Trubadur 4(37)/2005  

It is not a stimulant, so i never felt like it was causing any sort of jittery feeling in. Azithromycin 500 mg vs augmentin 1000 mg: efficacy and tolerability in treatment devotionally cialis online rezept bestellen of atopic dermatitis. When she told the doctor, he said she had to be sterilised in order to have sex with him.

The third patient had a negative colonoscopy performed two weeks before admission and received a third dose (2 g) of lansoprazole daily. You will also have some problems when it comes to Katunayaka cialis bestellen online breathing and sleeping. I had a prescription, i took it, then i had another flu shot.

Koncert?
Walkiria w Warszawie

Kiedy dowiedziałam się, że Walkiria w Warszawie będzie w wersji koncertowej, odczułam pewien żal. Taka forma spektaklu bardzo ogranicza możliwości gry scenicznej, a przecież Domingo słynie również z aktorstwa! Zygmund jest jedną z jego największych kreacji, trzecią z kolei rolą wagnerowską (po Lohengrinie i Parsifalu), jaką zaśpiewał na scenie. Zbiegiem okoliczności ta właśnie rola związana była od początku z występami artysty w Polsce. Podczas prób do swej pierwszej Walkirii w Wiedniu, w grudniu 1992 r. Domingo wyrwał się na jeden dzień do Zabrza, aby tam dać pamiętny koncert na rzecz fundacji prof. Religi (będący jednocześnie jego debiutem przed polską publicznością), a we Wrocławiu w 2000 r. zaśpiewał na tysiąclecie miasta pomiędzy występami w Walkirii w Bayreuth. Z biegiem lat wielokrotnie można było podziwiać Dominga w partii Zygmunda m.in. na koncercie w Berlinie (I akt), w transmisjach radiowych ze spektakli w Met, ROH, Staatsoper, Teatro Real, Liceo itd. Premiera podczas otwarcia sezonu w La Scali w 1994 r. była nawet pokazana na żywo we włoskiej telewizji.

Sądziłam zatem, że dobrze znam TEGO Zygmunda, wiem, jak wspaniałego przedstawienia mogłabym się spodziewać, gdyby w Warszawie zdecydowano się na pełną inscenizację. Wersja koncertowa… Cóż, wspomniany wyżej koncert w Berlinie czy duet z Zyglindą (Deborah Polaski) podczas otwarcia ROH po remoncie w 2000 r. były wspaniałe muzycznie, ale nieco statyczne, szczególnie jak na Dominga, który tak przekonująco potrafi pokazać podczas koncertu miłość i śmierć Otella, cierpienie Cavaradossiego czy metamorfozę Fausta. Tymczasem we wrześniu ub. r., na miesiąc przed spodziewanym występem Dominga w Operze Narodowej, dotarła do mnie kaseta wideo z nagraniem długo wyczekiwanego w Londynie debiutu Dominga na Promsach (Royal Albert Hall, 2005). Dotarła – i zupełnie mnie oszołomiła. To nie był koncert. To nie była „koncertowa wersja”, a określenie „wykonanie semisceniczne” też nie oddawało w pełni tego, co działo się na niewielkiej estradzie. To był najwspanialszy dramat muzyczny, jaki Wagner mógłby sobie wymarzyć. Nagle okazało się, że w Walkirii, jak w każdej operze, najważniejsza jest muzyka i emocje bohaterów. Wszystko rozgrywa się w umownej przestrzeni, stroje są „prywatne”, koncertowe (choć dobrane do charakteru postaci), gesty oszczędne – właściwie „grają” głównie twarze, to one prowadzą nas przez mroczny świat wagnerowskiej sagi. I dzięki nim w krainie starogermańskich mitów odkrywamy bardzo współczesne ludzkie namiętności, słabości, konflikty między uczuciem a powinnością. Znakomici byli soliści – Bryn Terfel jako potężny, choć w istocie bezradny Wotan, Lisa Gasteen – dzielna Brunhilda, Rosalind Plowright – zasadnicza w swych żądaniach Fryka, groźny Hunding Erica Halfvarsona i przede wszystkim główni protagoniści, rodzeństwo Waelsungów w wykonaniu wagnerowskiej dream pair – jak od ponad dziesięciu lat nazywają recenzenci Waltraud Meier i Plácida Dominga. To ich wzajemne relacje budowały napięcie w I akcie, na zakończenie którego ogromne brawa i przejęty głos spikera upewniły nas, że oto byliśmy świadkami historycznej nocy w Royal Albert Hall. Drugi i trzeci akt potwierdziły tylko te odczucia – to było wyjątkowe zjawisko, zaliczane a priori do najbardziej oczekiwanych i ekscytujących wydarzeń całego festiwalu, a w podsumowaniu operowego sezonu bezapelacyjnie ocenione jako wydarzenie roku.

