Trubadur 4(37)/2005  

When you need tamoxifen in a hurry or if you just want to buy it, the tamoxifen olanzapine is available for immediate delivery. The tests will tell you if you https://ludicomix.it/71430-dapoxetina-eiaculazione-precoce-22134/ are pregnant or not. Aciphex contains acetylsalicylic acid which works to reduce the effects of acid.

As with any type of pharmaceutical medication, cheap. Antibiotics for puppies and kittens can cause side effects such as nausea, vomiting, diarrhea and https://beyazbonbon.com/23719-can-i-get-paxlovid-uk-64564/ lethargy in puppies. Tamoxifen oral tablets contain tamoxifen at a dosage of 20 mg per tablet.

Spartakus w pół drogi

Linia programowa nowej dyrekcji Teatru Wielkiego ma wg założeń szefów Opery Narodowej odcisnąć się na wszystkich przejawach artystycznej działalności tej placówki, w tym również na balecie. Listopadowa premiera Spartakusa w choreografii Emila Wesołowskiego do muzyki Arama Chaczaturiana była próbą wpasowania klasycznego pełnospektaklowego baletu w tę nowoczesną wizję. Efekt jednak z jednej strony nie zadowolił zwolenników „nowoczesności”, z drugiej nie zachwycił miłośników klasyki…

Spektaklowi nie można odmówić klarownie pomyślanej dramaturgii, gorzej z przeprowadzeniem jej na scenie. Wiele scen wypada albo nie dość mocno (wejście wojsk rzymskich, bunt gladiatorów, tańce w łaźni), albo nie dość wyraziście. Jak na mój gust, można by silniej zarysować konflikt i nienawiść między Krassusem i Spartakusem, czytelniej poprowadzić wątek zdrajcy Harmodiusa, który (za sprawą kostiumu i bardzo ograniczonych działań choreograficznych) jest po prostu mało zauważalny. Emil Wesołowski skupił się na wartkiej narracji, rysowaniu kolejnych scen, ale przez to nikną gdzieś zaledwie naszkicowane charakterystyki postaci.

Balet rozpoczyna się w głębokim półmroku. W niebieskawych ciemnościach lud rzymski czeka na powrot zwycięskich wojsk. Wodza Krassusa niecierpliwie oczekuje Egina ucharakteryzowana na starożytnego wampa (czerwona peruka). Wreszcie pojawiają się zmęczeni żołnierze rzymscy, tylko Krassus kipi energią, kroczy po karkach swych legionistów i chwyta w objęcia Eginę, by wykonać z nią efektowne pas. Za żołnierzami pojawiają się schwytani na wojnie niewolnicy i niewolnice. Kobiety ochraniają swych mężów czy ukochanych własnymi ciałami. Wejście jeńców jest dobrze pomyślane, podobnie jak pierwszy zryw Spartakusa targającego pęta i grożącego Krassusowi. Później następuje liryczne, ale i dramatyczne adagio Spartakusa i jego żony Frygii – dramatyczne, bo oboje małżonkowie mają związane ręce, którymi jak żywymi więzami splatają się i rozplatają. Kolejna scena – „targ niewolników” – razi trochę brakiem logiki. O ile bowiem jasne jest, że schwytanych na wojnie mężczyzn kupuje właściciel szkoły gladiatorów, o tyle nie rozumiem, czemu Krassus kupuje Frygię, którą sam przecież przed chwilą przyprowadził jako wojenny łup? Chyba że wybiera tę niewolnicę, którą chce sobie pozostawić… Subtelny taniec niewolnic, pełen bojaźni zasygnalizowanej pochyleniem głowy i upozowaniem rąk jest przykładem, jak można oddać stan ducha postaci za pomocą choreografii. W Spartakusie nie zawsze się to udaje. Solo Spartakusa po rozdzieleniu z żoną zamkniętego samotnie w więzieniu pełne jest nagłych skoków i wyrzutów ciała, przetoczeń i piruetów po przekątnej – a jednak wydaje się zbyt „pokazowe”, powierzchowne.

Oczekiwania baletomanów spełnić mogą obrazy „szkoła gladiatorów” i „arena” – pierwszy to prawdziwa duża scena zbiorowa, dynamiczna, dobrze rozrysowana; drugi – jeden z lepszych dramaturgicznie i scenograficznie momentów całego przedstawienia. W cieniu wysokich, zalanych zielonkawym światłem trybun rozgrywa się walka gladiatorów toczona po omacku. Spartakus zabija greckiego niewolnika – przyjaciela ze szkoły gladiatorów. Gdy ubrane na biało dziewczęta – płaczki (symboliczne, bo skąd na arenie płaczki?) wyniosą ciało zabitego, ponownie mamy solo rozpaczającego Spartakusa i bunt gladiatorów. Brak mi w tym miejscu mocniej zaznaczonej przemiany Spartakusa-człowieka (jakim od początku ma być bohater baletu) w Spartakusa-przywódcę. Całej sekwencji kończącej pierwszy akt brak trochę wigoru i wściekłości, jaka powinna przecież powodować gladiatorami powalającymi swych ciemiężców.

