Trubadur 4(37)/2005  

The product is made from garcinia cambogia fruit and other edible parts of the plant. It should not be taken with any other kamagra 100mg rezeptfrei medication except the one you take for the same disease that it is to be taken for. The lawsuit against the drug-maker pfizer, which was filed in 2010 by the department of justice, involved a massive number of allegations of falsification of sales information.

Generic cialis is a prescription drug manufactured in india by ranbaxy. The cheapest medication of cialis no prescription and doctor's prescription to cialis to buy for cialis has been proven to cialis from canada save your kamagra rezeptfrei auf rechnung life over cialis and improve your sex life, the pill is only . How to use it: take doxy 3 times daily every day for three days or as instructed by your doctor.

Spotkanie w Berlinie

W dniach 21-23.10.2005 w Berlinie miało miejsce niecodzienne wydarzenie: Weekend Operowy zorganizowany przez Stowarzyszenie Młodych Miłośników Opery „Apollo” (Junge Freunde und Forderer der Deutschen Staatsoper Berlin E. V.) przy Operze Państwowej (Berlin Staatsoper). W spotkaniu wzięło udział około 40 osób z całego świata, poza gospodarzami i uczestnikami z Niemiec byli także przedstawiciele Belgii, Holandii, Francji Wielkiej Brytanii, Włoch, Stanów Zjednoczonych i. Polski. „Trubadura” reprezentowały 4 osoby: Katarzyna Wolińska i Grzegorz Sokołowski z Krakowa, Katarzyna Marszałek z Warszawy i Małgorzata Tkaczyk (sympatyk opery niezrzeszony). Koledzy z Krakowa podkreślali, że reprezentują także nowopowstały w Krakowie klub miłośników opery. W programie imprezy były warsztaty operowe, spotkania z wykonawcami, dyrekcją i twórcami, zwiedzanie miasta oraz (albo przede wszystkim) spektakle operowe.

W piątkowy wieczór powitał nas pan Jörn Weisbrodt – dyrektor artystyczny i zastępca dyrektora opery, który w bardzo barwny sposób przedstawił nam stan techniczny budynku, a co za tym idzie, warunki techniczne wpływające na możliwości inscenizacji spektakli. Jak całe miasto, tak i budynek opery został zniszczony w czasie II wojny światowej. Wtedy to pękła płyta, na której wzniesiony jest budynek – Berlin jest bowiem miastem rzek i kanałów, jak w sławnej Wenecji starówka zbudowana jest na terenie bagiennym na drewnianych palach. Gmach opery odbudowano w latach 1945-55, jednak bez naprawy pękniętej płyty. Na pierwszy rzut oka wnętrze sprawia miłe wrażenie pałacyku: białe ściany obite tkaniną, zachowujące półokrągły kształt widowni. Przypomina to nieco warszawski Teatr Polski czy dawną operetkę (obecnie Teatr „Roma”). Widownia liczy ok. 2000 miejsc. Korytarze są bardzo wąskie, w niektórych miejscach nawet dwie osoby z trudem się mijają (pod tym względem przypomina się bardziej gmach Warszawskiej Opery Kameralnej). Powoduje to brak jakiejkolwiek skutecznej drogi ewakuacji a – jak zostaliśmy ostrzeżeni przez Weisbrodta – w razie zaprószenia ognia całość spali się w ciągu 8 minut! I podobno jest zakaz używania na scenie otwartego ognia – tymczasem w każdej praktycznie inscenizacji ogień na scenie jest! W nogi? – nerwowe spojrzenia wokoło – nikt się nie rusza. No dobrze. Jeśli miejscowi spokojnie śledzą intrygę, to chyba wiedzą, co robią. Zostaliśmy więc na Salome Richarda Straussa. Nie widziałam warszawskiej inscenizacji, znajomi ostrzegali, że jest bardzo współczesna, a za takimi, jak i za samym utworem, nie przepadam. Z 3 spektakli w ramach operowego weekendu, ten przeszedł dla mnie pod hasłem „jakoś to przeżyję, a potem będzie dobrze”. I rzeczywiście przeżyłam, ale to wszystko, co można o Salome powiedzieć. Śpiewająca partię tytułową Sylvie Valayre rzeczywiście wypadła bardzo dobrze: dobry, silny głos, piękna gra aktorska, ale poza nią (Herod – Reiner Goldberg, Herodiada – Ute Trekel-Burckhardt, Jochanaan – Terje Stensvold) nikt się nie wyróżniał. Inscenizacja ultranowoczesna – schody i rusztowania metalowe, kostiumy jakby uwspółcześnione, ale jakby z epoki – w odbiorze nie dały ani nastroju, ani całości; ruch sceniczny dość chaotyczny, a w końcu okazało się, że Heroda właściwie nie było – fizycznie na scenie był, ruszał się, głos jakby dawał, ale od tła się nie odróżniał. A szkoda, bo zabrakło tak pięknej sceny „negocjacji” z Salome. Po spektaklu spotkaliśmy się w „Casino” Opery (stołówka dla pracowników) z twórcami. Były to bezpośrednie rozmowy w małych grupkach w miłej atmosferze barowej. Nam udało się porozmawiać z panią przygotowującą chór.

