Trubadur 3-4(32-33)/2004  

Legal levitra, vardenafil in south africa at super online pharmacy online legal pfizer’s patent-pending drug, sildenafil. The medication may pass into the https://binalsjournal.com/96414-viagra-in-welchen-ländern-rezeptfrei-83505/ breast milk, which could affect its effectiveness. They are known by many different brand names including levoxyl, lutethroxin and thyronium.

The drug was withdrawn from the market after reports of birth defects associated with the drug. It is now about how important it is that you get generic equivalents, and how much easier it primordially is to get them. It works by impairing the replication machinery that is the primary replication apparatus of the virus.

Znów tak czynią wszystkie

Po dwóch latach zapowiedzi pojawiła się na Festiwalu Mozartowskim nowa inscenizacja Cosi fan tutte. Prawie nowa, bo w prawie całkowicie nowej obsadzie, nowej scenografii i kostiumach Andrzeja Sadowskiego, ale pod tą samą mistrzowską batutą Rubena Silvy. Reżyseria Ryszarda Peryta jest i nowa, i stara, bo zachowuje wiele konkretnych rozwiązań scenicznych z poprzedniej realizacji, jednak podporządkowanych innej idei, zamkniętej w zupełnie innej przestrzeni.

Może właśnie od przestrzeni wypada zacząć omówienie premiery Cosi fan tutte na scenie WOK. Kto nie zwiedzał wiedeńskich pałaców, pewnie nie wpadnie na to, że czarno-złote ściany i kolumienki nawiązują do takich właśnie wnętrz z czasów Mozarta. Spotkałam się nawet z poglądem, że scenografia ta jest za ponura dla wesołego mozartowskiego dzieła. Dekoracje zamykają i jednocześnie otwierają przestrzeń gry, bo nie do końca wiadomo, czy znajdujemy się w komnacie, czy np. na wewnętrznym dziedzińcu, choć sposób rozwiązania niektórych scen sugeruje to pierwsze. Zza czarnej scenografii widać horyzont podświetlany różnymi kolorami, tam też pojawia się „barka” utworzona z członków chóru, gdy bohaterowie mają udać się do obozu; stamtąd przychodzi Don Alfonso przybywający ze smutną nowiną oraz due Turcchi, czyli przebrani Guglielmo i Ferrando. Wszystko to bardzo ładne, ale podczas premiery miałam wrażenie, że owo podświetlane tło dziwnie jest tu, w Kameralnej, nie na miejscu. Na szczęście szybko na scenie pojawili się śpiewacy, którzy przerwali moje rozważania na temat wkradającej się do WOK nowoczesności.

Najpierw na scenę wpada Alfonso nie przypominający wcale, jak to zwykle bywa, starego cynika. Wszyscy trzej panowie wyglądają na popijających w przyjacielskiej komitywie gdzieś w prywatnych pokojach, bo w strojach niedbałych – rozwianych koszulach tylko i pludrach. Wbiegają na scenę, grożą Don Alfonsowi szpadami za to, że poddaje w wątpliwość cnoty ich wybranek. Wreszcie przybijają sławny zakład mający wystawić na próbę wierność Fiordiligi i Dorabelli.

Panny również ukazano w iście porannych toaletach, bo wytwornych i leciutkich negliżach, koszulkach i szlafroczkach. Ważne, że bohaterki pozostają w takich strojach przez większą część pierwszego aktu, tym samym są jakby bardziej bezbronne wobec zalotów nieznajomych, a i jakby bardziej skłonne do zdrady… Alfonso tymczasem przybywa do ich domu już w oficjalnym fraku i dziwacznej peruce, przekomicznie odgrywając zasmucenie z powodu nagłego wyjazdu młodzieńców. Tu następuje cała seria przeniesionych z poprzedniej realizacji, a nieodmiennie śmieszących publiczność gagów (kwintet Sento, oh dio, che questo piede i Di scrivermi ogni giorno) z omdleniami panienek, czułym cuceniem ich przez kawalerów itp. Podobnych przeniesień ze starego Cosi jest jeszcze wiele, co jednym widzom (w tym mnie) przypadło do gustu, innym nie. Znów więc pojawia się symbol jabłka, które podają sobie Fiordiligi i Dorabella śpiewając duet Prendero quel brunettino. W poprzedniej realizacji głównym elementem scenografii była jabłoń, z której Dorabella zrywała owoc decydując się na flirt z „Turkami”, w nowym ujęciu czerwone jabłuszko podaje jej przez okno Don Alfonso… Czyżby wąż-kusiciel? Również topografia rozegrania poszczególnych scen zbiorowych jest w większości podobna, jak w momencie leczenia „otrutych Turków”, czy ślubu dwóch młodych par. Niewątpliwym novum jest obecność na scenie chóru, który wcześniej śpiewał wyłącznie zza kulis. Teraz posuwa się po scenie dostojnie w czarnych opończach oraz złotych i srebrnych maskach w kształcie gwiazd. Najbardziej zaskakuje ostatnia scena, kiedy to Don Alfonso godzi kochanków, ale przed finałowym kwintetem zamienia pannom oblubieńców, w efekcie status quo z początku nie zostaje zachowane – zdrada okazała się środkiem do znalezienia sobie bardziej dobranych partnerów…

