Trubadur 3(36)/2005  

Sylvanil tablets for oral use: uses and side effects. It Lüdenscheid works by boosting the production of a particular type of egg cells needed for successful conception. There is a risk of suicide and accidental overdose or overdose, especially when using the drug alone without medical help.

Estas iniciativas, que llevan más de 15 años en proceso, son el resultado del programa de enfer. Abbott laboratories: in Geneina a significant loss for pfizer (a.k.a. This molecule is called levitra coupons manufacturer or a drug molecule.

Mozart z lekka pomieszany

Na kilka miesięcy przed Rokiem Mozartowskim po raz piętnasty odbył się w Warszawie Festiwal Mozartowski Warszawskiej Opery Kameralnej. Czerwcowo-lipcowy „Wolfgang Amadeusz” w tym roku wprawił swych najwierniejszych miłośników w nie lada kłopot. Po pierwsze: choć wiele spektakli (zwłaszcza te „hitowe”) ma podwójne lub nawet potrójne obsady – ani razu nie pojawiła się na scenie WOK obsada optymalna. Złośliwi żartowali nawet, że w tym sezonie Opera Kameralna sprzedaje w promocji: do jednego świetnego wykonawcy dodaje jednego-dwóch „nie najwyższej próby”. Po drugie: niestety – przez owo pomieszanie obsad, a także przez powierzenie paru partii niekoniecznie predestynowanym do nich solistom, zauważalnie obniżył się poziom tej tak lubianej, na stałe wpisanej w letni pejzaż muzyczny stolicy imprezy. Wytrwali miłośnicy poszczególnych artystów z poświęceniem chodzili na spektakle z ich udziałem, omijając uchem niektórych partnerujących im wokalistów, inni jednak nie byli aż tak zdeterminowani i „odpuścili sobie” kilka lubianych dotąd przedstawień. Rzecz jasna przy wprowadzaniu tylu nowych wykonawców, często debiutantów, trzeba wziąć pod uwagę ryzyko porażki – sęk w tym, że kilka tegorocznych wpadek nie było udziałem debiutantów, ale artystów, o których możliwościach mamy już niejakie pojęcie. Przykro więc było, chyba po raz pierwszy, usłyszeć w Operze Kameralnej buczenia…

Zmian w obsadach było znów tak dużo, że nie udało mi się wszystkich ich prześledzić. Warto jednak choćby pokrótce wspomnieć najważniejsze. W partiach Sarastra i Leporella debiutował młody bas mieszkający na stałe w Stanach Zjednoczonych, Wojciech Bukalski. Nie słyszałam jego występu w Czarodziejskim flecie, doszły mnie jedynie opinie, że prawdopodobnie nie jest to partia odpowiednia dla głosu tego młodego śpiewaka, chodziło zwłaszcza o dolny rejestr w ariach. Natomiast jako Leporello Bukalski sprawdził się (jak na debiut) bardzo dobrze. W pierwszym przedstawieniu podobał mi się co prawda dopiero gdzieś od końcówki I aktu, musi też jeszcze znaleźć własną koncepcję arii katalogowej, bo jak na razie śpiewa ją „kawałkami”, ale muszę przyznać, że drugim spektaklem zdobył moje duże uznanie. Był to Leporello zupełnie inny od postaci, jaką znamy z realizacji Ryszarda Peryta, własny, może miejscami trochę „z innej bajki”, ale wielu rozwiązaniom aktorskim Bukalskiego nie zawaham się przyklasnąć. Wokalnie także w miarę rozwoju obu przedstawień Bukalski podobał mi się coraz bardziej – ładna barwa, dobra dykcja (!), po przełamaniu tremy ciekawe, nieszablonowe aktorstwo wokalne. Naturalnie potrzeba by jeszcze co najmniej kilku spektakli, aby móc oceniać całość kreacji Bukalskiego, ale liczę na owo ośpiewanie partii Leporella i wiążę z nim duże nadzieje. W Don Giovannim mieliśmy w tym sezonie jeszcze jeden ciekawy debiut – z roli „sługi” w rolę „pana” przeskoczył Andrzej Klimczak, dotąd z powodzeniem wcielający się w postać Leporella. Sztuka ta udała mu się połowicznie: pod względem wokalnym artysta zaprezentował się dobrze, miejscami świetnie, miejscami – tylko obiecująco; mam nadzieję, że w kilku momentach z czasem jego kreacja nabierze więcej finezji. Interesująco wypadała aria szampańska – jak radosne opowiadanie, co też uwodziciel obiecuje sobie zyskać wieczorem… Mniej przypadła mi do gustu canzonetta śpiewana jakoś tak z przymrużeniem oka, jakby Don Giovanni również pokojówkę Donny Elwiry uwodził li tylko dla żartu, kpiny czy z przyzwyczajenia. Gorące oklaski należą się za to śpiewakowi za finał nasycony wielką, ale nie przesadną ekspresją. Postaciowo Andrzej Klimczak nadal jest jednak bardziej „sługą” niż „panem”, ewentualnie jego Don Giovanni sprowadza się do cynicznego bawidamka, tylko niekiedy przez tę powierzchowność przebija się coś więcej. Ów świetny finał pozwala wierzyć, że jeszcze zobaczymy na scenie Klimczaka – Don Giovanniego. Milczeniem pominąć należałoby występy Tatiany Hempel jako Zerliny. Sopranistka bodajże występowała już w tej roli, nie miałam jednak do tej pory okazji, aby ją w niej zobaczyć i usłyszeć. W tym roku właśnie ze względu na owo „pomieszanie obsad” miałam to nieszczęście. Szkoda słów…

