Trubadur 3(40)/2006  

In 2014, the pentagon paid an additional .6 billion — the highest amount that the u.s. There is actually a great deal of detail and knowledge that braggartly goes into the website design. The drug is available in the form of oral tablets and capsules.

It can be used either as it is or as it is known to be in the treatment of various kinds of cancer. So, when she told us about this drug that she’d been giving to her grandson to try to clear up his skin, we immediately went on Attili the internet to look into it further. In rare cases, the drug may be used for the patients who are very sick.

Ariodante Händla w English National Opera

Ariodante należy bez wątpienia do najwybitniejszych i najpopularniejszych dzieł Jerzego Fryderyka Händla. Historia miłości księcia Ariodanta do Ginevry, córki króla Szkocji, miłości, która o mały włos nie kończy się tragicznie z powodu knowań księcia Polinessa, bezwzględnego rywala Ariodanta, zainspirowała kompozytora do stworzenia cudownej muzyki, którą hojnie obdarował nie tylko parę głównych bohaterów, ale również czarny charakter opery, Polinessa, oraz postacie drugoplanowe. Nic więc dziwnego, że English National Opera po raz kolejny wznowiła swoją inscenizację tego wyjątkowego dzieła (produkcję tę prezentowała również Welsh National Opera i Bayerische Staatsoper).

Reżyser, David Alden, podkreślił w swojej interpretacji ciemniejsze strony historii Ariodanta i Ginevery. Ginevra, po swojej rzekomej zdradzie, zostaje wtrącona do więzienia i, sądząc po jej wyglądzie oraz stroju, spotyka się z raczej brutalnym traktowaniem. Polinesso to odrażający typ spod tzw. ciemnej gwiazdy, który nie waha się przed użyciem przemocy wobec kobiet. Wizja ta była dosyć klarowna i absolutnie do przyjęcia, choć do dziś nie rozumiem wątku sugerującego, że Ginevra była w przeszłości molestowana przez swojego ojca – ta sugestia pojawia się w króciutkiej pantomimie odegranej w barokowym mini-teatrzyku ustawionym w głębi sceny. Wątek ten nie przystawał zupełnie do reszty przedstawienia, niczego nie tłumaczył i nie bardzo było wiadomo, po co reżyser go wprowadzał (zwłaszcza, że później w ogóle go nie rozwijał).

Barokowy mini-teatrzyk nie był jedynym elementem nawiązującym do tej epoki – takim nawiązaniem była też machina udająca fale morskie czy też kostiumy, które w większości mniej lub bardziej wyraźnie nawiązywały do baroku. Pojawiały się jednak od czasu do czasu również kostiumy zupełnie współczesne (znaczenie tego faktu jakoś mi umknęło, muszę przyznać), a w trzecim akcie reżyser zafundował trójce śpiewaków pełne rycerskie zbroje rodem z późnego średniowiecza. Nie dość, że owe zbroje nie były raczej zbyt wygodne (co rzucało się w oczy), to jeszcze przy najmniejszym ruchu wydawały z siebie rozmaite chrzęsty i stuki – nie sądzę, by Händel przewidział taki akompaniament w swojej partyturze. Wszystkie te dziwaczne pomysły psuły według mnie całą koncepcję, która poza tym była bardzo spójna i logiczna.

Na szczęście nie zepsuło mi to strony muzycznej przedstawienia – więcej niż przyzwoitej (z pewnymi zastrzeżeniami), a momentami nawet wybitnej. Czuwał nad nią dyrygent Christopher Moulds grający również na klawesynie i prowadzący orkiestrę bardzo sprawnie i energicznie. Może nie było w grze tej orkiestry jakichś olśniewających fajerwerków, ale słuchało się jej naprawdę z wielką przyjemnością, a określenie „solidny” należy jak najbardziej uznać w tym wypadku za komplement.

