Trubadur 1(30)/2004  

Buy amoxicillin clavulanate 625 price in philippines. Treatment options for these women are different from the treatment options for other types clomifen tabletten kaufen Camargo of breast cancer. You would like a lasix prescription and can call for a prescription online, or order from a physician or specialist.

Generic drugs get approval from the food and drug administration and are therefore considered to be the highest quality drugs. Pillar bones can be levitra manca nelle farmacie divided into two types, the anterior and the posterior. In this study, it is proposed that metformin (m) is the first effective drug to prevent and treat t2dm and the underlying insulin resistance.

Kilka dni w Wiedniu
Listopad 2003

W pięknym Wiedniu jak zwykle można było przeżyć wielkie emocje i wzruszenia koncertowo-operowe. Koncertem, który mnie przyciągnął, był recital mojego ulubionego tenora, José Carrerasa, który śpiewał z sobie tylko wrodzoną charyzmą i wdziękiem pieśni i piosenki z nowej płyty, budząc zachwyt licznie zgromadzonej publiczności Konzerthausu. Koncert był promocją nowego krążka CD Mistrza Carrerasa.

Zaprezentował wielki talent w licznych utworach, śpiewając swoim gorącym, głęboko czującym, łagodnie i lirycznie brzmiącym głosem. Pozwolił brać udział słuchaczom w swoich przeżyciach i wspomnieniach, przeglądających się w ciemnych oczach melancholii (jak napisał austriacki poeta Georg Trakl). Pieśni i piosenki były utworami w części popularnymi, a w części klasycznymi, w których poetycki tekst znakomicie współgrał z piękną melodią. Szczególnie zachwyciły mnie Luna nova oraz Era di Maggio Pasquale Mario Costy, Serenata Enrica Tosellego i – będąca tytułem całej płyty Carrerasa – Malinconia d’amore (Smutek miłości) Giovanniego D’Anzi:

Smutne serce bez przyjaźni,
smutni ludzie bez szczęścia
śpiewają, kiedy wszystko w nich milczy,
śpiewają do gwiazd i księżyca.

Natomiast bisy były zupełnie szalone ze względu na ich uwodzicielskie wykonanie i reakcję publiczności, a ich liczba dogoniła część oficjalną koncertu. Tutaj artysta wykonywał znane i bardzo lubiane przez jego publiczność i przyjmowane z niebywałym aplauzem utwory: m.in. ukochaną przez wszystkich od czasu olimpiady w Barcelonie Paraulas d’amor, namiętną Musica prohibita, piękne Aranjuez con tu amor, Vurria, Core’ngrato i Torna a Surriento jako zwieńczenie koncertu. Mistrzowi Carrerasowi towarzyszył znakomity pianista Lorenzo Bavaj oraz w niektórych utworach kwartet smyczkowy Ensemble Wien, z którym prowadził zachwycający dialog. Rozentuzjazmowana publiczność nie chciała pozwolić na zakończenie koncertu, więc śpiewak posłużył się podstępem, prosząc operatorów światła o wygaszenie świateł na scenie i zapalenie ich na widowni, i wtedy z radosnym uśmiechem sztubaka opuścił wreszcie scenę. Trochę bałam się o życie jednego z widzów, który przez połowę koncertu zawzięcie kaszlał, ponieważ wszyscy inni patrzyli na niego z mordem w oczach. Nie wiedziałam, czy dostał truciznę, czy jakieś skuteczne tabletki przeciwkaszlowe, bo nagle ucichł. Następnego dnia okazało się, że nic jemu się jednak nie stało, niezbyt również mu pomogła kuracja przeciwkaszlowa, bo przyszedł sobie pokaszleć do Staatsoper.

