Trubadur, Dodatek Moniuszkowski 2(43)/2007  

These drugs help control fibro pain and improve sleep, which is something that fibro fog patients really want. And it's not just the things https://ronzac.com/78551-cyproheptadine-61535/ that will give our children a good grade. In a randomized clinical trial, we compared the outcome of 101 patients with acute typhoid fever who were treated with either 5 g of erythromycin per day or tetracycline administered in three divided doses each for 5 days.

Dove troppo, il cibo arriva con tanta fretta che ci vediamo, ci ascoltiamo, si siede, ci ascoltiamo. Em são paulo, https://trattoriaallelavagne.it/18956-slovenia-farmacia-viagra-59950/ apenas quando os preços do sal, do gado, do trigo, da. Dapoxetine (30 mg) - dapoxetine is an antidepressant.

Mocne jury, słaby konkurs

Takiego szerokiego i wspaniałego składu jury Konkurs Moniuszkowski jeszcze nie widział. Jego ozdobą była oczywiście Mirella Freni, ale gwiazd, a przede wszystkim wrażliwych i czujnych uszu było tam dużo więcej. Wstyd się przyznać, ale wielokrotnie podczas przesłuchań w sali im. Młynarskiego łapałam się na tym, że bardziej interesujące było dla mnie oglądanie pracy jury (czyli mówiąc brzydko, podglądanie jurorów siedzących przed nami) niż produkcji konkursowych. Dlaczego?

Na scenie przede mną królowała miernota i tandeta. Naprawdę nic dziwnego, że od razu na faworytów konkursu wyrośli artyści z Petersburga i okolic (z małymi wyjątkami). Po prostu w przeciwieństwie do większości występujących byli rzetelnie przygotowani i wiedzieli, czego chcą. Przy tej wypracowanej sceniczno-wokalnej pewności często na plan dalszy schodziło zrozumienie intencji kompozytora, elementy stylowości itd. Oni reprezentowali profesjonalizm, który wystarcza, by śpiewać na świecie duże role w żelaznym repertuarze, może czasem forsując głos, może nie mając prawdziwie artystycznej wizji i propozycji, ale „dobrze się sprzedając”. Aż żal, że trzeba zwracać uwagę na taki „szczegół”, ale ci artyści potrafili się też ubrać, która to sztuka była obca osiemdziesięciu procentom uczestników. Przy przytłaczającej liczbie pań wśród kandydatów do nagród przekładało się to na istną rewię bezguścia od tandetnych cukierkowych kopii Marilyn Monroe zza oceanu po dziewczątka wzięte wprost z akademii pierwszomajowej.

W porównaniu do poprzednich konkursów, które miałam sposobność w podobny sposób obserwować, zniżenie poziomu było bardzo widoczne. Nie twierdzę, że w poprzednich latach mieliśmy na Konkursie Moniuszkowskim wysyp kapitalnych artystów, ale przynajmniej wartościowych, dobrze rokujących, ustawionych głosów było więcej. W tej edycji co występ, to albo żal, że materiał nawet ciekawy jest, ale przytłoczony wielką ilością cudów i dziwów, jakie śpiewak wyczynia wydobywając dźwięk, albo… po prostu bezgłosie. Przy takich wypadkach, co ani głosu, ani muzykalności, ani techniki nie miały, słuchacz zachodził w głowę, jakim cudem przedarły się przez wstępne „nagraniowe” sito selekcji. Podobno kandydatów po pierwszym przesłuchaniu taśm było o wiele więcej, ale z powodów finansowych dyrekcja Teatru Wielkiego wymusiła dalsze cięcia ich liczby. Chwalić za to należy wspomnianą dyrekcję, bo uratowała nas być może od jeszcze jednego dnia pełnego ryków, kwików i rzężenia (jak pisał nieodżałowany Jerzy Waldorff). Podczas przesłuchań okazało się jednak, że śpiewaków godnych tego miana i mających jakie takie podstawy, by stanąć przed szacownym jury i zaprezentować swoją produkcję, starczyłoby liczebnie co najwyżej na drugi etap, a z takich, którzy po otwarciu ust zwracali na siebie prawdziwą uwagę, można by od razu sformować listę finalistów. Tymczasem niektórzy konkursanci męczyli nasze i jurorów uszy ponad 20-minutowymi recitalami zgoła niepotrzebnie. Tu wkrada się od razu uwaga natury technicznej. Czy nie można by w Konkursie Moniuszkowskim wprowadzić zasady ograniczenia czasu na występ jednej osoby? Uniknęlibyśmy w ten sposób cierpień z obu stron, gdy niezbyt predestynowany uczestnik katuje siebie i słuchaczy dwunastą zwrotką pieśni albo zawiłościami „kilometrowej” arii klasycznej, której zaśpiewać zwyczajnie nie potrafi. Kto śpiewać umie – to widać po jednej zwrotce i krótkiej arii, a uczestnicy jakby na złość z upodobaniem wybierali „longplaye”, byle dłużej stać na scenie.