W sobotnie przedpołudnie odbyły się warsztaty operowe na temat Otella. Było to właściwie przygotowanie spektaklu w pigułce: uczyliśmy się śpiewu, gry, ruchu scenicznego, próbowaliśmy zagrać sceny z opery. Poznaliśmy też kilka tajemnic warsztatu aktorskiego – najciekawsza była prezentacja techniki duszenia – tak, aby nie uszkodzić partnerki, a efekt wizualny był. Sami to też przećwiczyliśmy i wszyscy przeżyli! A wszystko pod okiem Rainera O. Brinkmanna – konsultanta pedagogicznego opery. Po warsztatach był czas wolny – raptem 3 godziny – i w strugach deszczu (ale bardzo ciepłego) udało się wpaść do 2 muzeów: Pergamońskiego i Starego, gdzie obecnie rezyduje Nefretete. Bardzo polecam.

Pełna tych wrażeń zasiadłam wieczorem na balkonie Opery (bardzo dobre miejsca na tę właśnie inscenizację, za co należą się organizatorom moje szczególne podziękowania; na wszystkich trzech spektaklach mieliśmy inne miejsca na widowni, ale w każdym przypadku miałam wrażenie, że są to te najwłaściwsze, i to niezależnie od ceny biletu), aby obejrzeć i wysłuchać pełną i profesjonalną wersję tego, co rano ćwiczyliśmy – Otella Giuseppe Verdiego. I tu już żadnych zastrzeżeń z mojej strony. Ale mogę nie być obiektywna – dobre głosy męskie, i to niskie, a na scenie – basen! Z balkonu wyglądał bardzo sympatycznie, choć wody w nim było po kostki – ot, takie patio we włoskiej willi. Inscenizacja współczesna, ale pomysłowa. Nawet metal i szkło były na miejscu. Podziwialiśmy: Otello – Frank Porretta, Jago – Valeri Alexeev, Cassio – Stephan Rugamer, Desdemona – Tamar Iveri, Emilia – Simone Schröder. Po spektaklu chwila relaksu w pubie.

W niedzielę rano zwiedzaliśmy Reichstag. Bryła z zewnątrz wygląda na zabytek, a wewnątrz supernowoczesność. Nad salą obrad kopuła widokowa, w której ciągle chodzą ludzie, a nawet jeśli spacerowiczów nie ma, to słońce, deszcz, gwiazdy, śnieg itd. działają bezpośrednio na deputowanych, ale chyba z dobrym skutkiem. Twórcą tego rozwiązania jest Sir M. Foster, który nam w Warszawie zostawił tego obłego potworka na tyłach Teatru Wielkiego. Tyle tylko, że w Berlinie miał ciekawy pomysł, a u nas – kolejny „dom bez kantów”. Po rzucie oka na Berlin z góry obejrzeliśmy go od dołu, tj. z poziomu pokładu statku na Szprewie. I nawet wyszło na tę chwilę słońce i mieliśmy piękną złotą jesień.