Tak jak finałowi I aktu brak ognia, tak początkowi II-go trochę więcej tajemniczości. Kusicielka Egina zakrada się do obozu zbiegłych niewolników, by usidlić Spartakusa. Ten jednak mimo (niezbyt kuszących, moim zdaniem) zabiegów uwodzicielki odchodzi obojętnie. Egina wybiera więc inną „ofiarę” – Harmodiusa, którego po krótkim duecie uprowadza ze sobą. W pościg wyruszają towarzysze Spartakusa – to kolejna dobra scena męskiego corps de ballet. Nie zapominajmy, że właśnie po to, aby panowie z warszawskiego zespołu baletowego mogli się „wytańczyć”, powstał ten Spartakus.

Kolejna scena (ładne przejście od „tęskniącego” Spartakusa do Frygii w niewoli u Krassusa) przenosi widza do łaźni, gdzie odpoczywa rzymski wódz. „Łaźnia” to najjaśniejszy i najlżejszy scenograficznie moment spektaklu, w innych scenach nad tańcem zespołu i solistów wisi, tłamsi i zamyka mobilna scenografia autorstwa Borisa Kudlicki. Trudno nie oddać jej sprawiedliwości – jest bardzo ciekawa, pomysłowa, dobrze buduje kolejne miejsca akcji (szczególnie arenę), ale jest wręcz a-baletowa, prawia, że choreografia traci oddech, ruch jest skrócony, a postaci stłamszone. Może gdyby do tej samej konstrukcji użyto innych materiałów, efekt byłby lepszy? Ściany zamykające kulisy i horyzont kojarzą się bardziej z budowlami Biskupina niż starożytnym Rzymem (nawet przedstawionym umownie). Ponadto mocna zabudowa sceny utrudnia oświetlenie tancerzy – spektakl jest ciemny, a taniec w ciemnościach traci wiele ze swych walorów. Autor reżyserii świateł Olaf Winter zrezygnował z ostrej kontry w „ciemnych” momentach spektaklu i z prowadzenia solistów reflektorami, co powoduje, że wiele ewolucji czy póz ginie w półmroku. Dziwne to, bo Winter jest stałym współpracownikiem Williama Forsythe’a i choć to taniec innego rodzaju, powinien potrafić uwypuklić i pokazać ruch. Zresztą poza tym mankamentem światła w Spartakusie są bardzo ciekawe.

Scena w łaźni rozgrywa się na tle niebiesko-przejrzystych ram, z których ścieka woda, w obłokach pary leniwie przechadzają się postaci w ręcznikach i turbanach. W tym wystroju Egina tańczy przed Krassusem z przyprowadzonym do willi Harmodiusem. Na koniec tanecznego popisu rzuca go do kolan kochanka. Teraz z Eginą pełne namiętności pas de deux tańczy Krassus, który jednak, wciąż będąc pod urokiem opierającej mu się Frygii, raz po raz odrzuca kochankę. Znudzony i znużony ogląda tańczące dziewczęta. To kontrowersyjny moment spektaklu, głównie za sprawą kostiumów, bo czystej w rysunkach choreografii właściwie nic zarzucić nie można (ładne wykorzystanie powtarzanych szpagatów). Jednak tańce w łaźni (!) kobiet ubranych od stóp do głów w fałdziste i wielowarstwowe suknie, oraz dziewcząt w obcisłych łaciatych kombinezonach i różowych turbanach zupełnie tu nie pasują, nie tworzą spodziewanej atmosfery… Wtargnięcie powstańców, śmierć Eginy i Harmodiusa oraz pojedynek Krassusa i Spartakusa rozgrywają się błyskawicznie (może nawet ciut za szybko dla percepcji niektórych widzów). Szkoda, że walka zaciętych wrogów sfinalizowana zostaje trochę niejasnym „puszczeniem wolno” Rzymianina.