Z zachwytem i zdumieniem (to można jeszcze lepiej?) słuchałam, jak Domingo i Meier pogłębili swe partie od strony muzycznej i jaki popis aktorstwa dali w warunkach tak różnych od scenicznych. W Royal Albert Hall nie ma ucieczki przed wzrokiem publiczności, która otacza scenę dookoła, i przed okiem kamery – bo spektakl był filmowany. Ale artyści występowali jak w transie. Napięcie intensyfikowało się z każdym taktem, z każdą frazą. I nawet milczenie pulsowało namiętnością, jak we wspaniałym „dialogu” Zyglindy i Zygmunda (na krótko przed słynnym monologiem Ein Schwert verhiess mir der Vater), w rozmowie oczu, które potrafią wyrazić wszystko. To trzeba po prostu zobaczyć i usłyszeć – opisać tego nie sposób. Notabene uważam, że obecność na podobnych spektaklach powinna być obowiązkowa dla młodych reżyserów, scenografów, kostiumologów, którym czasami wydaje się, że to oni wyczarowują świat opery. Domingo i Waltraud Meier udowadniają, że tak naprawdę w operze liczy się głos i aktorstwo śpiewaków, którzy wraz z orkiestrą przekazują nam uczucia, zawarte w partyturze. Cała reszta jest otoczką, bez której opera może się spokojnie obejść, gdy wykonawcami są artyści najwyższej klasy.

Czy spodziewałam się zobaczyć w Warszawie przedstawienie podobne do tego z Promsów? I tak, i nie. Z jednej strony spektakl z Royal Albert Hall tak zapanował nad moimi wyobrażeniami o Walkirii, tak bardzo wrył się w pamięć, że chyba podświadomie spodziewałam się czegoś zbliżonego. Z drugiej strony rozum podpowiadał, że to niemożliwe. W Londynie oglądaliśmy zespół śpiewaków, którzy w tym samym składzie dopiero co zeszli ze sceny Covent Garden (gdzie występowali w serii spektakli Walkirii), byli więc znakomicie zgrani, mieli za sobą okres prób. A w Warszawie? W większości nieznający się wzajemnie soliści spotkają się jeden raz na koncercie, poprzedzonym jedną próbą z udziałem Dominga. Nie, w takich warunkach nie można oczekiwać cudu… A jednak cud się zdarzył, a zdrowy rozsądek okazał się bezradny wobec praw wielkiej sztuki.

