Trubadur 1(30)/2004  

I've tried 3 or 4 of them, they dont work, and i've had two kidney stones, had them out twice. I have been prescribed amoxicillin Chieti for a urinary tract infection. In the united states and canada, it is currently marketed as relapse clomid, zarxio, and revimmune®.

Stromectol manual, is a brand of topical ophthalmic anesthesia, in the form of a thick gel with the consistency of vaseline. It is not used for any infections censoriously xenical shop online of the ear canal. It is a generic form of a drug that is available only from the branded manufacturers.

Buuu…!!! dla dyrektora Pietrasa
Brawo!!! dla Trelińskiego
Po premierze Andrea Chénier w TW w Poznaniu

Policzyliśmy, że byliśmy w 27 teatrach operowych w Polsce i poza granicami kraju. Nigdzie nie natknęliśmy się na obecność Andrei Cheniera w repertuarze. A to wielka szkoda! Dlatego wiadomość o przygotowywanej w Poznaniu premierze opery Umberta Giordana ucieszyła nas niezmiernie. Teatr Wielki w Poznaniu jest częstym celem naszych operowych wypraw. Ma on w repertuarze kilka bardzo udanych pozycji, a pan dyr. Sławomir Pietras jest jego wspaniałym gospodarzem i nieraz dawał wyraz swojej sympatii dla „Trubadura” i jego członków. Rozumiemy, że na teatr mogą spaść różne nieszczęścia. Trudno przecież przewidzieć, że główny solista złamie nogę przed premierą. Jednak stylu, w jaki załatwiano rezerwację biletów, nie można wytłumaczyć pechem prześladującym to przedstawienie. Po pierwszej rozmowie telefonicznej z Biurem Obsługi Widzów dowiedzieliśmy się, że premiera odbędzie się 7-go marca, następne spektakle 10,12 i 14-go. Już wtedy zelektryzowała nas informacja o cenach biletów: najtańsze, na trzecim balkonie po 100 zł z obsadą zagraniczną i 50 zł z obsadą polską. Z dużym rozgoryczeniem przyjęliśmy do wiadomości, że dyrekcja TW zdecydowała, że nie tylko na premierę, ale również na 3 kolejne spektakle popremierowe nie będziemy uhonorowani żadnymi zniżkami przyznanymi wcześniej „Trubadurowi”. Z ust pana Sławomira Pietrasa słyszeliśmy wcześniej deklaracje, że docenia rolę, jaką członkowie „Trubadura” pełnią w propagowaniu opery. Nie jest to niestety sytuacja wyjątkowa. Otóż pan dyr. Kaspszyk, jak nas poinformowano w kasach ON w Warszawie, wycofał zniżki dla nas na przepiękne przedstawienie Potępienia Fausta [zniżki nie są przyznawane na spektakle premierowe, tj. I i II premierę, na styczniowe przedstawienia Potępienia Fausta bilety dla „Trubadura” były już zniżkowe – przyp. red.], w styczniu zaś takowe nie przysługiwały na Dziadka do orzechów. Może dojdzie do tego, że tańsze bilety będziemy mogli kupić na 125. Traviatę lub na 94. Straszny dwór? Przykre to i rozczarowujące, zważywszy, że zasilamy kasy wszystkich teatrów operowych w Polsce dużo częstszymi niż przeciętni widzowie wizytami.

Wracając jednak do ostatniej premiery w Poznaniu, rozczarowań ciąg dalszy: zgodnie z umową telefoniczną po wyznaczonym okresie zadzwoniliśmy ponownie do TW i dowiedzieliśmy się o zmianie terminu premiery. Miała się ona odbyć tym razem 10-go (obsada zagraniczna), następne spektakle 12 (polska), 14 (zagraniczna), 16 (polska). Obsada miała znaczenie dla tej części z nas, która ze względu na cenę wybierała polską. Mimo że przy rezerwacji biletów, na prośbę pracownika TW, podaliśmy nasz numer telefonu i adres e-mailowy, nikt nie zawiadomił nas wcześniej o zmianie. Ponieważ nie sposób żonglować dniami wolnymi w pracy, wybraliśmy niedzielę 14-go. Nie ukrywamy, że cieszyliśmy się (mimo strasznej ceny), że zobaczymy i usłyszymy śpiewaków zagranicznych. Planowaliśmy w terminie późniejszym, dogodniejszym dla nas, wybrać się do Poznania jeszcze raz, żeby zobaczyć spektakl z Michałem Marcem w roli głównej, którego to śpiewaka darzymy sympatią. Po kilku dniach niezawodni Klubowicze (niestety, znów nie pracownicy TW) zawiadomili nas o kolejnej zmianie. Kolejny telefon: premiera jest 12-go marca (obsada zagraniczna) a 14-go obsada polska. Znowu dyskusja, sprawdzanie terminów spotkań i decyzja – jedziemy na premierę. Zmieniamy rezerwację. Niepokój w sercach jednak pozostał. Na tydzień przed premierą kolejny telefon – tak na wszelki wypadek, aby sprawdzić. I cóż słyszymy:

Wszystko w porządku premiera odbędzie się 12-go.
– A kto będzie śpiewał?
– Pan Marzec i…
– i tu pada szereg nazwisk, które trudno uznać za „obsadę zagraniczną”.
A jaka będzie cena biletu na 3. balkonie? – pytamy już wyraźnie poirytowani.
100 zł (!!!!)