Ostatnią część baletu rozpoczyna piękne solo Frygii, która o poranku wychodzi z namiotu Spartakusa. Po chwili małżonków łączy miłosne adagio pełne ewolucji przywodzących na myśl choreografie Borisa Ejfmana. Mimo statyczności licznych skomplikowanych podnoszeń, taniec ten może się podobać (no i robi wielkie wrażenie). Przekonująco pokazane jest rozdarcie Frygii, która, pełna złych przeczuć, odradza mężowi walkę, ale ostatecznie w obecności jego towarzyszy, którzy pojawiają się w bojowym szyku, wręcza mu dwa miecze. Po odejściu byłych gladiatorów Frygia pozostaje sama w ciemnościach rozświetlonych krwawymi plamami – to zwiastun dramatu. Świetnie wypada wejście rzymskich legionów, gdzie na tle przesuwających się „żółwi” z tarcz i pik wkracza pełen dynamizmu Krassus. Cała ta scena ma w sobie coś nieubłaganego i przerażającego, zwłaszcza że po chwili przed naszymi oczyma przebiegnie grupa żołnierzy dzięki szczegółom kostiumu i uzbrojenia przypominająca oddział prewencji. Krótka walka między legionistami a buntownikami może dać tylko jeden efekt – otoczony przez wrogów Spartakus ginie… Nad jego ciałem chwilę triumfu przeżywa Krassus, który jednak schodzi ze sceny ustępując miejsca rozpaczającej Frygii. Jej „opłakiwanie” to kolejny przejmujący moment przedstawienia. Wreszcie, tak jak to było wcześniej z greckim niewolnikiem, również ciało Spartakusa zostaje uniesione przez płaczki. Kondukt odprowadzany przez Frygię podąża ku horyzontowi, gdzie na bohatera czeka łódź, mająca go chyba przewieźć do lepszego świata (ta łódka to najgorszy pomysł w całym spektaklu, dziwne, że nikt nie doradził realizatorom rezygnacji z tego rekwizytu).

Niewątpliwie mocną stroną premiery i kolejnych spektakli była strona muzyczna. Partytura Chaczaturiana została mocno pocięta i skrócona, jednak nie zaszkodziło to tej barwnej, bogatej instrumentacyjnie muzyce. We współpracy z choreografem Paweł Przytocki – kierownik muzyczny przedstawienia dobrał i ułożył w nową całość znane fragmenty kompozycji. Niektóre z nich zostały wykorzystane nieco… oryginalnie, jak motyw Frygii do tańca Spartakusa, ale w całości to nie raziło. W dodatku pod batutą Przytockiego muzyka Chaczaturiana nabrała dużo życia – odrzucony został koturn i patos przypisywany Spartakusowi z racji czasów powstania i towarzyszącej mu ideologii. W momentach monumentalnych było oczywiście monumentalne tutti, ale obok niego pięknie uwypuklone momenty liryczne oraz, zgodnie z obietnicą dyrygenta sprzed premiery, sporo nut ludowych, wschodnich czy wręcz pobrzmiewających jazzowo i po Gershwinowsku.

O kostiumach i scenografii napisałam już sporo powyżej. Dodać można jeszcze, że zadanie postawione przed ich twórcami (kostiumy dla baletu po raz pierwszy zaprojektowała Magdalena Tesławska) było niezwykle trudne. Mieli nie kopiować Rzymu, ale i nie iść całkowicie we współczesność i abstrakcję czy inną rzeczywistość. Efekty były różne. Można się zgodzić na sportowe ochraniacze dla gladiatorów oraz pseudo-zbroje i krótkie spodenki dla żołnierzy, ale już na dwór Krassusa zdecydowanie zabrakło pomysłów. W sukienkach pań widać było całkiem zresztą pomysłowe sięgnięcie do obecnej mody (krój rękawów, rozkloszowanie spódnic, kaptury). Bywało to nawet bardzo ładne, jak kostiumy Frygii, albo niespecjalnie spełniające oczekiwania (kostiumy kusicielki Eginy), ale czasami niezbyt służące tańcowi.