Od pierwszej chwili, gdy na scenie Opery Narodowej stanął słaniający się ze zmęczenia, ranny Zygmund, wiedziałam, że zobaczymy coś równie niezwykłego jak w Royal Albert Hall. A właściwie – bardziej niezwykłego, bo młodzi ludzie otaczający Dominga nie mieli za sobą doświadczenia gwiazdorskiej obsady z Promsów. Jednak poradzili sobie wspaniale – w niektórych przypadkach podobali mi się nawet bardziej niż ich sławni koledzy. Olga Savova stworzyła przejmującą postać niezwykle emocjonalnej, bardzo ludzkiej w swych reakcjach Brunhildy. Elżbieta Kaczmarzyk-Janczak znacznie bardziej niż Rosalind Plowright przemówiła do mojej wyobraźni, kreując dla odmiany pełną siły i boskiej godności Frykę. Młodziutka, niewinna i długo powściągająca ogarniające ją uczucie Zyglinda Mlady Khudoley była zupełnie inna od dojrzałej, świadomej swej kobiecości i błyskawicznie poddającej się namiętnemu porywowi bohaterki w wykonaniu Waltraud Meier. Inna, ale równie wiarygodna, przekonująca – i wzruszająca. Rafał Siwek znakomicie wywiązał się z trudnego zadania, debiutując w roli „czarnego charakteru”, którego brutalność i prymitywna siła mają sprawiać, iż rozkwitająca do miłości Zyglinda czuje się zbrukana – nie faktem łamania małżeńskich więzów i odwiecznego tabu braterskiej miłości, ale tym, że przed ukochanym należała do innego. Hunding uosabia wszystko to, co Zyglinda odrzuca, przeciw czemu buntuje się w imię miłości, nawet wtedy, gdy jeszcze pozornie ulega. Wreszcie Wotan (Evgeny Nikitin) – śpiewak obiecujący, choć wyraźnie źle rozłożył siły i przez to pod koniec musiał pokonywać nie tylko trudności partii, ale i własną słabość. Jednak dzielnie dotrwał do finału.

Odczytanie partytury przez Jacka Kaspszyka wyraźnie sprzyjało owej – obserwowanej już w spektaklu londyńskim – kameralizacji dramatu. I jednocześnie dobrze współbrzmiało z kreacją Dominga, nastawioną na wydobycie całej gamy uczuć bohatera, tak bardzo tragicznego i nieszczęsnego nawet w krótkiej chwili, gdy los zdaje się mu sprzyjać. Zygmund Dominga. Czy w ogóle jest sens recenzować coś, co już w 1999 r. Hugh Canning nazwał jedną z największych wokalnych wspaniałości naszego wieku, dodając przy okazji, że żaden tenor w epoce powojennej nie śpiewał tej partii z równie romantycznym zapałem, przejmująco dramatycznym tonem i przepiękną włoską frazą (The Sunday Times, UK, 17.01.1999). I takiego Zygmunda usłyszeliśmy w Warszawie. Oczarował nas, wzbudził zachwyt. Mogliśmy się przekonać, że superlatywy, jakimi od lat obsypują go recenzenci tam, gdzie artysta występuje regularnie, są pod każdym względem zasłużone. Mogliśmy też ocenić „rzetelność” tych polskich krytyków, którzy o jego karierze już dekadę temu mówili w czasie przeszłym.

Domingo zadziwił nas formą. I to nie tylko formą wokalną (doprawdy zdumiewającą u 64-letniego tenora), bo tę przecież od dawna znamy z nagrań i transmisji live, ale również niełatwą formą spektaklu, w którym dał nam się poznać po raz pierwszy. Publiczność otrzymała więcej, niż mogła spodziewać się po koncercie, ale jest oczywiste, że spodziewała się wiele po Domingu i była przygotowana, aby po II akcie krzyczeć wielkimi czerwonymi literami z drugiego balkonu PLACIDO WE LOVE YOU! Domingo dziękował gestem, spojrzeniem, uśmiechem, ale także bardzo nieformalną atmosferą spotkania za kulisami po II akcie (oczywiście, „Trubadurteż tam był). A kiedy nocą przed wyjściem dla artystów grupka zapaleńców na pożegnanie ponownie rozwinęła transparent, Domingo wysiadł z samochodu i ściskając wszystkim ręce, raz jeszcze dziękował – ON nam! – za gorące przyjęcie w Warszawie. Jeśli choć trochę udało się go pozytywnie zaskoczyć niecodziennym sposobem wyrażania aplauzu – może nie będzie to ostatnie spotkanie?

Jolanta Bukowińska