davida. Dzięki świetnemu miejscu na widowni mogłam dokładniej przyjrzeć się samej inscenizacji. Wykonawcy byli inni niż w ubiegłym roku. Znakomitą Izoldą, szczególnie wstrząsającą w scenie miłosnej śmierci, była Waltraud Meier. Dobrym Tristanem, bardzo romantycznym, z nieco zbyt delikatnym, ale mile brzmiącym tenorowym głosem był Ben Heppner. Królem Markiem, jak poprzednio, był doskonały Kwangchul Youn. Nie zachwycali mnie tym razem Brangena – Rosemarie Lang oraz Kurnewal – Andreas Schmidt. Ale w sumie było to świetne przedstawienie na początek festiwalu, choć może niezbyt odpowiednie po męczącej podróży i zakwaterowywaniu.

Traviata Giuseppe Verdiego

Ten spektakl wywarł na mnie wstrząsające wrażenie, przede wszystkim przez swą niezwykłą i z wieloma podtekstami inscenizację. Znakomicie ją przygotował lekarz neurolog (kolega powiedział: to widać) – Peter Mussbach. Scenografię wykonał Erich Wonder, kostiumy – Andrea Schmidt-Futterer, reżyserem światła był ponownie Franz Peter David, a odpowiednim przygotowaniem video jako istotnego fragmentu scenograficznego zajęli się Stefan Runokami i Anna Henckel-Donnersmarck. Cała scena tworzy jak gdyby autostradę nocą, którą my, widzowie, również jedziemy, widząc scenę w tylnym oknie samochodu, poznając Traviatę i za chwilę ją opuszczając i zostawiając samą i chorą. Tak samo zresztą jak i innych ludzi, przy których zatrzymujemy się na krótko, opuszczamy w pośpiechu, zapominając dawne przyjaźni i miłości. Przez okno naszego samochodu raz po raz przebiegała ogromna wycieraczka, wahadło zegara czy też wskazówka metronomu, dzieląc poszczególne sceny, które są inaczej oświetlone, lub też oczyszczając nasze okno z momentami rozmazujących się kropli deszczu, który przy końcu przedstawienia mocno pada – nawet pogoda płacze ogromnymi łzami z powodu śmierci Violetty. To wahadło kojarzyło się z szybko mijającym czasem krótkiego życia Violetty, jak również naszego. Zamglony, deszczowy, z rozmazanymi światłami nocny obraz przypominał też niewyraźne obrazy naszych wspomnień. Scena-autostrada przedłużona była bokami w kierunku widowni i urywała się gwałtownie pośrodku, gdzie przez prawie cały spektakl stała, siedziała, klęczała i leżała Traviata. Początkowo w białej sukni przemieszczała się od tyłu tanecznymi ruchami po ciemnej scenie, dla mnie wyglądając w białej sukni z niewidoczną głową i kończynami jak piękna meduza, jedna z tych, które poprzedniego dnia tak oczarowały mnie swym ruchem i wyglądem w cudownym berlińskim akwarium, tak samo jak one piękna i nietrwała. Violetta była umierająca właściwie przez całe przedstawienie, śmiertelnie blada i słaba. Ostatnimi siłami trzymająca się życia. Ale jej droga już się urwała. Traviata śmiertelnie chora zatrzymała się, nienadążając za innymi, wciąż szybko idącymi do przodu. A może już przed śmiercią przesuwa się jej przed oczami życie i jego ostatnie piękne chwile? Różni mężczyźni z zakrytymi twarzami początkowo przechodzą, na krótko – jak w życiu – zatrzymując się przy niej, w ten sposób ani ona ich, ani oni jej zbyt długo nie pamiętają. Odkryte twarze mają tylko główni bohaterowie. Prócz na biało ubranej Violetty wszyscy inni są ubrani na czarno. Czy ta suknia symbolizuje tylko biały kwiat kamelii? A może ma ona ukazać, że tylko ciało Traviata ma zbrukane, a duszę czystą i białą? Wspaniała Christine Schäfer była piękną i młodą Traviatą. Alfreda Germonta doskonale kreował młody, przystojny, z troszkę diabolicznym z powodu mocnego makijażu wyglądem, znakomity tenor – Rolando Villazon. Trochę zbyt mocno wyrażony wydawał się jego ból z powodu cierpienia i umierania Violetty, ale tak samo gwałtownie cierpieli wszyscy obecni przy łożu śmierci Violetty. Najwspanialszą postacią był niewątpliwie Giorgio Germont, równie przystojny, jednak bardziej męski od syna, mimo kitki z siwych włosów (?) Thomas Hampson. Ta rola była idealnie zaśpiewana, po prostu wzorcowa. Hampson cudownie umiał wyśpiewać wszystkie niuanse tej dramatycznej i charakterystycznej partii. Początkowo traktował Traviatę z wysoka, jak byle dziewkę, żądając ostrym głosem, żeby zostawiła jego syna w spokoju, stopniowo nabierał do niej szacunku, był coraz bardziej delikatny i czuły, cierpiał, błagał, przez moment widać było nawet wzajemną fascynację Violetty i Giorgia. Ostro pokłócili się z synem o Violettę (przed i po rozstaniu z nią oraz po okropnym incydencie podczas przyjęcia u Flory), prawie doszło do obustronnych rękoczynów. Na scenie właściwie podczas całego I i II aktu wszyscy stoją lub chodzą; dopiero do domu Violetty i Alfreda Giorgio przynosi jedno krzesło. Więcej krzeseł pojawia się na przyjęciu u Flory Bervoix, w momencie gdy wybucha awantura między kochankami, wszyscy goście przynoszą sobie krzesła, rozsiadając się jak widzowie na przedstawieniu. Koniec spektaklu, mimo że umierająca Violetta sama oddala się na swój urwany fragment autostrady, a pozostali przodem do niej wyraźnie cierpiąc odchodzą do tyłu sceny wygląda jak smutne pożegnanie ukochanej osoby, już nad jej grobem. Cudowne przedstawienie, które wzruszyło mnie bardzo, i które ponownie chciałabym obejrzeć.