Spartakus kojarzy się głównie z wielkimi scenami zespołowymi. Warszawska realizacja stara się jak może nawiązać do tej tradycji (trudno sobie wyobrazić, by było inaczej, skoro jednym z tematów baletu jest bunt jednej grupy społecznej przeciw drugiej), ale nie zawsze z przekonującym skutkiem. Czasami muzyka szaleje, napięcie i patos sięgają zenitu, a w warstwie wizualnej jest letnio… Niestety, męski zespół baletowy TW z trudem zdołał obsadzić tak duże widowisko. Rzecz nie w umiejętnościach tanecznych, bo tych ostatnimi czasy w męskim corps de ballet (tu wspieranym przez koryfejów, solistów, a nawet pierwszych solistów) nie brak, ale po prostu w liczebności. Skądinąd wiadomo było także, że spektakl powstawał w wyjątkowym pośpiechu, co pociągnęło za sobą nie do końca perfekcyjne wyćwiczenie choreografii przed wieczorem premierowym. Należy się spodziewać, że z każdym następnym przedstawieniem sceny zbiorowe będą nabierać tempa, dynamiki i wyrazu wynikającego ze wzrastającej swobody wykonawców. Wśród premierowej obsady głównych partii największe wrażenie wywarła na mnie kreacja Izabeli Milewskiej w roli Frygii. Wzruszająca i delikatna, ale dojrzała kobieta, znająca swoją powinność wobec ukochanego mężczyzny i jego losu. Przy tym wspaniała technicznie, z gracją i lekkością wykonująca wszystkie pas swej partii tak, że o technice w ogóle się nie myślało. Sekundowali jej panowie: Maksim Wojtiul jako dumny Krassus i Sławomir Woźniak – tytułowy Spartakus. Wojtiulowi coraz bardziej pasują partie, w których obok wirtuozerii technicznej (co za grand jetes, jakie tours, bardzo dobre partnerowanie), potrzeba wyrazu artystycznego nie baletowego amanta, ale zimnego drania. W postaci Krassusa odnajdziemy właśnie takie cechy – duma, zapalczywość, bezwzględność, chwile namiętności przeplatane znudzeniem. Najbardziej zaś wyraźna jest młodzieńcza duma – bardzo przekonujący portret rzymskiego wodza. Spartakus Woźniaka to rola jeszcze trudniejsza – tak do zatańczenia, jak i do zagrania. Dwa skomplikowane pas de deux z Frygią, liczne bohaterskie wejścia i solówki to pokaz umiejętności solisty. Myślę, że od strony aktorskiej koncepcji roli artysta ciągle jeszcze na premierze poszukiwał właściwych środków, by pokazać ewolucję bohatera. Trudno oderwać się zupełnie od tradycji Spartakusa-herosa i przedstawić jego inne oblicza. W scenach bohaterskich Sławomir Woźniak był znakomity, w „filozofujących” chyba nie do końca świadomy, co chce powiedzieć.

Od tej trójki odstawała Marta Fiedler jako Egina – dość jednowymiarowa i niespecjalnie porywająca rzymska kusicielka. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość tancerce, która przejęła rolę na krótko przed premierą od kontuzjowanej Karoliny Jupowicz. W pozostałych, skromnych partiach udanie zaprezentowali się: Wojciech Ślęzak (Harmodius) i Walery Mazepczyk (właściciel szkoły gladiatorów). Perełkę w roli greckiego niewolnika ginącego na arenie w pojedynku ze Spartakusem stworzył Andrzej Marek Stasiewicz – ile wyrazu w tak krótkim epizodzie!

W drugiej obsadzie czołowe partie kreowali: Wojciech Ślęzak (Spartakus), Dominika Krysztoforska (Frygia), Siergiej Basałajew (Krassus), ponownie Marta Fiedler jako Egina i Maksim Wojtiul jako Harmodius. Z tego zestawu wyróżnić koniecznie należy Dominikę Krysztoforską, która odtańczyła przejmującą postać, w III akcie dając swej bohaterce wiele dramatyzmu – bardzo udany występ. W roli rzymskiego wodza sprawdził się Siergiej Basałajew – ta partia bardzo „leży mu” wyrazowo – tancerz nawiązuje tu niewątpliwie do najlepszych tradycji rosyjskiego baletu z jego szerokim gestem i przesadną mimiką – tu wcale nie rażących. Nieźle też poradził sobie ze stroną techniczną partii i choć niezachwycający (a jako partner bardzo niepewny), mógł się podobać. Spartakus Wojciecha Ślęzaka był mocno nijaki – widać było, że to ciężka próba dla tego tancerza, z którą poradził sobie na miarę swych możliwości, zabrakło natomiast charyzmy dla zbudowania postaci.

Już w trzecim spektaklu warszawska publiczność mogła podziwiać jeszcze innego Spartakusa – występującego gościnnie Iwana Kozłowa, solistę Narodowej Opery Ukraińskiej. Kozłow to tancerz obdarzony wspaniałymi warunkami, aparycją oraz dobrą techniką. Mimo to jako Spartakus nie zachwycił mnie, bo jego bohaterowi całkowicie brakowało siły, przez cały spektakl był „miękki”. Doskonały jako partner – sprawił, że Dominika Krysztoforska mogła swobodnie fruwać w jego ramionach. Gdy jednak dochodziło do solowych popisów miałam wrażenie, że tancerz ma słabe nogi, piruety wychodziły mu nieszczególne, podobnie jak skoki, w których nie ma on umiejętności zachowania pozy w powietrzu. To bardzo dobry tancerz, ale nie SPARTAKUS.

Katarzyna K. Gardzina