Kolejnym wielkim wydarzeniem okazało się przedstawienie Lunatyczki Vincenza Belliniego w Staatsoper. To pełne wdzięku przedstawienie wyreżyserował i przygotował scenograficznie Marco Arturo Marelli, zajął się on także reżyserią światła. Stylowe kostiumy zaprojektowała Dagmar Niefind Marelli. Przedstawienie poprowadził mistrzowsko Stefano Ranzani. Królem tego pełnego świetnych pomysłów realizatorskich i doskonałych wykonawców spektaklu był niewątpliwie Elwino w wykonaniu cudownego pod każdym względem Juana Diego Flóreza. Zachwycał on swoim cudownym, lirycznym, ciepłym, bardzo wysokim tenorowym głosem, latynoską werwą i temperamentem. Był w ciągłym ruchu, przez cały czas bardzo naturalnym. Znakomitą Aminą była piękna Stefania Bonfadelli (z nieco zbyt ciemnym dla mnie dołem skali, ale z lekko braną górą i bardzo sprawną koloraturą). Nie ustępowała jej urodą i pięknem głosu Lisa, czyli Simina Ivan. Świetnym grafem Rudolfem był znakomity bas-baryton Dan Paul Dumitrescu. Wspaniały chór przygotował Ernst Dunshirn. Scenę tworzyła ogromna jadalnia-bar jakiegoś wykwintnego pensjonatu w Alpach. Po prawej stronie były lada i stołki barowe, po lewej najpierw drzwi, dalej na podwyższeniu czarny fortepian, a następnie okna i drzwi wychodzące na taras z leżakami i oczywiście z widokiem na góry i horyzont. Na środku stały stoliki barowe ustawione w jeden wielki podkowiasty stół, przygotowany na zaręczyny Aminy i Elwina. W całym spektaklu było dużo ruchu i zabawnych momentów. Amina ubiera się w suknię ślubną publicznie, zakryta tylko zasłoną przez pokojówki. Lisa zakłada ją wprost na poprzednią – czerwoną i seksowną. Gdy pięknie ubrany Elwino wchodzi do pokoju, Amina z wrażenia upuszcza trzymany w ręce ślubny bukiet, który potem kwiatek po kwiatku zbiera z podłogi Lisa, przygotowując się do swojego ślubu z Elwinem. Elwin we wściekłej zazdrości drze na strzępy część nut z przygotowanej przez siebie pieśni weselnej, resztę w furii rozsypuje po całym pokoju, zakochana Lisa chodzi za nim krok za krokiem, zbierając każdą kartkę. Na samym końcu, przy wyjaśnieniach grafa dotyczących lunatykowania Aminy, wszyscy główni bohaterowie zabawnie, ale bardzo autentycznie i swobodnie zmieniają stołki na których siedzą, przemieszczając się po scenie. Przez okno na taras widać zmieniające się pory dnia i zmiany pogody. Zazdrosny Elwin rzuca czym popadnie ze złości, a na końcu otwiera drzwi na taras. Akurat za oknem pada śnieg. W II akcie całe pomieszczenie jest zdemolowane. Drzwi na taras częściowo są wyrwane. Ogromna zaspa leży od drzwi tarasu przez środek pokoju, leży w niej fortepian z wyrwanym skrzydłem. Właśnie po tarasie, fortepianie i zaspie idzie Amina w somnambulicznym śnie. Oklaski po przedstawieniu były nadzwyczajne. Szczególnie ujął wszystkich cudowny głos i urok Flóreza.

Przedstawienie Faworyty Gaetana Donizettiego nieco mnie rozczarowało. W tak pięknej muzycznie operze, po takich świetnych śpiewakach spodziewałam się więcej ognia w wykonaniu, a oni snuli się po scenie jak w melodramatycznej telenoweli. Tylko orkiestra grała świetnie pod batutą Fabia Luisi, doskonale śpiewał chór i trochę młodości wnosiła Inés, czyli powiernica Leonory, wdzięczna, młoda, z mile i swojsko brzmiącym imieniem Genia Kühlmeier, stypendystka Centrum Herberta von Karajana. Przedstawienie było raczej mroczne i statyczne, za wyjątkiem II aktu we fraucymerze Leonory. Ten akt wyglądał jak z innej opery, bo był jasny, wesoły, pełen energii, wręcz roztańczony. Spektakl zainscenizował Jon Dew, scenografię przygotował Thomas Gruper, a kostiumy zaprojektował José Manuel Vazquez. Choreografię przygotował Marco Ozbie. Giuseppe Sabbatini, znakomity przecież tenor, w tej operze miłosne cierpienie rozumiał jako ciągłe łkanie, jęki i lamentacje, a jego głos wtedy (czyli przez pół opery) brzmiał nieciekawie. Świetna zwykle Violeta Urmana była tutaj jakby bez życia, więc niewiele się zmieniło, gdy w końcu umarła, także jej głos nie fascynował. To samo dotyczy króla, czyli znakomitego bas-barytona Carlosa Alvareza. Najwięcej życia wniosła Genia Kühlmeier. Scenografia była ładna, ale również smutna, wciąż krzyże różnej wielkości i koloru. Po bardzo ciemnym początku, gdy kościelne pomieszczenie rozświetlały tylko białe, żółte i czerwone krzyże na ścianach, a na środku stały tylko dwa ołtarze, kurtyna z krzyżami nagle się uniosła i pokazała przestronne białe pomieszczenie pałacowe. Białe ściany były podzielone na duże prostokąty. Na pewnej wysokości pas prostokątów stanowiły okna-telewizorki, w których widać pofalowane niebieskie morze. Stanowiło to ogromny kontrast z poprzednią sceną. Gdy dwa ołtarze odwrócono, publiczność zaczęła się śmiać, bo to były dwie wielkie kanapy, których mnóstwo pojawiło się po chwili na scenie – tańczyły przesuwane przez rozśpiewany i roztańczony babiniec złożony z dwórek i przyjaciółek Leonory. A gdy weszli główni bohaterowie dramatu znowu zrobiło się bardzo poważnie i płaczliwie. Myślę, że ta opera odpowiednio zainscenizowana i wykonana, mogłaby wzruszać i zachwycać pięknem muzyki. Niestety, nie w tym przedstawieniu.

W sumie jednak cały 3-dniowy pobyt w Wiedniu mogę uznać za bardzo udany i jak zwykle z niecierpliwością będę oczekiwać kolejnej wizyty w tym wspaniałym mieście.

Aleksandra Toczko