Trubadur 3(40)/2006  

Dapoxetine is not recommended for people with an active (contracted) bladder. I also started feeling a viagra für männer preis little dizzy and lightheaded. The most important step in the erection formation is an increase in the blood volume in the blood vessels, which creates a lot of pressure in the penis.

This medicine can be used for treating pain of the nerves and muscle. Cialis 10mg, generic cialis, buy cialis online, Cesenatico generic cialis, discounted prices, buy cialis. The drug is one option in the treatment of chronic bacterial prostatitis (also known as prostatitis) but it can be harmful if not prescribed properly.

Komiksowa błahostka

Czarodziejski flet w reżyserii Achima Freyera jeszcze przed premierą zyskał miano ostatniego ciekawego wydarzenia minionego sezonu. Nazwisko znanego inscenizatora sugerowało niecodzienne wydarzenie artystyczne na skalę światową. Wystawienie w Teatrze Wielkim jest już szóstą z kolei próbą zmierzenia się Freyera z ostatnią operą Mozarta. Niestety, po obejrzeniu efektów owej próby ciężko jest się oprzeć wrażeniu, że artysta pracował z tym dziełem za długo, a inscenizacja, jaką zdecydował się pokazać w Warszawie, bardziej niż spójną wizją wydaje się być kompilacją niewykorzystanych wcześniej pomysłów. Dla polskiego widza interesująca może się okazać nowatorska forma plastyczna kostiumów i scenografii, jednak sama strona wizualna nie jest w stanie zrekompensować braków w innych dziedzinach.

Po raz szósty prosto

Freyer każdemu ze swych wystawień Czarodziejskiego fletu zdecydował się nadać podtytuł będący kluczem do zrozumienia jego wizji. Wcześniejsze wystawienia nazwał, poczynając od pierwszego: Marzenie, Utopia, Koszmar, Rzeczywistość i Miniona przyszłość. Polska inscenizacja ma być pytaniem reżysera o Codzienność. Okazuje się ona być według deklaracji artysty codziennością opresyjną, w której prawa i porządek społeczny uśmiercają szlachetne ideały mądrości oraz wolności. Warto zauważyć, że Freyer za kluczową postać opery uznaje Tamina i to jego ustanawia centrum wszystkich swoich światów ukazanych poprzez Czarodziejski flet. Tym razem książę ma się wyzwolić od ograniczeń społecznej rzeczywistości i posiąść prawdziwą wiedzę o życiu, która najwyraźniej jest poza otaczającym go światem. Zestawienie tych opinii reżysera z samym dziełem może wprawić w zakłopotanie. Pomysł inscenizacyjny jest bowiem bardzo prosty, a ponieważ w jego ramach wydarzają się rzeczy raczej chaotyczne, Freyerowi nie udało się uczynić go ciekawym. Codzienność stanowi szkoła, która (co nie jest dla nikogo zaskoczeniem) symbolizować ma wychowanie człowieka dla społeczeństwa. Reżyser ogranicza przestrzeń życiową swych bohaterów do jednej klasy wypełnionej rzędem ławek zwróconych ku katedrze nauczycielskiej oraz dwóm tablicom. Cała scenografia opatrzona jest wykonanymi kredą rysunkami oraz hasłami, których znaczenie może być właściwie streszczeniem pomysłu Freyera na pokazanie codzienności. Jedne z nich głoszą (najwyraźniej uznane za mieszczańskie) wartości takie jak Rozsądek i Uczciwość, a zestawione są z dziecięcymi obrazkami niejednokrotnie o lubieżnej tematyce. Takie właśnie dwie siły (ograniczenia, jakie narzuca system społeczny oraz nieskrępowana energia twórcza) zderzają się w świecie reżysera. Pozbawienie Czarodziejskiego fletu innych treści oraz zamkniecie go w jednej przestrzeni miało zapewne potęgować poczucie uwiezienia jednostki ludzkiej we własnej codzienności, jednak w efekcie przedstawienie wygląda jak przeznaczone na dużo mniejszą scenę niż warszawska, uzupełniane dodatkowymi pomysłami, które nie są w stanie wzbogacić pierwotnego zamysłu.