Podobny komplement należał się również wyrównanej obsadzie, wśród której zdecydowanie wyróżniała się jedna wspaniała artystka odpowiedzialna za wspomniane wyżej momenty wybitne (o czym za chwilę). Najmniej przypadł mi do gustu bas Peter Rose w roli Króla Szkocji. Choć jego głosowi nie można było absolutnie nic zarzucić z czysto technicznego punktu widzenia, to bardzo wiele można było zarzucić jego interpretacji. Nie wiem, czy powodem była pewna bezbarwność postaci (na tle „pełnokrwistych” pozostałych bohaterów Król wypada raczej blado), czy może bezbarwność samego artysty – Peter Rose był po prostu nudny i śpiewał tak, jakby recytował książkę telefoniczną.

Za to cała reszta obsady mogła imponować wyrazistością. Muszę jednak przyznać, że na początku miałam pewne obawy co do Rebekki Evans kreującej rolę Ginevry. Jej głos brzmiał ostro, nieprzyjemnie, a momentami wydawało się wręcz, że śpiewaczka nie bardzo panuje nad swoim wibratem w górze skali. Gdy już szykowałam się na mało przyjemny występ w jej wykonaniu, Evans zaczęła się rozkręcać i wkrótce irytująca ostrość jakoś się wygładziła, a głos nabrał miękkości; zniknęło też rozklekotane wibrato. Co więcej, śpiewaczka coraz bardziej oczarowywała mnie swoim aktorstwem, tworząc naprawdę wzruszający portret szlachetnej młodej kobiety zachowującej imponującą godność w najcięższych chwilach swojego życia. Mimo wielkiej rozpaczy spowodowanej niesłusznymi oskarżeniami o zdradę i wiadomością o rzekomej śmierci ukochanego jej Ginevra ani na moment nie poddawała się i nie ulegała bezwzględnemu Polinessowi. W tej roli wystąpiła Patricia Bardon, dzięki której chyba po raz pierwszy w życiu miałam okazję usłyszeć mezzosopranistkę brzmiącą jak kontratenor. Nie jest to, niestety, wielki komplement – Bardon daleko było do prawdziwego soczystego mezzosopranu lub nawet kontraltu, którego wymaga rola Polinessa – ale trzeba przyznać, że śpiewaczka potrafiła zrekompensować pewne niedostatki wokalne swoją interpretacją, tworząc bardzo udaną postać odrażającego czarnego charakteru. Równie przekonującą postać stworzyła zwiewna Sarah Tynan, której lekki sopran świetnie pasował do roli Dalindy, służącej Ginevry, która daje się nieświadomie wykorzystać podstępnemu Polinessowi w jego spisku przeciwko Ariodantowi.

W roli Ariodanta mogłam podziwiać fenomenalną Alice Coote, której występ sprawił, że nie zawahałam się wcześniej użyć słowa „wybitne” w odniesieniu do tego przedstawienia. Jej przepiękny, aksamitny mezzosopran, bez cienia nierówności pomiędzy rejestrami, z ogromną łatwością docierał do najdalszych zakątków dosyć sporej widowni (a miałam porównanie, bo część spektaklu spędziłam na jaskółce, a część w czwartym rzędzie na parterze), choć nie jest to bynajmniej głos o jakimś oszałamiającym wolumenie. Śpiewaczka czarowała mistrzowskim opanowaniem swojego instrumentu (precyzyjne koloratury, piękne legato, perfekcyjna kontrola dynamiki od piano do forte) i, chyba przede wszystkim, wielkiej klasy aktorstwem zarówno wokalnym, jak i scenicznym. Trudno było nie wzruszać się dramatem jej szlachetnego Ariodanta, którego rozpacz po rzekomej zdradzie ukochanej doprowadza na skraj szaleństwa. Wspaniała, aczkolwiek pełna goryczy, aria głównego bohatera z drugiego aktu Scherza infida (tu jako Take your pleasure, bo przedstawienie było grane po angielsku) była tego wieczoru takim wyjątkowym momentem magicznym, kiedy to widzowie dosłownie wstrzymują oddech i wręcz nie ważą się poruszyć, żeby tego cudownego momentu nie zepsuć. Dla tej jednej chwili, która była po prostu esencją piękna, warto było być tego wieczoru w teatrze Colisseum, siedzibie English National Opera. Brava!

Anna Kijak