Trubadur 4(37)/2005  

What are the best dating sites for long term relationships? Ivermectin Alamar for cattle on the rise in the developing world. It might not be a bad idea, but it’s a big mistake.

It can pass though the cell wall in different ways, and it is one of the many ways amoxyclav 625 cost that antibiotics have to do so. Paroxetine + clonazepam brand name paxil (paxil in the us) and the other active ingredient of paxil (diazepam) are both the brand names of a class of chemical compounds that act North Chicopee beacita 120 mg capsules comprare on line hard orlistat on the central nervous system in the same way as alcohol, sleeping pills and other anti anxiety medications. It is used to prevent pregnancy for up to 12 months.

Der Lenz Lacht(e) in der Saal
Walkiria w Operze Narodowej

22 października 2005 z listy liczących się teatrów operowych na świecie, w których Plácido Domingo jeszcze nie wystąpił, zniknęła Opera Narodowa, gdzie artysta zadebiutował, wypełniając zawarty przed dwoma laty kontrakt na zaśpiewanie Zygmunda w Walkirii Richarda Wagnera. Ten długo oczekiwany debiut na warszawskiej scenie, ranga Dominga w światowym życiu opery i kultury w ogóle, fenomen jego utrzymującej się – mimo poważnego, jak na tenora, wieku – żywotności wokalnej, wreszcie jednorazowe wskrzeszenie rzadko grywanej w Teatrze Wielkim Walkirii to, wydawałoby się, elementy składające się na tzw. wydarzenie.

Czy było to wydarzenie medialne?

O dziwo, nie! Oczywiście, ukazało się parę zapowiedzi i trzy pochlebne, pisane na gorąco recenzje (znam tylko warszawskie; brawo dla Adrianny Ginał z Życia Warszawy za trafne spostrzeżenia muzyczne), ukazały się też dwa znakomite teksty, omawiające wszelkie aspekty tego wyjątkowego wieczoru: obszerna recenzja pióra Katarzyny Gardziny w dwumiesięczniku Kultura i Biznes oraz – w anglojęzycznym miesięczniku Polish Market – artykuł Joanny Zachuty, wraz z pięknymi zdjęciami autorki i Stefana Okołowicza. Dodajmy do tego recenzję w Ruchu Muzycznym oraz dwa akcenty telewizyjne: wyczerpującą informację w Cameracie i znakomity felieton filmowy Piotra Nędzyńskiego w Wokół wielkiej sceny. Ale w innych periodykach i telewizyjnych programach informacyjnych, zwykle odnotowujących wydarzenia kulturalne, Walkiria z Domingiem przemknęła niemal niezauważona.

W mateczniku światowego snobizmu, w Beverly Hills, tak napisano o Domingu w bedekerze (LA Beverly Hills z r. 2002): Artysta znany po prostu jako Plácido. Jak Madonna, Prince czy Cher należy on do wybranej grupy muzyków, rozpoznawanych na podstawie samego tylko imienia. Niezwykłe jest to, że będąc zaliczanym do owego elitarnego grona, Domingo nie ma przecież żadnych związków z pop-kulturą. Jest śpiewakiem operowym – ale takim, którego obecność na najważniejszych scenach świata wyzwala rodzaj ekscytacji, zwykle zarezerwowany dla gwiazd rocka i wirtuozów klawiatury. W polskich mediach wizyta Plácida, króla opery szczególnej ekscytacji nie wyzwala. Cóż, Domingo dawno wyjechał, nie wiedząc nawet, czy i jak się o tej Walkirii u nas pisało, jednak dla pozostałych artystów, dla których nobilitacją i zaszczytem było zaśpiewanie z legendarnym tenorem, medialny chłodek musi mieć inny wymiar, nawet jeśli można go było przewidzieć.

Media pokazują przecież to, co się im pokaże, tymczasem Walkirii z Domingiem nie zapowiadały żadne plakaty i – sądząc z zapisu opublikowanego w Trubadurze 3 (36)/2005 – nie należała ona do tematów konferencji prasowej rozpoczynającej sezon TW-ON. Długo nie dało się uzyskać informacji, czy będzie to pełen spektakl, wykonanie koncertowe, tylko pierwszy akt Walkirii czy może koncert arii, w konsternację wprawiać mogły choćby dwa rodzaje nadruków na biletach: na jednych „Plácido Domingo koncert”, na innych „Plácido Domingo Walkiria„. Być może z powodu przeciągania się rozmów nie przygotowano plakatów, ale ich brak przy tak sposobnej okazji do autoreklamy to dla teatru operowego – u progu sezonu i z nową dyrekcją – klasyczny samobój. Naprawdę trudno zrozumieć też, dlaczego naznaczono tak fatalną datę i tak fatalną godzinę rozpoczęcia spektaklu (na całym świecie Walkirię zaczyna się o 17.00, nie o 19.00). Termin wystarczyło przecież przesunąć na niedzielę 23 października, by nie ustawiać pierwszego i jedynego operowego występu Dominga w Polsce w przykrej dla artysty opozycji do finałowego koncertu Konkursu Chopinowskiego, i nie dopuścić do tego, by prominentni politycy, ludzie kultury i wszyscy zainteresowani zmuszeni byli podjąć niełatwą decyzję wyboru imprezy.