Wieczór pieśni Bena Heppnera był bardzo sympatyczny. Ten świetny tenor bardzo dobrze zaśpiewał pieśni Roberta Schumanna, Henriego Duparca i Franesca Paola Tostiego. Najbardziej podobały mi się w jego wykonaniu romantyczne pieśni Duparca. Natomiast zachwyciła mnie dopiero wykonana wśród kilku bisów pieśń Waltera von Stolzinga ze Śpiewaków norymberskich. Dużo bardziej podobał mi się program, który ten śpiewak wykonywał podczas recitalu w Warszawie. Również towarzyszący pianista – Craig Rutenberg nie zrobił na mnie tak dobrego wrażenia, jak w Warszawie wspaniale grająca orkiestra Teatru Wielkiego pod dyrekcją Jacka Kaspszyka.

Kolejne dni festiwalu spędzałam w Filharmonii, wymyślonej przez wielkiego Herberta von Karajana, dość dziwacznej w kształcie, lecz – jak mogłam się osobiście przekonać – ze świetną akustyką. Były to wieczory pieśniarsko-symfoniczne. Bardzo ten pomysł mistrza Barenboima krytykowano w codziennych berlińskich pismach. Zastanawiano się dlaczego, przy tak licznych świetnych orkiestrach berlińskich, sprowadza taką drogą, ekskluzywną orkiestrę symfoniczną jak chicagowska, krytykowano też program, to szukanie wspólnego mianownika w twórczości Gustava Mahlera i Antona Brucknera. Dla obecnych na koncertach to skojarzenie było idealne, a wykonane symfonie kojarzyły się ze względu na cytaty z Wagnera i atmosferę jego muzyki (nr 7) oraz zastosowaną niekończącą się melodię oraz tuby wagnerowskie (nr 9) ze sztuką operową. Chicagowska Orkiestra Symfoniczna pod ręką wspaniałego Daniela Barenboima zagrała następujące symfonie: nr 4 Es-dur, czyli Romantyczną, nr 7 E-dur (do jej wykonania miałam najwięcej obiekcji, bo wydawała mi się trochę niespójna) i nr 9 d-moll.

Wstrząsające Kindertotenlieder wykonał świetny bas-baryton Thomas Quasthoff. Te pieśni niedawno słyszałam na żywo w cudownym wykonaniu Thomasa Hampsona i doprawdy nie mogę zdecydować, która interpretacja bardziej mnie zachwyciła. Obie po prostu były mistrzowskie. Thomas Hampson cudownie natomiast wykonał swym zniewalającym barytonowym głosem Lieder eines fahrenden Gesellen, czyli Pieśni wędrującego czeladnika, opiewające nieszczęśliwą miłość Mahlera do śpiewaczki w operze w Kassel, gdzie Mahler był dyrygentem. Wreszcie Rückert-Lieder wykonała wspaniale znakomita Violeta Urmana. Chyba właśnie ona była najlepiej słyszalna wykonując pieśni ze wspaniałą, oczywiście w zmniejszonym składzie, jednak dość głośno grającą orkiestrą chicagowską. Być może niewielkie zagłuszanie śpiewaków-mężczyzn podczas cichego śpiewania wynikało ze znacznie zaakcentowanych partii niskich, a głośnych instrumentów dętych. Jednak właśnie dzięki tej znakomitej orkiestrze bardziej niż przy śpiewie wyłącznie z fortepianem można było poznać piękno szczegółów muzyki Mahlera, widoczne również w tych pieśniarskich perełkach.

