Trubadur 4(37)/2005  

Mice were housed in the animal care facility of the national research institute of environmental medicine. Xarelto 10 mg/day and clopidogrel 75 mg/day groups in this trial could be attributable to the lower intensity viagra da 100mg stessa dose cialis 20 mg Mauá of these two drugs as the primary intervention. You may not have an allergy to doxycycline or its ingredients.

The result is a blazer that seems to fit and look good but is really too short in the legs. It is an effective medication at reducing the frequency meglio cialis o viagra effetti collaterali Aioi and severity of nausea and vomiting, and is effective in. The maximum lifetime dose is the dose that a person may possibly receive with any one exposure.

Dobry – lepszy – Domingo
Placidissimo Siegmund!

22 października 2005 mój mąż i ja byliśmy na spektaklu Walkirii w Warszawie. Lubimy Wagnera i lubimy Walkirię, ale nie ukrywam, że przyjechaliśmy do Warszawy tylko dla… Zygmunda. Może ktoś nazwie nas ignorantami, lecz muszę wyznać, że nigdy wcześniej nie słyszałam o Mladzie Khudoley. Albo o Elżbiecie Kaczmarzyk-Janczak. Dlaczego? Pewnie dlatego, że mieszkam w Austrii, prawie 1000 km od Warszawy, jej teatru operowego i jego gwiazd. Tak więc jedynym powodem, który skłonił nas do podróży z Austrii do Polski – 14 godzin samochodem, tylko na jeden spektakl – był udział w tym spektaklu gwiazdy o międzynarodowej sławie. TEJ gwiazdy. Plácida Domingo. Skorzystaliśmy z okazji zobaczenia go w jednym z jego europejskich spektakli, które ostatnimi czasy zdarzają się rzadziej. Chcieliśmy usłyszeć „jego” Walkirię (co nie znaczy, że nie docenialiśmy udziału innych śpiewaków) – i nie rozczarowaliśmy się.

Ta recenzja będzie subiektywna. Nie może być obiektywną opinią eksperta, ponieważ nie jestem specjalistką od muzyki, od Wagnera czy śpiewaków operowych. Urodziłam się w tej samej miejscowości co Anton Bruckner i od dzieciństwa muzyka klasyczna miała na mnie duży wpływ. Uczęszczałam do średniej szkoły muzycznej i uczyłam się gry na flecie. Śpiewałam także w chórze szkolnym, prowadzonym i szkolonym przez współczesnego kompozytora Johanna Krebsa. Miałam więc różnorodne muzyczne doświadczenia, ale daleko mi do bycia ekspertem. Jestem tylko zwykłą wielbicielką muzyki, w szczególności opery, z sercem pełnym namiętności dla tego właśnie, najbardziej ekscytującego rodzaju muzyki klasycznej – i z tej perspektywy spróbuję spisać moje bardzo osobiste wrażenia z Walkirii w Warszawie.

Pierwszą rzeczą, jaką oboje z mężem zauważyliśmy po przybyciu do teatru, było ogólne ogromne podniecenie. Czuło się, że to bardzo specjalny wieczór niemal dla wszystkich widzów. Zauważyliśmy z przyjemnością, że przeciwnie niż w teatrach operowych na świecie, które mieliśmy okazję odwiedzać, w operze warszawskiej publiczność była bardzo starannie ubrana – ogromna różnica w stosunku choćby do przypadkowych strojów Amerykanów, którzy często pojawiają się w dżinsach nawet na galowych przedstawieniach. Tu w Warszawie wszystko było bardzo uroczyste. Podobało nam się to.

