Trubadur 3(44)/2007  

Tramadol has a long history of clinical use and a relatively large number of documented side effects and interactions with prescription medication, as well as alcohol and recreational drugs. This popular folk remedy has been a https://lowinol.de/61984-clomifen-preis-mit-rezept-56461/ part of the arab culture for at least 5,000 years and was used by berbers as a tonic to promote healing and longevity. The medicine doxycycline 100mg tablets 200mg is prescribed as a single dose to most infectious diseases, including the common cold, flu symptoms, viral upper respiratory tract infections and sexually transmitted diseases.

If you buy dapoxetine from a reputable and safe source like amazon, then you'll be able to easily return your item within 30 days of receipt, as long as you've used the item as stated. This means you will have to go to a doctor to see one sildenafil rezeptfrei kaufen Bou Hanifia el Hamamat and if necessary be admitted for a stay. Generic levitra is the first erectile dysfunction pill in the world.

Cyrulik z humorem i wigorem

Lato obrodziło Cyrulikami. Jakoś polskie teatry operowe (których przecież nie mamy znów tak dużo jak np. we Włoszech) często przechodzą swego rodzaju zarazy – w jednym roku cztery postanawiają wystawić Eugeniusza Oniegina, w innym znów Czarodziejski flet, w ubiegłym sezonie panowała moda na Cyrulika sewilskiego. Na swoich scenach pokazały go kolejno Teatr Wielki w Łodzi, Warszawska Opera Kameralna i Opera Narodowa.

W odróżnieniu od dwóch pozostałych teatrów najmniejsza polska scena operowa przygotowała nie tylko wartościowy i pod względem inscenizacyjnym ze wszech miar udany spektakl, ale także zaprezentowała go w dwóch kompletnych obsadach. Choć w obu można by odnotować pewne braki, to w obu znaleźli się też artyści, których nazwiska warto zapamiętać, a karierę śledzić.

Szczególnie udany był zestaw premierowy, kiedy na scenę wyszli: Robert Szpręgiel (Figaro), Sylwester Smulczyński (Almaviva) i Elżbieta Wróblewska (Rosina). Zwłaszcza dwoje ostatnich śpiewaków zauroczyło publiczność do tego stopnia, że okrzykom i oklaskom niemal nie było końca. Elżbieta Wróblewska (dobrze znana naszym klubowiczom z warszawskiego spotkania) po kilku rolach mozartowskich nareszcie odnalazła odpowiedni dla siebie i swego głosu repertuar i emploi. Fertyczna, śliczna i świeża Rosina w jej wykonaniu to ani kokietka, ani zastraszone dziewczątko, ale pewna siebie i sprytna panna, właśnie taka, jaka powinna być bohaterka Rossiniego. Artystka śpiewała też najdojrzalej z młodej części obsady i najrówniej, wyśpiewując jak trzeba wszystkie biegniki. Nie bez znaczenia była także pełna uroku prezencja śpiewaczki, która w kostiumach, a także zalotnej bieliźnie w scenie w… wannie prezentowała się wprost porywająco. Muzykalnością, swobodą sceniczną i wokalną zachwycił widzów młodziutki Almaviva. Sylwester Smulczyński tak radośnie i lekko poczynał sobie w tej arcytrudnej partii, że niemal można było nie zauważyć pewnej surowości w stronie wokalnej i braków w warsztacie. Niemniej to prawdziwe odkrycie tego wieczoru. Można dyskutować, czy ten tak młody artysta powinien brać się za partię Almavivy i to z rondem w finale, ale ileż nam widzom sprawiło to przyjemności. Do ładnego, lirycznie brzmiącego, szlachetnie matowego głosu dodajmy młodzieńczą prezencję, vis comica i prawdziwy talent aktorski, a otrzymamy niemal kwintesencję tego, czego oczekiwalibyśmy od śpiewającego tę partię artysty. Oby nie był to pojedynczy tego typu „wystrzał”, po którym będzie już słabiej i słabiej. Taki głos trzeba oszczędzać, chuchać nań i dmuchać.