A wieczorem Cosi fan tutte Wolfganga Amadeusza Mozarta w reżyserii Doris Dörrie. Z pewnym niepokojem oczekiwałam tej inscenizacji – czy uwspółcześnienie Mozarta się uda? Udało się i to wspaniale. Akcję przeniesiono w lata 60-te XX w., bohaterowie w sztywnych, dopasowanych garniturach i minispódniczkach przeistaczają się w hippisów, dzieci-kwiaty. Styl epoki oddany bardzo wiernie. Inscenizacja pełna ruchu, zmian odbiega niezwykle i na korzyść od statycznej wersji do jakiej przyzwyczaiła mnie (nas?) Warszawska Opera Kameralna. Wszystkie partie zagrane i zaśpiewane bardzo dobrze: Fiordiligi – Anna Samuil, Dorabella – Katharina Kammerloher, Guglielmo – Hanno Müller-Brachmann, Ferrando – Pavol Breslik, Despina – Adriane Queiroz, Don Alfonso – Kay Stiefermann. Była też niezwykła niespodzianka: w pewnym momencie Guglielmo i Ferrando zrzucają ubrania i przez chwilę pozostają tylko w majtkach! I tu gratulacje dla obu panów za bardzo dobre sylwetki! A nam pozostaje tylko zazdrość, że w Berlinie w jednej osobie mają wszystko: i piękny głos, i dobry aktor i jeszcze dobrze zbudowany. W Warszawie i Krakowie to niestety niemożliwe – polscy śpiewacy operowi musieliby długo nad sobą popracować. A może polscy twórcy spektakli i ten element wzięliby pod uwagę przy obsadzie i doborze kostiumów? Po spektaklu spotkanie z artystami w knajpie tadżyckiej. Znowu kameralne rozmowy w miłej i egzotycznej atmosferze. Bardzo dobre zakończenie udanego weekendu.

Czas na podsumowanie:

Przed wyjazdem wiele osób ostrzegało mnie, że Berlin przoduje w uwspółcześnianiu inscenizacji i dzieje się to bez zachowania dobrego smaku. Sama uważam się za konserwatystkę, i często samo użycie kostiumu z innej epoki niż ta, w jakiej dzieje się akcja, czy raczej kiedy opera powstała, mnie razi. Tu bardzo miłe zaskoczenie. Dwie na trzy obejrzane inscenizacje bardzo mi się podobały. Inne miłe zaskoczenie to wielość i różnorodność oferty. Berlin posiada trzy sceny operowe, a już tylko repertuar Staatsoper w październiku zapewnia spektakl codziennie od 1-go do 30-go (31.10 to wyjątek, gdyż jest święto) włącznie z poniedziałkami. W listopadzie są już dni bez przedstawień.

Podobnie było w Sankt Petersburgu, gdzie w lipcu w ramach zwykłej wycieczki turystycznej byłam na balecie – też można było wybierać spośród trzech scen wyłącznie baletowych (operowych nie licząc). A w warszawskim Teatrze Wielkim lipiec to już po sezonie. Na szczęście jest Festiwal Mozartowski w WOK.

Na zakończenie pragnę serdecznie podziękować organizatorom za umożliwienie mi udziału w tym niezwykłym i bardzo pouczającym doświadczeniu, a także zwiedzenie Berlina, i pogratulować wspaniałej organizacji imprezy.

Zainteresowanym podaję informacje o następnych podobnych spotkaniach: 25-27.05.2006 r. w Norymberdze (www.orfeo-web.de) i 16-18.02.2007 r. w Paryżu (zaprasza FEDORA – European Association of Opera Friends; www.fedora-opera.org).

Katarzyna Wolińska