Podczas całego festiwalu, kolejnego artystycznego dziecka wspaniałego dyrygenta Daniela Barenboima, po raz drugi mogłam podziwiać jego tytaniczną i wyczerpującą pracę z orkiestrą i śpiewakami (potwierdziłam moje ubiegłoroczne określenie boski Daniel), tym bardziej, że był przeziębiony i w czasie przerwy w spektaklu na jego pulpicie dyrygenckim mogłam zauważyć oprócz batuty – białej, cieniutkiej, z korkową, nieco grubszą rączką – chusteczki i tabletki przeciwkaszlowe. Na zakończenie tego wspaniałego wyjazdu pożegnałam się z Berlinem spektaklem w Deutsche Oper, świetnym Parsifalem. Przedstawienie zainscenizował Götz Friedrich, scenografię i kostiumy zaproponował Andreas Reinhardt. Świetnie zaśpiewał chór Deutsche Oper Berlin oraz Berliński Chór Chłopięcy. Orkiestra z pewnością sprawiała dużo gorsze wrażenie od tej ze Staatsoper. Grała pod dyrekcją Silvia Varviso. Wszyscy wykonawcy byli na bardzo dobrym poziomie. Wspaniałą Kundry była Mihoko Fujimura – urocza Japonka, z mocnym i pięknym głosem. Cudowny był Gurnemanz – Franz Josef Selig. Bardzo dobrym Parsifalem był, trochę zbyt okrąglutki, Anglik Robert Dean Smith, czasem śpiewający niby po niemiecku, a jednak nieco po włosku. Dziewczęta-Kwiaty trochę zbyt długo śpiewały ubrane na czarno jako wdowy, chociaż Parsifal już się nimi zachwycał jako pięknymi kwiatami, ale za chwilę już były uroczo rozebrane w powiewnych i kolorowych szatkach. Świetna Kundry była bardzo przekonująca jako lekko szalona pomocnica rycerzy oraz potencjalna kochanka Parsifala, mniej jako matka, w tej roli od razu raziła mnie sztucznością. Scenografia była dosyć uboga, ale stosowna do sytuacji. Denerwowała mnie stale w niej pojawiająca się kiczowata zasłonka z cienkich, wąskich, wciąż poruszających się pasków plastiku, często dzieląca scenę na pół. Zza niej na krótko pojawiały się Dziewczęta-Kwiaty. Już podczas pięknego muzycznego wstępu przez cały czas widać było scenę z siedzącym Gurnemanzem. Początkowo scena widoczna była jakby w okienku perspektywy, dopiero gdy rozpada się świat Klingsora, nie oglądaliśmy sceny jak w telewizorze, tylko znajdowaliśmy się w jej centrum. Klingsor – demoniczny Lenus Carlson trochę raził mnie niezbyt apetyczną częściową nagością, ale śpiewał i grał doskonale. Jego świat to były gołe ściany, wbita włócznia i lustro. Świetny był Amfortas – Hartmut Welker, który pojawiał się zawsze na krzyżu (w końcu dźwiga właśnie swój krzyż, swoje cierpienie, winę i karę). Krzyż przynosili towarzyszący mu rycerze. Titurel miał piękny głos, który jednak raził pewną słabością, jak się później okazało, Peter Klaveness występował mimo choroby. W III akcie w czasie gdy rozpadał się świat Klingsora, tak samo rozpadł się świat Graala, nieożywiany widokiem Graala. Popękały wszystkie ściany, zrobiła się wieczna zima, śnieg pokrył świat, przeżyło w mrozie tylko jedno małe drzewko bonsai chronione czule przez dobrego Gurnemanza. Podczas cudu Wielkopiątkowego odpowiednie światło spowodowało zazielenienie się zimnych biało-srebrnych ścian i Montsalvatu. Nie było kielicha Graala. Nieziemskie czerwone światło pojawia się w złożonych i uniesionych rękach Amfortasa, a potem Parsifala, gdy wszyscy są gotowi na przyjęcie świętego Graala. W sumie było to bardzo ciekawe przedstawienie w świetnym wykonaniu, tak jak interesująca była cała wizyta z przyjaciółmi w Berlinie, mieście-świątyni sztuki na miarę XXI wieku.

Aleksandra Toczko