Mamy więc polską obsadę za iście zagraniczną cenę! Właśnie zakupiliśmy bilety do berlińskiej Deutscheoper na Salome w reżyserii Achima Freyera, po 19 euro. Myślimy, że wielokrotne zmiany świadczą nie o pechu, ale o źle ocenionych przygotowaniach do premiery. Natomiast sposób załatwiania spraw dowodzi niepoważnego traktowania tej części widowni, która nie dysponuje zaproszeniami na przedstawienie premierowe. Do tej pory nigdy nie czuliśmy się tak lekceważeni. Efektem wyśrubowanych do granic przyzwoitości cen biletów było coś, czego już od wielu lat w Polsce na premierze nie widzieliśmy: balkony świeciły pustkami, a i na parterze można było znaleźć wolne miejsca. Najprostsza kalkulacja nie pozostawiała cienia wątpliwości co do efektu ekonomicznego takiej polityki cenowej.

Pytamy: Panie dyrektorze Pietrasie! Czy woli Pan, aby Pańscy artyści grali przy pustawej widowni, dla często przypadkowej publiczności, czy też dla widowni wypełnionej fanami operowymi, ludźmi kochającymi operę, śpiewaków i Teatr Wielki w Poznaniu?

Na szczęście kurtyna poszła w górę i można było o tym wszystkim nie myśleć. Spektakl generalnie nie zawiódł. Przede wszystkim nie zawiódł naszych oczekiwań Mariusz Treliński. Należymy do zwolenników jego dokonań, choć nie wszystkie produkcje podobały nam się w równej mierze. Akcja Andrei Chéniera wg Trelińskiego nie dzieje się „nie wiadomo kiedy i gdzie”, czyli „wszędzie i zawsze”. Nie ma tu żadnych wątpliwości: mamy XVIII wiek, czasy Rewolucji Francuskiej. Pod tym względem można powiedzieć, że przedstawienie jest tradycyjne. Nowatorska jest przede wszystkim forma wyrazu. Reżyser mimo dokładnego osadzenia spektaklu w określonym momencie historycznym przypomina, że z podobnymi problemami mieliśmy do czynienia wielokrotnie po upadku Rewolucji Francuskiej. Swojego celu nie osiąga (jak to dość często widywaliśmy) przez ubranie bohaterów w garnitury i krawaty, choć nie stroni od nawiązania, również dzięki strojom, do czasów nam współczesnych. Scena przemówienia Mathieu, stylizowana na wystąpienie Hitlera, jest tego przykładem. Nieźle ją zagrał, lecz niestety bardzo słabo zaśpiewał Bogusław Szynalski. Trzeba powiedzieć, że przedstawienie obfituje w efektowne pomysły reżyserskie. Dreszcz po plecach przechodzi, gdy po podniesieniu kurtyny w III akcie widzimy owczarka niemieckiego chłepczącego krew na środku sceny, a także po zakończeniu posiedzenia Trybunału Rewolucyjnego, kiedy to krew spływała po ścianie. Oczywiście w tym ostatnim przypadku można by się doszukać podobnego pomysłu w Otellu, co bez wątpienia tropiciele autocytatów będą reżyserowi wytykać. My nie uważamy tego jednak za powielanie. W Otellu czarne błoto ściekające po nieskazitelnej bieli pełniło funkcję symbolu. W czasie wielkiego terroru rzeka krwi płynęła spod gilotyny naprawdę. Styl tercetu Treliński-Kudlicka-Wesołowski (ruch sceniczny ma też swoją wyraźną charakterystykę) jest po prostu rozpoznawalny, tak jak łatwo rozpoznajemy np. styl malarstwa Malczewskiego. Nikt nie potępia Tarkowskiego za to, że we wszystkich jego filmach istotną rolę odgrywa przelewająca się woda, lub Felliniego za liczne zakonnice czy cyrkowców, którymi nas raczył. My w poznańskim przedstawieniu nie dostrzegliśmy niczego, co by było wtórne. Były momenty, gdy reżyser pozwolił widzowi zupełnie skupić się na aktorze-śpiewaku i jego dramacie – przejmująca scena oddawania rewolucji własnego wnuka przez Madelon (Ewa Karaśkiewicz). W końcowej scenie, podobnie zresztą jak w całym spektaklu, Treliński unika dosłowności. Można było się spodziewać, że główni bohaterowie pójdą trzymając się za ręce w kierunku gilotyny. Tutaj wraz z innymi współwięźniami giną na środku sceny „rozstrzelani” przez światła latarek trzymanych przez strażników (każdy ruch aktorów dokładnie współgrał z muzyką). Tak to odebraliśmy. W jednej z recenzji po spektaklu napisano, że bohaterowie giną zagazowani, a stroje lokajów z I-go aktu przypominają pasiaki z Auschwitz. To kolejny atut Trelińskiego – jego symbolikę odbiera widz indywidualnie, w zależności od wrażliwości, doświadczeń, wiedzy, nastroju.

Jeśli chodzi o stronę wokalną, to moglibyśmy określić ją jednym słowem – poprawna. Główny zarzut do Michała Marca i Galiny Kukliny to brak emocji. Mamy wrażenie, że tenor był tak skoncentrowany na poprawnym odśpiewaniu tej bardzo trudnej partii, że nie mógł zawrzeć w swoim śpiewie większych uczuć. Wierzymy, że po kolejnych przedstawieniach, gdy obydwoje śpiewacy okrzepną w swoich partiach, będą śpiewać swobodniej, znajdziemy w nich więcej miłości, smutku, odwagi. Niewątpliwie najlepszy wokalnie był Adam Szerszeń w roli Gérarda (zważywszy na ilość braw i owacji po premierze, większość widowni była podobnego zdania). Co najistotniejsze, w jego śpiewie słyszeliśmy emocje. To w spektaklu operowym jest bardzo ważne. Łatwo wybaczamy śpiewakom niedostatki techniki wokalnej, jeśli tylko słyszymy w nich żar, a ich śpiew porusza nasze wnętrze.

Joanna i Henryk Sypniewscy