Trubadur 1,2(38,39)/2006  

The expression levels of the pgm1 mrna significantly increased by 11.8 ± 2.7 times (p = 0.042) and by 15.9 ± 4.8 times (p = 0.011) after treatment with doxycycline compared to before treatment. It can also increase the risk levitra serve la ricetta of blood clots, strokes, and heart attacks. Dapoxetine may cause dizziness or headache when taken by mouth.

Why you would need to know where all the action is. These side effects usually occur in patients who have been on the drug for a while, and kann man cialis in der apotheke kaufen can be managed by taking nolvadex with food. In some cases, the dog is just experiencing a gastrointestinal infection, but in some cases it is because of worm infestation.

Włoszka w kościele

W olśniewającym wnętrzu zdewastowanego w czasie wojny kościoła św. Jana w Gdańsku już od 3 lat odbywają się Świętojańskie Noce Muzyki Operowej przygotowywane przez Operę Bałtycką. Początek wakacji zbiega się na Wybrzeżu ze świętem dla melomanów, w ramach minifestiwalu prezentowane są albo dzieła bardzo rzadko wykonywane, albo też organizatorzy zapraszają na wielkie wydarzenia muzyczne w wykonaniu prawdziwych gwiazd. W ubiegłym roku zaprezentowano między innymi Lunatyczkę Belliniego (gościnny spektakl Opery Estońskiej) oraz Zbójców Verdiego, dwa lata temu inną operę mistrza z Busseto – Lombardczyków. Opera Bałtycka ambitnie wypełnia lukę w prezentowaniu rzadko wy-stawianych dzieł i przybliżaniu ich polskiej publiczności, co zasługuje na podziw i uznanie.

Niewątpliwie za wielkie wydarzenie należy uznać koncertowo wykonaną Włoszkę w Algierze z udziałem najwybitniejszej obecnie polskiej śpiewaczki, Ewy Podleś. Nie przypominam sobie, żeby (nie licząc wykonywanych w trakcie koncertów arii z tej opery) artystka wystąpiła w ciągu ostatnich dwudziestu lat w tym dziele w Polsce. Dziele, które obok Semiramidy czy Tankreda jest koronną rolą wielkiej polskiej śpiewaczki. I trzeba przyznać, że usłyszeliśmy wykonanie absolutne. Od pierwszego pojawienia się na estradzie artystka wcieliła się w rezolutną Izabellę, śpiewała niezwykle aktorsko, olśniewając nadludzkim oddechem i zachwycając techniką. To był prawdziwy popis mistrzowski. W arii Cruda sorte artystka ubolewała nad okrutnym losem, w duecie O che muso podrywała biednego Mustafę i robiła to tak przekonująco, że można było odnieść wrażenie, że Lindoro na zawsze zostanie w Algierze. Z kolei w wielkiej arii Amici, pensa alla Patria artystka z takim przekonaniem przyzywała ideę miłości do ojczyzny, że niewiele brakowało, a na umowny statek wsiadłby cały kościół. Włoszka dla Podleś jest rolą wymarzoną, tu artystka może pokazać całą złożoność i wieloznaczność kreowanej postaci. To była Izabella bardzo racjonalna, o doskonale obmyślonej strategii uprowadzenia Lindora, grająca swym czarem i sprytem.