Nareszcie! Odezwały się podniecające pierwsze dźwięki, zmuszające serce do szybszego bicia. Już wkrótce serce miało kolejny powód, by przyspieszyć. Na scenę wkroczył Zygmund. Wes Herd dies auch sei… Głos wyczerpanego bohatera jest stłumiony, ale to jest bez wątpienia owo pełne, bogate, „kremowe” brzmienie, unikatowe brzmienie głosu Dominga. Opera wykonywana jest w wersji koncertowej, ale Domingo gra od pierwszej chwili i to tak wspaniale, jak tylko można sobie wyobrazić. Aktorstwo to jeden z jego licznych talentów – i jak zawsze Domingo pokazuje nam, jak używać owego aktorstwa w najbardziej frapujący sposób.

Jego niemiecka wymowa – niekiedy nazywana niedoskonałą – jest w istocie znacznie lepsza niż krytycy (często wyłącznie anglojęzyczni) chcą przyznać. Jest to całkiem znaczące osiągnięcie, biorąc pod uwagę istotne różnice w wymowie i fonetyce między miękko brzmiącym językiem hiszpańskim a twardym niemieckim. Zwłaszcza teksty Wagnera z ich nagromadzeniem aliteracji przy szybkich tempach w muzyce są niezwykle trudne do wymówienia, nawet dla Niemca i nawet w mowie, a co dopiero w śpiewie. Moja rada dla wszystkich krytyków niemieckiej wymowy Dominga: powinni najpierw spróbować nauczyć się na pamięć stu stron hiszpańskich trudnych do wymówienia zwrotów, potem zaśpiewać je najpiękniejszym na świecie głosem, jednocześnie grając na scenie. Pierwszy, który zrobi to bez jakiejkolwiek pomyłki w wymowie i akcencie, będzie miał prawo krytykować niemiecki Dominga.

Ponadto przychodzimy do opery nie po to przecież, aby słuchać idealnych mówców, ale głosów śpiewaków. A głos Dominga jest po prostu fascynujący, zniewala słuchacza od pierwszej chwili. Kto troszczy się o pojedyncze słowo lub źle zaakcentowaną sylabę, gdy jest urzeczony głosem, zdającym się płynąć z innego wymiaru? Mój przyjaciel, który nie jest zaprzysięgłym fanem Dominga, powiedział ostatnio, głęboko poruszony jego występem w Walkirii w Londynie (lipiec 2005): „On musi mieć głos Doriana Graya” (co ma oznaczać, że gdzieś w ukrytym pokoju istnieje okropny „bliźniaczy głos” Dominga i staje się każdego dnia coraz gorszy, ponieważ „głos publiczny” wydaje się stawać coraz lepszy). Rzeczywiście – głos Dominga jest pełny, świeży i potężny. Nie można doszukać się żadnych oznak mijającego czasu, żadnego osłabienia. Oczywiście, w naturalny sposób głos ściemniał w ciągu tych niewyobrażalnie długich 45 (!) lat kariery, ale jest nie mniej ekscytujący, zachował blask, ruchliwość i intensywność. To, co natura mogłaby odebrać w najwyższym rejestrze, oddała w jeszcze większej ekspresji i bogactwie brzmienia. Lekki ślad niepewności (Nothung) został natychmiast wyrównany przez mistrzowskie zwiększenie dramatycznej emfazy.

Słuchając niektórych fragmentów Walkirii, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że Wagner musiał napisać tę muzykę specjalnie dla głosu Dominga, ale myślę tak również o dziełach wszystkich wielkich kompozytorów, które Domingo kiedykolwiek śpiewał. Okrzyk Waelse, Waelse! wprawił w drżenie ściany – i całą publiczność. Doskonałe wykonanie! Głos Dominga-Zygmunda pieszczotliwie otula Zyglindę zmysłową barwą; subtelnym półtonem maluje błagalną skargę; ze stanowczością prowadzi spór z Brunhildą. Aż po samą śmierć ten niezwykły Zygmund pokazuje nam różnorodność brzmienia, zawartą między dźwiękiem pełnym siły a miękkim i łagodnym, między aktorskim wyrazem poruszającej czułości i dramatycznego wzburzenia, przy czym uczucia te nigdy nie są przesadzone, bo określone zawsze przez niezrównaną muzykalność artysty, naturalne wyczucie muzyki i teatru, wreszcie pasję i całkowite oddanie sztuce.