Artystka wystąpiła także jako Hrabina w Weselu Figara (debiut) – ten wieczór jednak z premedytacją ominęłam. W Cherubina wcieliła się po raz pierwszy Justyna Recsenyedi. Był to Cherubin bardzo niezależny, krnąbrny i wcale nie strachliwy. Właściwie mimo sprzeczności z dotychczasową wizją tej postaci to ujęcie mogłoby się podobać, gdyby wsparte było świetnym wokalnie wykonaniem. Tymczasem Recsenyedi, która w ub. sezonie podbiła mnie swoją Fiordiligi, jako młodziutki „amoroso” śpiewała jakby nie swoim głosem, bez lekkości we frazowaniu. Jeszcze pierwsza aria miała w sobie coś, ale już w Voi, chi sapete… tak bardzo brakowało liryzmu i legata, a przy tym i ładnej barwy głosu, że trudno mi było uwierzyć, że to ta sama podziwiana przeze mnie rok wcześniej artystka. Drugim debiutem Justyny Recsenyedi podczas XV Festiwalu była partia Miłosierdzia w O powinności pierwszego przykazania. Nie słyszałam tego występu, ale wiem, że został przyjęty z dużym uznaniem.

Sporo zmian pojawiło się w dwóch „królewskich” tytułach: Idomeneo, Re di Creta i Mitridate, Re di Ponto – obu jednak przedstawień nie miałam okazji słyszeć. Nowe partie w tych spektaklach objęły m.in. Elżbieta Wróblewska (Farnace), Marta Boberska (Ilia), Małgorzata Rodek (Sifare), Marta Wyłomańska (Ismene). W dwóch kolejnych operach – Mniemanej ogrodniczce i Rzekomej naiwnej także pojawili się nowi wykonawcy. W tej ostatniej wszędobylską Ninettą stała się Marta Boberska, która tym sposobem dodała do swego repertuaru 12. partię Mozartowską (w obecnym sezonie śpiewała ich 10, nie licząc oratoryjnych). Jak zwykle śpiewaczka doskonale wypadła w subretkowej partii służącej – swobodna wokalnie, żartobliwa, szybka i wdzięczna. W Ogrodniczce w roli podesty wystąpił Jerzy Knetig. Wydaje mi się jednak, że, mówiąc delikatnie, zabrakło kilku prób do doskonałego opanowania partii, co siłą rzeczy musiało się przełożyć tak na stronę wokalną, jak i aktorską roli. Nie dziwne, że jego podesta był mało wyrazisty. Mimo to tradycyjnie drugi spektakl La finta giardiniera był jednym z najlepszych na festiwalu, skrzył się dowcipem scenicznym i muzycznym pod znakomitym kierownictwem Zbigniewa Gracy. Zasiadać tego wieczoru na widowni WOK było prawdziwą przyjemnością i to nie tylko dlatego, że przepadam za tym uroczym spektaklem – był on po prostu bardzo pięknie wykonany.