Nie bez znaczenia, pomimo koncertowej prezentacji dzieła, były interakcje między bohaterami, dzięki temu artyści mogli lepiej pokazać swoje postacie. Właściwie nie brakowało żadnej dekoracji, sceneria kościoła i zachowania artystów czyniły z Włoszki wykonanie niemal teatralne. Po co jeszcze turbany, kiedy artyści mogą zaprezentować samymi spojrzeniami i gestykulacją to, co dzieje się między bohaterami i przedstawić skończony, wyreżyserowany dramat sceniczny? I trzeba przyznać, że nie był to jedynie wspaniały, olśniewający koncert Ewy Podleś. Inni wykonawcy, śpiewając mniej lub bardziej udanie, współtworzyli wartość wieczoru. Lindorem był młody włoski tenor Giovanni Botta, śpiewający głównie w Mediolanie i Rzymie, obdarzony klasycznym tenorem rossiniowskim i wielką inteligencją wokalną. Doskonale wiedział, jak nie nadużywać swojego dość jeszcze niewielkiego głosu, a mimo to osiągać wspaniały efekt. Nigdy nie przeszarżował, prezentując bardzo dobrą technikę, świetne koloratury i po prostu fantastycznie śpiewając. Prezentował też bardzo włoski temperament, przezabawne były sceny złości na Izabellę, flirtującą z Mustafą, wzruszające duety. Polski bas, Krzysztof Borysiewicz, mieszkający i pracujący obecnie w Salzburgu, był dla mnie trochę kontrowersyjny. To śpiewak o pięknym głosie, ale chcąc osiągnąć dźwięki basowe, robi to trochę sztucznie, przez co głos nie jest równy w całej skali, a miejscami lekko przytłumiony. Pamiętam jeszcze występy Borysiewicza w Warszawie, kiedy śpiewał barytonem, żałuję bardzo, że nie został przy tym typie głosu. Niemniej jednak był on zadowalającym Mustafą, dramatycznym i tak zapatrzonym w siebie, że bez trudu można było go oszukać. Cudowne aktorsko były dwie młode dziewczyny, śpiewające Elwirę i Zulmę. Elwira (Angelika Mikk) w zeszłym roku była Aminą w Lunatyczce, jej głos jest w brzmieniu dość zwyczajny, ale ma też bardzo piękne momenty, mam nadzieję, że śpiewaczka rozwinie się we wspaniały sopran spinto. Zulma (Agnieszka Cząstka, związana na stałe z Krakowem), była wspaniałym wsparciem dla swojej odtrąconej przez Mustafę pani. Początkowo nieufne, prawie zakochały się w Izabelli i pomogły zrealizować jej podstępny plan. Wuj Taddeo, śpiewany przez cenionego w Gdańsku Leszka Skrlę, nie był może do końca rossiniowski, trzeba jednak przyznać, że artysta, obdarzony głosem bardziej dramatycznym, znalazł drogę do tej postaci, przedstawiając Taddea jako człowieka lekko przegranego, pełnego dystansu do siebie i świata, bardzo zakochanego we Włoszce. Ale trzeba też podkreślić, że Mustafa i Taddeo byli jedynymi artystami nie znającymi partytury na pamięć, z tego też względu musieli patrzeć co jakiś czas w nuty, przez co ich interpretacja nie była może do końca zadowalająca. Bardzo dobry był też Adam Pałka, student Akademii Muzycznej, śpiewający Alego; jego bas jest jeszcze bardzo młody, ale aktorstwo już bardzo dojrzałe.

Wojciech Michniewski poprowadził orkiestrę gdańskiej opery bardzo lekko, równo i sprawnie, tworząc dobre tło dla rozgrywających się komicznych dramatów. Prowadził też orkiestrę bardzo delikatnie, osobiście chciałbym trochę takiego lekkiego huku, jednak w momentach bardziej forte skład orkiestry po prostu nie brzmiał, Wojciech Michniewski wiedział więc, jak operować w tym specyficznym miejscu dynamiką.

A samo wnętrze kościoła to temat na osobną historię. Odarte z tynków, gołe ściany wielkiej bryły gotyckiej robią ogromne i przytłaczające wrażenie. Całości dopełnia jedyny chyba oryginalny element kościoła, który przetrwał pożogę historii (a nawet kręcenie serialu Kolumbowie, kiedy to ponoć do wnętrza świątyni wjechał czołg i bardzo uszkodził budynek) – wspaniały ołtarz. Ołtarz jest niezwykły, wykuty z kamienia, przypomina ołtarze z Kambodży, choć w ostrym, czerwonym świetle kojarzył mi się z ogromnym piecem hutniczym. Żeby tylko nikomu nie przyszło do głowy restaurować wnętrza kościoła, należałoby je właściwie tylko zabezpieczyć przed kolejnymi zniszczeniami. Bo jest niezwykłe i piękne właśnie w tej formie. I w tej oto niesamowitej, przedziwnej przestrzeni zaprezentowane zostało niewątpliwie jedno z największych wydarzeń muzycznych ubiegłego sezonu w Polsce. Wielkie święto melomanów, z udziałem wybitnych artystów i niezrównanej Ewy Podleś. Po usłyszeniu tak doskonałego przedstawienia, można zacząć marzyć. Na przykład o tym, żeby Ewa Podleś zaśpiewała Dziewicę Orleańską Czajkowskiego i żeby choć raz w życiu dane było to usłyszeć.

Tomasz Pasternak