Nudna karykatura

Bardzo możliwe, że decydując się na tak nieskomplikowane odczytanie libretta, Freyer pragnął pozostawić publiczności odrobinę oddechu w związku z zastosowaną scenografią. Warto podkreślić, że wystawienie to przeznaczone jest głównie do oglądania. Reżyser, z wykształcenia grafik, zdecydowanie skupił się na warstwie wizualnej, po macoszemu traktując partie śpiewane. Wszystkie postacie zdają się być stylizowane na amerykańskie kreskówki końca lat 90, w których już zaczął pojawiać się trend na ukazanie świata raczej poprzez karykaturę niż uroczy obrazek. Właśnie takie karykaturalne przerysowanie zastosował Freyer, tworząc swoje postacie. Tamino, Papageno oraz Pamina są uczniami szkoły codzienności. W bardzo ciekawy sposób reżyser przeobraził śpiewaków w dzieci, ubierając ich w kostiumy z wielokrotnie powiększonymi głowami-maskami, co stworzyło iluzję ich niskiego wzrostu. Podobnie skonstruowana została scenografia. Powiększone rzędy ławek wypełniają postacie innych dzieci, które w odróżnieniu od barwnych głównych bohaterów stanowią tłum przybrany w różne odcienie szarości. Wszystkie postacie epatują brzydotą. Wychowankowie tej niecodziennej klasy są smutni i zrezygnowani. Nauczani przez postacie estetycznie przypominające bohaterów z komiksów, zdają się nie zmierzać donikąd. Jest to ciekawy, intrygujący obraz na początek. Tyle że dalej nie dzieje się nic. Freyer postawił na pozostanie w tej przestrzeni i przeliczył się co do swych możliwości szokowania publiczności w taki sposób, by było to interesujące.

Plejada animków

Najważniejsza dla Freyera postać Tamina ukazana została jako mały Afro-Amerykanin rodem z ulic Brooklynu. Nie bardzo wiadomo, czemu reżyser decyduje się na taki zabieg. Stwierdzenie, że stara się wypowiedzieć na temat kwestii rasizmu mogłoby tłumaczyć wybór koloru skóry bohatera, jednak oznaczałoby to, że ten poważny problem otrzymał w przedstawieniu naprawdę banalne, sprowadzone do najprostszych rozwiązań tło. Ponieważ wędrówka Tamina odbywa się ciągle w tej samej przestrzeni, nie bardzo widać różnicę między światem rządzonym przez Królową Nocy a światem Sarastra – ciągle jest to ta sama szkoła. Można wyciągnąć wniosek, że reżyser nie daje swojemu bohaterowi nadziei na wyrwanie się z więzi społecznych, może on jedynie poczuć się w nich szczęśliwszy. W tej roli świetnie poradził sobie Dariusz Pietrzykowski, który nadał postaci małego Murzynka swoistej delikatności i niewinności. Ciężko jest oceniać walory wokalne postaci, które występowały w gigantycznych maskach, jednak biorąc pod uwagę „ciężkie warunki pracy”, zarówno Pietrzykowski, jak i Artur Ruciński w roli Papagena zadziwiają siłą przebicia. Sam Papageno stanowi idealne odwzorowanie amerykańskiego stereotypu łobuziaka. Na głowie kręci mu się zawadiacki blond loczek, a z kieszeni spodni wystaje proca. Jest postacią, przez którą Freyer postanowił pokazać bardziej zwierzęcą, cielesną stronę człowieka (niestety ograniczyło się to do wysyłania Papagena do, ustawionej z boku sceny, toalety średnio co 20 minut). Jego ruchy są komiksowo wręcz przerysowane, kojarzy się z jedną z postaci zabawiających dzieci w lunaparkach. Pamina, grana przez Agnieszkę Piass, jest mniejszą, bardziej niewinną wersją swej matki – Królowej Nocy. Ubrana w róż oraz biel, nieświadoma swojej seksualności, jest jedynie obiektem szlachetnej miłości Tamina i jest niestety najmniej ciekawą postacią tego wystawienia. Trójka głównych bohaterów sprawia wrażenie najbardziej przemyślanych elementów dzieła Freyera. Kostiumy reszty bohaterów stanowią „wariacje na temat” jego fascynacji komiksem i popkulturą. Nie ma nic charakterystycznego w postaciach trzech dam oprócz wyraźnego przerysowania niektórych szczegółów ich anatomii i habitu zakonnicy noszonego przez jedną z nich. Mimo że Freyer nie ograniczył możliwości wokalnych śpiewaczek maskami, kompletnie zignorował warstwę muzyczną i sprawił, że ruch sceniczny uniemożliwił im wzajemne słyszenie się. W efekcie tercet wykonywany przez Bożenę Harasimowicz (I Dama), Magdalenę Idzik (II Dama) i Małgorzatę Pańko (III Dama) pozbawiony jest wszelkiej harmonii. Postać Królowej Nocy grana przez Annę Kutkowską-Kass mimo ciekawej aparycji pozbawiona jest owej wyrazistości, jaką mistrzowsko odgrywa na przykład Ruciński. Owo nierówne poprowadzenie ruchu scenicznego śpiewaków sprawia, że jedyna ciekawa rzecz, jaką charakteryzuje się to przedstawienie, czyli warstwa wizualna, niezwykle traci. Kutkowska-Kass, mimo że jest postacią fantastyczno-bajkową, odgrywa swoją rolę konwencjonalnie, a popisową arię Królowej Nocy wykonuje poprawnie, jednak nie zachwyca. Również postać Sarastra, w którą wcielił się Remigiusz Łukomski, poza wyolbrzymionymi atrybutami rysunkowego profesora (okulary, krawat, zmarszczone czoło) pozbawiona jest cech, które pozwoliłyby na jej szerszą interpretację. Podobnie jest z postacią Monostatosa (Paweł Wunder), który w wizji Freyera zostaje nauczycielem wf i doskonale wpisuje się w niezmienną przestrzeń szkoły. W wizualnym kontraście do tej przerysowanej, karykaturalnej grupki pozostają postacie trzech chłopców, którzy ubrani na biało, pozbawieni kreskówkowej estetyki stanowią coś na kształt cherubinów XX wieku. Ich niewinność zestawiona ze światem, w którym żyją Tamino i jego bliscy, nie jest niestety ani odkrywcza ani ciekawa.