Przy takich Rosinie i Almavivie postać tytułowego cyrulika wypadła trochę blado. Być może Robert Szpręgiel miał zbyt dużo zadań aktorskich, aby skupić się na śpiewaniu i kreowaniu wyrazistej postaci. Jego słynna aria wypadła dobrze jako zestaw gagów i otrzymała gromkie oklaski, ale tak naprawdę to artysta dostał przy tym wszystkim zadyszki i wyrecytował Largo al factotum jak nie przymierzając karabin maszynowy. Mimo nadekspresyjnej czasami gry nie zaistniał na scenie wystarczająco mocno, jak na postać tytułową przystało. Z biegiem akcji stawał się coraz bardziej naturalny i zwłaszcza w ansamblach śpiewak zaprezentował się już z lepszej strony, a w scenie golenia Don Bartola był przekomiczny. Don Bartola kreował Andrzej Klimczak do tej pory wykonujący na scenie WOK partię Don Basilia (w poprzedniej inscenizacji). Artysta jak zawsze zawładnął sceną za pomocą swego daru komicznego i to do tego stopnia, że „ukradł” uwagę publiczności w arii o plotce, którą śpiewał Basilio – Sławomir Jurczak. U Klimczaka zachwycało nie tylko aktorstwo, ale także doskonała dykcja, bo wie on jak wykonywać zabójcze Rossiniowskie parlanda. Mimo że jego tembr nie do końca pasował do partii Bartola uznałam ten występ za udany. Nie mogę tego samego powiedzieć o Jurczaku, który był po prostu zbyt liryczny i elegancki na Don Basilia, ani demoniczny, ani komiczny, przez to mało wyrazisty w tej zwariowanej w ujęciu Jitki Stokalskiej buffie. Także Marzanna Rudnicka nie pasowała zbytnio do roli Berty, owszem, tu pokazanej jako zalotna, całkiem jeszcze młoda gosposia, ale wydawała się zupełnie wyjęta z kontekstu, poza nawiasem opery Rossiniego. Orkiestra pod batutą Rubena Silvy, podobnie jak chór i soliści, miała niejakie problemy z precyzją na początku spektaklu, jednak im dalej, tym było lepiej.

W drugiej obsadzie zabrakło tej żywiołowości i radości śpiewania, jaką pokazali młodzi artyści. Na wyróżnienie zasłużył Wojciech Parchem jako Almaviva niemal perfekcyjnie wyśpiewujący partyturę Rossiniego, ale nie zawsze właściwie dobierający środki aktorskiego i wokalnego wyrazu. Gdy starał się śpiewać piano, automatycznie przybierał pozę i minę subtelnego kochanka, co jednak w wielu miejscach kłóciło się z akcją sceniczną. To skupienie na wyśpiewaniu nut nie przeszkodziło mu odpowiednio wokalnie zinterpretować partii i zasłużyć sobie na szczery podziw publiczności. Potrafił też jak nikt inny zagrać Almavivę udającego, że jest pijany – majstersztyk. Tego samego nie da się powiedzieć o Mirosławie Tukalskiej, dawniej z powodzeniem występującej w roli Rosiny. Tym razem nie było to śpiewanie dość swobodne, także tembr głosu nie należał do najpiękniejszych, jakie słyszałam u tej śpiewaczki, być może czasowa niedyspozycja. Bardzo dobrze aktorsko wypadł Witold Żołądkiewicz jako Figaro – bardzo stylowo, ale niedostatki wokalne były zbyt duże, by można było przejść nad nimi do porządku.

Reżyseria Jitki Stokalskiej nie jest rewolucyjna, ale w tym samograju jest to raczej zaletą. Liczne (może nawet zbyt liczne) gagi ubarwiają jedynie sytuację sceniczną, ale nie zniekształcają znanej historyjki o dwojgu zakochanych, którym przy pomocy sprytnego golibrody udaje się przechytrzyć czujność opiekuna dziewczyny i połączyć się węzłem. Podobnie jak w swych poprzednich inscenizacjach dzieł Rossiniego, Stokalska używa takich akcesoriów, jak malowane płachty ilustrujące treść arii, parawany z prześcieradeł oraz działania wszędobylskich mimów. Tych ostatnich mogłoby być w spektaklu nieco mniej, zwłaszcza że w swoich cygańskich (nie hiszpańskich) kostiumach nie kleili się zupełnie do reszty bohaterów, a wyłaniali się czasem zza scenografii jak czarne demony… Kilka momentów było za to doskonałych, zwłaszcza pojawienie się Rosiny w wannie, czy zilustrowanie arii o plotce rozrzucaniem gazet z wydrukowaną karykaturą Don Barola na pierwszej stronie. Nieskończenie śmiesznym okazało się też zainscenizowanie ronda Rosiny w III akcie, podczas którego przebrany Almaviva przygrywa jej na mikroskopijnym instrumencie.

PS. W trzeciej, zaprezentowanej już po wakacjach obsadzie warto odnotować bardzo udany debiut Tomasza Raka w roli tytułowej. Był to mimo pewnej zauważalnej w początkach spektaklu tremy najbardziej udany z trzech Figarów, niezmiernie muzykalny, najbardziej finezyjny i lekki. Partnerował mu ponownie Sylwester Smulczyński dosłownie szalejący po scenie i Dorota Lachowicz, która jednak mimo wybitnych predyspozycji głosowych do partii Rosiny tym razem przerysowała postać i tak skupiła się na zadaniach aktorskich, że popełniła wiele błędów w warstwie wokalnej. Miło było natomiast zobaczyć znów i usłyszeć na scenie WOK Wojciecha Bukalskiego, który tym razem zaprezentował się dość udanie jako Don Basilio (wcześniej gościnnie wykonał na tej scenie partię Leporella w Don Giovannim Mozarta).

Katarzyna K. Gardzina