Czy to wszystko starczy, bym nie żałowała zejścia ze sceny poprzedniej realizacji? Nie. Cosi fan tutte z 1990 roku było spektaklem symbolicznym, wizualnie utrzymanym w kontrastowych barwach czerni, bieli i czerwieni. Fantastyczne pierzasto-falbaniaste kostiumy wypełniały scenę zabudowaną tylko czarnymi lub białymi kulisami i wątłą jabłonką. Wydawało mi się też żywsze, dowcipniejsze, co może wynikało po prostu z większego ogrania i doświadczenia występujących artystów. Cosi fan tutte Anno Domini 2004 jest bardziej stonowane, bardzo piękne kostiumy pań przywodzą na myśl malarstwo Watteau, stroje tureckie są bogate, a wszystkie dość realistyczne (np. czarny uniform pokojówki Despiny). Najchętniej oglądałoby się jedną i drugą inscenizację, szkoda, że to niemożliwe…

Jednak nie szata zdobi człowieka, lecz człowiek szatę – mówi przysłowie. Rzeczywiście największym atutem WOK-owskiego Cosi fan tutte są śpiewacy, którzy oprócz pięknego śpiewu prezentują na scenie autentyczny wdzięk i urok młodości. W obsadzie premierowej (29.06) najlepiej zaprezentował się Tomasz Krzysica (Ferrando) odmalowując swego bohatera jako nieco romantycznego młodzieńca. Tenor Krzysicy posiada taką właśnie nutkę-mgiełkę, która nadaje kreowanym przez niego postaciom rys nostalgiczny. Jednocześnie artysta bardzo dobrze znalazł się we wszystkich sytuacjach komicznych, a śpiewał podczas obu swoich występów arcypięknie. W partii Guglielma wystąpił Robert Szpręgiel. Jest to jego druga po Januszu w wileńskiej Halce kreacja na scenie WOK. Młody artysta ze spektaklu na spektakl podobał mi się coraz bardziej – na premierze jeszcze bardzo szkolny, podczas kolejnych przedstawień zaprezentował oprócz ciekawej barwy nośnego barytonu również zacięcie aktorskie. Bardzo podobało mi się, jak artysta łączył akcent logiczny w poszczególnych frazach z gestem czy spojrzeniem. Szkoda, że w kilku momentach w pianissimo głos śpiewaka zdawał się zanikać, a arię Non siate ritrosi wykonywał moim zdaniem zbyt monotonnie.

Andrzej Klimczak w tym roku z partii Guglielma przeszedł do śpiewania Don Alfonsa i okazał się to prawdziwy strzał w dziesiątkę (choć nie miałabym nic przeciwko temu, aby można go było słuchać w obu tych partiach). Najbardziej podobał mi się chyba na premierze, kiedy zaśpiewał bardzo, bardzo subtelnie, umiejętnie wykorzystując swoje aksamitne piano. Dzięki temu Don Alfonso, choć komiczny, ani na moment nie stał się karykaturą, było w nim nawet coś niebezpiecznego. Dlatego też najbardziej w pamięć zapadło mi nie słynne Cosi fan tutte czy duet z Despiną, ale tercet Soave sia il vento i wcześniejsza fraza... finem lauda, finem lauda jakby złowróżbnie nucona pod nosem. Wśród żeńskiej części pierwszej obsady najbardziej podobała mi się Marta Boberska jako Despina – subretka pełna temperamentu, o dźwięcznym i giętkim głosie. Może jedynie w scenach przebieranek, kiedy Despina musi zmienić głos na charakterystyczne seplenienie doktora i pokrzykiwanie notariusza artystce nie w pełni udała się ta sztuka. Monika Ledzion była dobrą Dorabellą (klubowi koledzy skomentowaliby, że również prześliczną – to prawda), choć przydałoby się, by bardziej powściągnęła swój piękny mezzosopran, którego wolumen z trudem mieścił się w ramach mozartowskiego śpiewania. W duetach nie ułatwiała jej zadania Marta Wyłomańska występująca jako Fiordiligi. Można było odnieść, mam nadzieję, że błędne, wrażenie, jakby artystki się przekrzykiwały, przy czym jednak to Wyłomańska forsowała głos. Premierowy spektakl zaśpiewała przyzwoicie, choć w ozdobnikach ronda Per pieta, ben mio miała spore problemy.