Wizja niedokończona

Znaczącym błędem inscenizatorskim było rozegranie całego przedstawienia w jednej scenografii. Freyer pozbawia widza urozmaicenia, a nie daje mu nic w zamian. Właściwie cały drugi akt stanowi wizualne powtórzenie pierwszego. Obserwując karykaturalne podejście reżysera do codzienności, można by spodziewać się ciekawych rozwiązań związanych ze scenami w świątyni, jednak najwyraźniej założył on, że różnicowanie przestrzeni nie jest do tego potrzebne, w związku z czym wyczekiwany finał i moment ostatecznej próby bohaterów niczym nie różni się od serii epizodów wcześniejszych. Tamino prowadzi swą ukochaną przez maleńki krąg ognia w taki sposób, jakby był to zwyczajowy rytuał przejścia w typie przenoszenia panny młodej przez próg, a nie mistyczne zwycięstwo uczucia tych dwojga. Codzienność w oczach Freyera pozbawiona jest mistyki w bardziej szlachetnym tego słowa znaczeniu, upstrzona jest natomiast groteskowymi obrazami wynaturzenia. Reżyser wyraźnie odwołuje się w swojej wizji do spustoszenia, jakie sieje kultura masowa, wykorzystując jej stylistykę, jednak jest to wizja niedokończona i przez to hermetyczna oraz płaska.

Freyer stworzył widowisko niezwykle niespójne. Każda postać zdaje się realizować jakiś odmienny pomysł z odrębnych przedstawień, brak miedzy nimi powiązań na tyle znaczących, by mogły stanowić elementy jednego świata. Oczywiście można bronić artystę, powołując się na niezwykłą różnorodność, jaką przecież przynosi nam codzienność, jednak owa różnorodność nie gra w jego wizji Czarodziejskiego fletu żadnej roli i nic nie mówi. Mało inspirujący pomysł dający się zawrzeć w stwierdzeniu, że społeczeństwo nas więzi, a mądrość i miłość uwalnia, ukazany w nieskomplikowanej przestrzeni za pomocą chaotycznych środków pozostawia uczucie rozdrażnienia. Ciekawe pomysły plastyczne i inscenizatorskie takie jak ukazywanie poszczególnych epizodów w formie animacji na wiszącym na scenie ekranie zasługiwałyby na ciekawsze odczytanie opery i bardziej frapujące treści niż te, na które zdecydował się reżyser. Można odnieść wrażenie, że libretto Czarodziejskiego fletu ciąży Freyerowi i że gdyby mógł, zdecydowałby się na jego mocno skróconą wersję, ponieważ nie wysilił się, by w sposób ciekawy oddać całą opowiadaną przez nie historię. Zignorował również muzykę, rezygnując z dopasowania do niej ruchu scenicznego postaci, co potęguje poczucie chaosu. Całą wizję Achima Freyera można by sprowadzić do wystawy jego pomysłów wizualnych, szkiców i realizacji kostiumów oraz scenografii. Nie udało mu się bowiem w tej interesującej formie zawrzeć równie interesujących treści, co sprawia, że ogromny nakład środków, jakie zostały włożone w tą produkcję, wydaje się być niewykorzystany, a samo przedstawienie jest zaledwie nowinką artystyczną zamiast ciekawym, znaczącym wydarzeniem.

Katarzyna Grynienko