Całkiem przyjemny okazał się też jedyny spektakl Ascania w Albie, który po zmianie w ub. sezonie dwójki wykonawców przeszedł dalszą metamorfozę obsadową. Do czujących się już dużo pewniej w przedstawieniu Julity Mirosławskiej (Sylwia) i Elżbiety Wróblewskiej (Ascanio) – dołączyła Marta Wyłomańska w partii Wenery i Leszek Świdziński jako ojciec Sylwii. W tym roku Mirosławska i Wróblewska śpiewały ślicznie, tworząc pełną wdzięku parę lękliwych, młodych zakochanych, Marta Wyłomańska przyzwoicie poradziła sobie ze swą rolą, raczej nie nadużywając głosu i ekspresji, co rzadkie u tej śpiewaczki. Tylko tenor miał niejakie problemy tak z głosem (widoczna niedyspozycja), jak i z tekstem.

W wystawianej tylko raz w roku Zaidzie po raz pierwszy tenorową partię sułtana Solimana zaśpiewał Rafał Bartmiński. Dotąd jest dla mnie zagadką, jak polskie teatry mogą nie zauważać i zupełnie nie angażować tak obiecującego śpiewaka… Bartmiński posiada duży głos tenorowy o przyjemnej barwie, nie zawsze jeszcze potrafi nad swym wolumenem zapanować, ale podczas swych nielicznych na razie występów scenicznych dał dowód, że i aktorsko potrafi sobie całkiem dobrze radzić. Jego Soliman był doprawdy interesujący. Co prawda w małej sali WOK przydałoby się powściągnąć dynamikę, ale obie długie i trudne arie w II akcie śpiewak wykonał bardzo satysfakcjonująco. Nie było to może śpiewanie zbyt wyrafinowane, ale bez żadnych problemów technicznych, a przy tym połączone z bardzo przekonującym i wyrazistym aktorstwem. Chodzenie Solimana od kulisy do kulisy, zaplanowane przez reżysera dla tej postaci, tym razem wyglądało na miotanie się po klatce wściekłego tygrysa. Chciałabym mieć kolejne okazje do przekonania się, czy Rafała Bartmińskiego stać na udoskonalanie wykonywanych partii – bo do tej pory mogłam go słuchać jedynie dwukrotnie w Eugeniuszu Onieginie, w maleńkiej rólce w Podróży do Reims, takiejże w Damie pikowej i Aidzie oraz w partii tenorowej w Requiem Verdiego na placu Piłsudskiego. Przy okazji tego debiutu Zaida nabrała nowych rumieńców: świetnie słuchało się również pozostałych wykonawców, wśród których brylowała Justyna Stępień w roli tytułowej. Stępień ze swoimi dziewięcioma partiami stała się zresztą jednym z głównych, a na pewno najbardziej mozartowskim sopranem Opery Kameralnej. Jedynie Jerzy Mahler powinien już chyba scedować partię Allazima na kogoś innego.

Kilka partii Mozartowskich ma w swoim dorobku mimo zaledwie drugiego sezonu w WOK Małgorzata Rodek. Do ubiegłorocznej Vitelii dodała w tym sezonie wspomnianego Sifare, Giunię w Lucio Silla, Pierwszą Damę w Czarodziejskim flecie i Fordiligi w Cosi fan tutte. Z całą pewnością to duże obciążenie dla młodej sopranistki, niestety – skutek bywał różny. Nie słyszałam jej jako Giunii, ale doszły mnie dość pochlebne oceny – szczególnie chwalono dobre zgranie i współbrzmienie z wykonawczynią roli Cecilia, Anną Radziejewską. W Czarodziejskim flecie Rodek podobała mi się w swoim drugim spektaklu, gdy widać było, że już radzi sobie z ruchem scenicznym i może swobodniej śpiewać. Może nie była to szczególnie wybijająca się I Dama, ale śpiewająca bardzo ładnie. Wydaje mi się natomiast, że Fiordiligi to (przynajmniej teraz) partia niepasująca ani do głosu, ani temperamentu sopranistki. Postaciowo nie przekonała mnie zupełnie, a wokalnie miała spore problemy na krańcach rejestru (o dziwo lepiej, choć w tym roku zdecydowanie słabiej, radzi sobie z piekielnie trudną partią Vitelii). W Cosi fan tutte Rodek prezentowała niemal bezdźwięczne doły, cienką, „rozciągniętą” górę i kreację sceniczną będącą lżejszą wersją trzpiotowatej Dorabelli. Żadne tam Come scoglio… W ogóle spektakle Cosi fan tutte należały właśnie do rodzaju „obsad pomieszanych” – jak Ferrando i Guglielmo oraz Don Alfonso „do rzeczy” (nawet bardzo), to albo obie panie nie panujące nad wolumenami, albo Dorabella i Despina całkowicie usuwające w cień Fiordiligi. Skutkiem tego mimo wspaniałych kreacji Anny Radziejewskiej (Dorabella), Justyny Stępień (Despina) i Sławomira Jurczaka (Alfonso) w innych spektaklach, najlepszym Cosi było przedstawienie 6 lipca, kiedy to fantastyczny tercet męski Tomasz Krzysica – Artur Ruciński – Andrzej Klimczak z towarzyszeniem Marty Boberskiej przesłonił niedostatki reszty obsady.