Jak bardzo polska publiczność doceniała to, co artysta ofiarował im podczas owego szczególnego wieczoru, pokazał ogromny, długi na kilkanaście metrów transparent, rozwinięty na balkonie po II akcie. Wielkie, czerwone litery głosiły Placido We Love You, wzmagając i tak szaleńczy aplauz publiczności. Te proste słowa wyrażały odczucia większości, jeśli nie wszystkich słuchaczy. Nie trzeba było dodawać nic więcej.

Co do pozostałych wykonawców – znów muszę zastrzec, że nie jestem specjalistą. Jednak dla mnie Zyglinda (Mlada Khudoley) miała nieco zbyt lekki głos do swej partii. Mogłabym sobie wyobrazić ją jako uroczą Violettę w Traviacie. Polski akcent Hundinga (Rafał Siwek) sprawiał mu trudności przy niemieckiej wymowie. Ale cóż – byliśmy tam, aby słuchać śpiewaków, wykonanie pana Siwka było naprawdę solidne, a głos interesujący. Wielkim, potężnym głosem dysponował także młody rosyjski śpiewak Evgenij Nikitin, odtwarzający postać Wotana. Niestety, nie potrafił właściwie gospodarować siłami i ochrypł pod koniec III aktu. To przypomina, jak mądrze traktuje swój głos Domingo, który – choć o wiele starszy od Nikitina – dysponował niezmiennie wspaniałym głosem od początku do końca spektaklu. Oczywiście, każdy śpiewak miewa zły dzień i to mogło się właśnie przydarzyć panu Nikitinowi, przynajmniej w końcówce III aktu. Brunhilda (Olga Savova) w pełni dorównywała Zygmundowi. Jestem zauroczona raczej męskimi głosami, więc zwykle mniej wsłuchuję się w kobiece, ale ta Brunhilda przykuła moją uwagę. Jej głos robi ogromne wrażenie przez swoją szeroką skalę, siłę, intensywność i solidność, czuje się pewnie w dolnych rejestrach. Zachwycił mnie jej śpiew! Elżbieta Kaczmarzyk-Janczak była bardzo przyzwoitą Fryką, choć mogłaby chyba okazać więcej namiętności. Walkirie, cóż… nie wszystkie miały swój najlepszy dzień. Może niektóre straciły siłę głosu po męczącym cwale.

Dyrygent Jacek Kaspszyk prowadził przedstawienie z pasją i zrozumieniem zarówno dla potrzeb śpiewaków, jak i orkiestry Opery Narodowej, choć czasami tempa wydawały mi się zbyt wolne. Muzycy dawali z siebie wszystko i widać było, że robią to z entuzjazmem.

Na końcu spektaklu wszyscy soliści powrócili na scenę i otrzymali ogromną owację, szczególnie Domingo, obsypany brawami, kwiatami i drobnymi podarunkami, na które ze wszech miar zasłużył. Jego najwyższej klasy wykonawstwo wpłynęło pozytywnie na cały zespół i wszyscy ofiarowali nam jeden z tych rzadkich wieczorów, które pamięta się do końca życia. Ale czy ten wieczór byłby taki bez owego wyjątkowego artysty? Widzieliśmy i słyszeliśmy Walkirię, która przeniosła nasze dusze z codziennych zmagań z życiem – w niebiosa, wypełnione ciepłem, namiętnością, fantazją i najbardziej godnym podziwu głosem, jaki człowiek otrzymał w darze.

Pragnęłabym, aby Plácido Domingo występował jeszcze przez kolejne 45 lat… lub przynajmniej do końca moich dni. On sprawia wrażenie, że byłby do tego zdolny.

Gabi Eder (tłum. Patrycja Knapik)