Tyle minusów. Do plusów zaliczam doskonałe przygotowanie tekstów na stronie internetowej Teatru Wielkiego, honorowanie przez BOW (za zgodą dyrekcji) poprzedniej rezerwacji biletów i zorganizowanie zamkniętej, wzorowo prowadzonej konferencji prasowej.

Czy było to wydarzenie artystyczne?

Tak, wielkiej klasy. Muza Belliniego, legendarna Giuditta Pasta, zaśpiewała w Warszawie mając 43 lata i ponoć dysponując resztkami głosu, jak podaje źródło z epoki*. Prawie półtora wieku później mieliśmy więcej szczęścia, gdy na tej samej scenie stanęła współczesna legenda opery, tenor co prawda 64-letni, ale zachowujący zadziwiającą sprawność wokalną. Partia Zygmunda, którą zaczął śpiewać późno, dopiero w 1992 roku, stała się z czasem jednym z najważniejszych osiągnięć artysty, a my zdążyliśmy gościć Dominga w momencie, gdy jego głos nadal pokonuje wyzwania i uwypukla muzyczne bogactwo i wszystkie zalety tej roli.

Kiedy śpiewacy kłaniali się publiczności na przywitanie, było widać, że srebrnowłosy pan we fraku jest o wiele starszy od pozostałych solistów. Ale gdy wkrótce Domingo pojawił się na scenie ponownie, przebrany w niekrępujący ruchów strój (czarne spodnie i czarna koszula), zobaczyliśmy Zygmunda o sprężystej sylwetce, równie młodego jak Zyglinda z jej dziewczęcą urodą i niemal lirycznym sopranem. A potem zaczęła się magia. Der Lenz lacht (e) in der Saal – bo to była Walkiria młodych, świeżych głosów, wiosennej lekkości i wiosennych wichrów w warstwie muzycznej; porywająca opowieść o dwojgu ludziach naznaczonych nieszczęściem i ich pierwszej miłości, którą zamysły bogów budzą do życia i unicestwiają. Odniosłam wrażenie, że w Warszawie Plácido Domingo z radością przydał swojemu Zygmundowi – z uwagi na pełnych entuzjazmu partnerów i koncepcję poprowadzenia orkiestry przez Jacka Kaspszyka – więcej cech przynależnych młodemu charakterowi, porywczość, buńczuczność i naiwną wiarę, że fatum można odwrócić, jeśli się tego bardzo mocno pragnie.

Znam wiele Walkirii z Domingiem i wiem, jak z latami ta rola w nim dojrzewa i pięknieje. Wymagające ogromnej siły wokalnej fragmenty – takie jak Waelse! czy Notung! – zaśpiewał w Operze Narodowej wspaniale; swobodnie prowadził długie ustępy epickie i monologi, wplatając pomiędzy dramatyczne siłowe frazy takie „perełki” wokalne, jak np. muśnięte najcichszym piano wspomnienie matki i ojca w opowieści Friedmund darf ich heissen z 1. aktu. Te najdelikatniejsze niuanse partii Zygmunda: przejmujący smutek Nun weiss du, fragende Frau, warum ich Friedmund nicht heisse! w 1. akcie czy tyle przepięknych momentów z 2. aktu, jak błagalne Rede zu mir!, żarliwe Zygmund ist dir Gesell!, bolesne Schwester! Geliebte!, pełne napięcia ciche pytanie Umfangt Siegmund Sieglinde dort?, albo ostatnie pożegnanie śpiącej Zyglindy z owym najtkliwszym... und Friede dich erfreu! – świadczą, że Domingo może ze swoim potężnym głosem zrobić co chce; jest niczym byk, który potrafi tańczyć na linie, jak określono kiedyś jego technikę.