Z najprzyjemniejszych wydarzeń Festiwalu trzeba też koniecznie wspomnieć o debiucie Anny Radziejewskiej w partii Judyty w operze Betulia liberata. To piękna rola, jedna z nielicznych napisanych przez Mozarta na prawdziwy mezzosopran, a w osobie Anny Radziejewskiej znalazła mądrą, wrażliwą, dojrzałą i znakomitą wokalnie odtwórczynię. Jedynie w początkowych momentach po pojawieniu się Judyty widać było (chyba pierwszy raz), że śpiewaczka jest trochę stremowana, ale potem trzeba się było całkowicie poddać wrażeniu, jakie robiła wirtuozeria wykonania połączona z przenikliwą interpretacją. Wielkie brawa dla śpiewaczki, wielkie dla orkiestry pod batutą Zbigniewa Gracy oraz dla niektórych scenicznych partnerów Judyty.

Miał ten festiwal także jedną zupełnie nową produkcję, tym razem baletową. W Teatrze Stanisławowskim kilka razy można było obejrzeć widowisko taneczne Balet dworski w wykonaniu zespołu „Ardente Sole” Romany Agnel. Dwuczęściowy spektakl ułożono do muzyki tanecznej Wolfganga Amadeusza oraz do muzyki baletowej z opery Idomeneo. Pierwsza część nazwana Muzyka taneczna na Dworze Cesarskim w Hofburgu stanowiła ciąg scenek rodzajowych z jakiegoś balu, na który najpierw przy świetle latarni podążają uczestnicy zabawy, potem między nimi rozgrywa się szereg tanecznych flirtów, kłótni, a nawet jeden pojedynek. Wszystko to stanowi okazję do przyjrzenia się XVIII-wiecznym tańcom salonowym, do wdzięcznych kontredansów i tańców niemieckich Mozarta wykonywanuch przez zespół Musicae Antiquae Collegium Varsoviense pod dyrekcją Tadeusza Karolaka. Po przerwie z salonów przenosimy się na scenę, gdzie rozgrywa się krótki, ale bardzo widowiskowy balet z Idomeneo – królowa nimf i jej przyjaciółki staczają taneczną walkę z Neptunem i jego trytonami. Fantastyczne kostiumy i wirtuozeria tancerzy spowodowały, że ta część spektaklu była szczególnie gorąco oklaskiwana przez publiczność. Śledząc popisowe skoki i piruety, można było także uświadomić sobie, skąd wzięła się większość baletowych pas, jakie dziś w wyśrubowanej formie oglądamy w balecie klasycznym.

Na finał XV Festiwalu W. A. Mozarta wybrano w tym roku spektakl będący niejako symbolicznym podsumowaniem i zamknięciem całej imprezy – D.O.M., składające się z zainscenizowanych utworów Kyrie (KV 341), Grabmusik (KV 42) i Davide Penitente (KV 469). To przejmujące misterium sceniczne wypadło w tym roku nadspodziewanie pięknie. Wszyscy soliści byli w dobrej formie, najwspanialej swą partię Duszy w Grabmusik wykonał Andrzej Klimczak, który zresztą im dłużej trwał festiwal, tym śpiewał piękniej – ostatnie Wesele Figara, Ogrodniczka i dwa Czarodziejskie flety były świetne. Nie sposób nie oddać sprawiedliwości i świetnemu chórowi solistów WOK, który w tym przedstawieniu jest jednym z głównych bohaterów. Wszyscy więc – soliści, chórzyści i członkowie orkiestry, a także (co stało się już chyba piękną tradycją festiwalu) dyrekcja, pracownicy techniczni i obsługa teatru otrzymali od miłośników WOK-owskiego Mozarta białe róże. Na rok 2006 – Rok Mozartowski – dyrektor Stefan Sutkowski zapowiada dodatkowe atrakcje – koncerty kameralne i symfoniczne, a także koncerty najpopularniejszych arii z oper Mozarta w wykonaniu czołowych solistów teatru.

Katarzyna K. Gardzina