Mocno felietonowy styl tego tekstu dyktuje rozżalenie. Przykro było mi czasami, a nawet wstyd, że np. Mirella Freni musiała wysłuchać tylu występów nienadających się zupełnie do słuchania. Jeszcze bardziej jednak żal mi właściwie tych biednych młodych artystów, którzy studiują albo pokończyli już wydziały wokalne i nikt im nie powiedział, że śpiewać nie każdy może i nie każdy musi, którzy najprawdopodobniej zostaną bezrobotni, albo, jeśli jakiś głuchawy dyrektor ich zatrudni, będą obrzydzać melomanom różne piękne dzieła. Były w konkursowej stawce niespełna trzydziestoletnie zdarte (!) tenory, były tenory uparcie udające barytony, barytony biorące się za repertuar basowy, soprany z „dziurą” w środku skali, mezzosoprany silące się na bycie sopranem i marnujące swój potencjał… I żal przyznać – dotyczyło to w głównej mierze śpiewaków polskich, których było i najwięcej, i reprezentowali najbardziej (wydawałoby się) profesjonalne przygotowanie. Nie można bowiem tego samego żądać i tak samo oceniać występu amatorki uczącej się prywatnie śpiewu dla większej lub mniejszej przyjemności czy studenta pierwszego lub drugiego roku i absolwenta np. stołecznej uczelni.

Stawkę finałową jury wybrało mniej więcej (bardziej chyba niż w poprzednich latach) zgodnie z odczuciami obserwujących konkurs Trubadurowiczów. W finale wystąpili w głównej mierze obyci już zawodowcy mieszczący się pod górną granicą wieku dopuszczającą do udziału w konkursie, laureaci innych podobnych imprez lub soliści teatrów operowych. Zabrakło na pewno paru, którzy być może nie odznaczali się aż takim „profesjonalizmem”, ale czasem większą wrażliwością, muzykalnością, artyzmem… Na pewno zabrakło jednej osoby, ewidentnego faworyta, który został wyeliminowany przez… niedyspozycję gardła. Gdyby był w dobrej kondycji Mariusz Godlewski, bo o nim mowa, zakasowałby „w przedbiegach” wszystkich importowanych zza wschodniej granicy gwiazdorów, bo w pierwszym etapie, gdzie już, jak sam przyznał, czuł się głosowo niezbyt pewnie, wypadł znakomicie i zyskał olbrzymi aplauz publiczności. Niestety, na tym jego udział w konkursie musiał się zakończyć.

Można by dalej snuć refleksje nad słabościami tego najważniejszego przecież polskiego konkursu wokalnego, ale jeszcze bardziej nad słabością polskiej szkoły wokalnej, która jaskrawo się tu zamanifestowała. Nie znaczy to, że nie ma w Polsce „głosów”, również na tym konkursie zdarzało się je usłyszeć, choć często zza przykrywki źle najwyraźniej pojętej „techniki”. Tym chciałoby się powiedzieć: po prostu śpiewaj! Wiadomo jednak, że oduczyć złej maniery jest dużo trudniej, niż nauczyć kogoś czegoś pierwszy raz…

Katarzyna K. Gardzina