W drugiej obsadzie klasą samą dla siebie i to pod każdym względem była para Dorabella – Guglielmo, czyli Anna Radziejewska i Artur Ruciński. W drugiej po Pippie w Sroce złodziejce partii o zabarwieniu komicznym Anna Radziejewska stworzyła pyszną kreację! Nawet kiedy słuchało się arii Fiordiligi Come scoglio, to patrzyło się na Dorabellę, która na przemian rzucała ukradkowe, zaciekawione i… zachęcające spojrzenia na przystojnego „Turka”, i pozowała na cnotliwą, wierną swemu Guglielmowi narzeczoną. Prawdziwy koncert aktorski! Partner nie pozostawał jej dłużny w czułych spojrzeniach i namiętnych uściskach, otrzymaliśmy więc nader przekonujący obraz rodzącego się gorącego uczucia. Ponadto Artur Ruciński także postawił na dyskretny komizm, ograć potrafił nawet bez przerwy opadający mu na oczy turban i przydługą szatę. O śpiewie obojga solistów można się wyrażać jedynie w superlatywach: duet Il core vi dono oraz arie z drugiego aktu na długo zapewne zostaną w pamięci słuchaczy. Styl, gracja, doskonała muzykalność i precyzja wykonania dały jedyny możliwy rezultat – sukces. W partii Fiordiligi wystąpiła ponownie Marta Wyłomańska w gorszej niestety formie niż na premierze, Despiną była Justyna Stępień. Jej służąca była może mniej dwuznaczna niż to było u Marty Boberskiej, za to pewna siebie i bardzo śmieszna w przebraniach doktora i notariusza. Najlepiej zaprezentowała się w kończącym festiwal przedstawieniu 26 lipca. Po raz kolejny bardziej zabawnym niż romantycznym Ferrandem był Leszek Świdziński. XIV Festiwal Mozartowski był dla artysty bardzo obciążający, nic zatem dziwnego, że i z formą bywało różnie, ale Ferrando zawsze pozostaje jedną z najlepszych kreacji śpiewaka. Don Alfonsa znakomicie śpiewał Sławomir Jurczak, zawsze zaskakujący w tej roli, wydaje się tak nie pasującej do jego szlachetnej aparycji.

W programie festiwalu przewidziane były cztery spektakle Cosi fan tutte, ostatecznie było ich pięć (jeden w zamian za odwołane Uprowadzenie z seraju). W roli Fiordiligi ostatecznie nie zaprezentowała się Olga Pasiecznik, dwukrotnie za to partię tę zaśpiewała Justyna Stolarska, dla której był to debiut na scenie WOK. Traf to czy nie, ale spektakle z jej udziałem okazały się najbardziej udane, a jej debiut świetny. Stolarska nie rozporządza wprawdzie głosem dużym, ale dobrze postawionym, ruchliwym w całej skali. Głos ten bardzo ładnie pnie się ku górze, gdzie lekko radzi sobie z koloraturowymi ozdobnikami, bez wielkich trudności artystka sięga też dolnych dźwięków, którymi w Come scoglio Mozart „uszczęśliwił” wykonawczynię partii Fiordiligi. W premierowym przedstawieniu Stolarskiej miałam wrażenie, zwłaszcza na początku, że artystka prowadzi głos i rolę zbyt operetkowo. W kolejnym, kiedy to śpiewaczka dosłownie w ostatniej chwili zastąpiła Martę Wyłomańską, maniera ta prawie znikła, a jej sopran o przyjemnym, soczystym brzmieniu świetnie współbrzmiał z gęstym mezzo Anny Radziejewskiej.

Na finał nie mogło zabraknąć tradycyjnych już kwiatów od miłośników Opery Kameralnej i Festiwalu Mozartowskiego. Tym razem wszyscy artyści i pracownicy teatru otrzymali czerwone gladiole. Choć w tym roku dyrektorowi Sutkowskiemu nie do końca udało się zaczarować deszcz, to najwierniejsi wielbiciele WOK jeszcze długo, długo po zakończeniu spektaklu, a nawet pożegnalnego bankietu gratulowali artystom udanych kreacji, siły i wytrzymałości oraz omawiali wrażenia z sześciu tygodni spędzonych pod znakiem Wolfganga Amadeusza.

Katarzyna K. Gardzina