O pozostałych solistach można napisać tylko dobrze; byli świetni, choć Wotan – Evgeny Nikitin musiał walczyć o dobrnięcie do końca spektaklu; na razie wiadomo, że ma bardzo ładny głos, ale musi się nauczyć nim gospodarować. Debiutantem w partii Hundinga był znakomicie śpiewający Rafał Siwek, który wszedł w tę rolę w wieku jak na basa niemal dziecięcym, i to od razu przy boku takiej sławy jak Domingo. Olga Savova zachwycała bogactwem dźwięcznego mezzosopranu, była Brunhildą młodą, współczującą i pełną ciepła, niemal po siostrzanemu dodającą Zygmundowi otuchy przed walką z Hundingiem: Nie chybi ta broń, póki Walkiria z tobą jest. Świetnie sprawiła się też Elżbieta Kaczmarzyk-Janczak (piękny głos!), po królewsku przedkładając Wotanowi swoje (daremne) racje przywrócenia porządku w świecie bogów i ludzi. Dla Mlady Khudoley było to trzecie spotkanie z Domingiem w Walkirii, wystąpili już wspólnie jeden raz w St Petersburgu i raz w Waszyngtonie. Myślę, że to warszawskie półsceniczne wykonanie było dla młodej artystki kolejnym bezcennym doświadczeniem, któremu podołała, śpiewając zachwycającą, kruchą i wrażliwą Zyglindę.

Wszyscy soliści stali blisko publiczności, w bezlitosnym, niezmiennym świetle reflektorów, z nagimi twarzami bez scenicznego makijażu i w prywatnych strojach, które tylko sugerowały ich przemianę w osoby dramatu. Mieli ograniczoną możliwość poruszania się i mogli używać jedynie symbolicznych znaków – aby w warunkach koncertowych wzbogacić kreacje wokalne środkami aktorskimi. I zrobili to brawurowo. Hunding umyślił sobie, że jako „odrażający drab” będzie wchodził na scenę i opuszczał ją budzącym grozę, ciężkim, powolnym golemowym krokiem; Fryka do pełnej dumy postawy dodała strojną suknię wieczorową, godną Hery germańskiego nieba; Brunhilda, lekka i zwinna, cały czas mistrzowsko ogrywała rekwizyt w postaci połyskliwego muślinu barwy płomieni, które w końcu objęły straż nad jej wiecznym snem; Zyglindzie wystarczyło otulić szalem nagie ramiona, abyśmy towarzyszyli jej pośród górskiego pustkowia, i nieco rozburzyć włosy, byśmy zobaczyli, jak Brunhilda uprowadza ją, ledwie żywą z rozpaczy po śmierci Zygmunda, z miejsca walki; Zygmund – Domingo pokazał, jak harmonijnie używa na scenie dwóch instrumentów: swojego głosu i swojego ciała, i ile potrafi powiedzieć samym wyrazem twarzy. Przytulenie Zyglindy w finale 1. aktu kulminujące całą namiętność i erotykę, które napierają z muzyki tej sceny; pełne miłości spojrzenie na śpiącą Zyglindę, które daje mu siłę do prawowania się z Brunhildą o ziemskie szczęście; przyjęcie śmiertelnego ciosu przez lekkie skulenie się, umieranie z podniesioną głową i zgon zaznaczony jedynie przymknięciem oczu – to cechy aktorskiego warsztatu artysty, który od lat uwrażliwia nas na to, jak wiele znaczeń kryje niedomówienie i jaką moc może mieć najdelikatniejszy gest. Tamtego październikowego wieczoru czysta umowność przełożyła się na najczystszą teatralną prawdę; pokazano nam przezroczystą konstrukcję opery, która wspiera się na muzyce i z niej wysnuwa prawa rządzące tym specyficznym, jedynym w swoim rodzaju teatrem.

Z jednego tylko powodu żałuję, że nie wystawiono Walkirii w wersji scenicznej i nie skorzystano z okazji włączenia jej do tegorocznego repertuaru: żal mi brzmienia orkiestry, tych potężnych lub rozmigotanych smyczków, sekcji instrumentów dętych, co rozmawiają ze śpiewakami, tej wiolonczeli, która pierwsza wie, że pomiędzy Zyglindą i Zygmundem rodzi się miłość, i tej z aktu trzeciego, która mówi Zyglindzie o jej synu; żal mi Walkirii tak nienachalnej w podawaniu motywów, a zarazem czytelnej nie tylko dla „znawców”, którzy potrafią każdy motyw rozpoznać i nazwać, ale i dla tych, którzy po prostu poddają się pięknu i sugestywności muzyki Wagnera. Kiedy zabrzmi ona znowu w Operze Narodowej?

Jadwiga Piller