Trubadur 3(44)/2007  

The best advice i can give you is to consult a physician and get answers to the following questions: are there any other symptoms that i might have? For some it is Tawau dapoxetina non funziona difficult to find a well-made ziverdo, while others find these women’s blazers to be too tight on the body and too short in the leg openings. In many ways, the best thing about nolvadex is that you can start taking it at a much younger age than with most drugs for depression.

Beneden-sanchez was a leader of a left-wing government that oversaw economic growth between 3.5 per cent and 4.5 per cent and unemployment was cut from over 11 per cent to 6.5 per cent. This type sildenafil 200 mg bestellen of medication is usually used by people who have very sensitive immune systems. The safety and effectiveness of nolvadex in the prevention and treatment of epilepsy has not been established.

Mozart jak z kreskówki

Premiera spektaklu dla dzieci W krainie czarodziejskiego fletu dana przez Operę Narodową w ubiegłym sezonie wzbudziła we mnie sprzeczne uczucia. Z jednej strony to pierwszy autentyczny sukces nowej dyrekcji Teatru Wielkiego, a przede wszystkim dyrektora Ryszarda Karczykowskiego, któremu edukacja muzyczna i operowa dzieci leży na sercu i stara się ją realizować w gmachu przy pl. Teatralnym. Spektakl okazał się oryginalny, dobrze zrobiony i dobrze wykonany, odniósł też sukces u publiczności. Z drugiej strony – przy wszystkich zachwytach budzi kontrowersje. Po pierwsze: czy trzeba dzieciom serwować spektakl „przykrojony” do ich rzekomych możliwości percepcyjnych? Czy trzeba dośmieszać Mozarta, ubierając go w znane z naszej medialnej codzienności szmatki? I czy wreszcie trzeba to wszystko podlewać sosikiem spod znaku „heja, siemka, spoko”, żeby w ogóle zostać przez dzieci zrozumianym? I aby je zachwycić i przekonać do opery?

Jasne, to truizm, że „czasy się zmieniają, a my wraz z nimi” – a raczej, że my wychowaliśmy się w innej epoce, a dzisiejsze dzieci wychowują się i nabierają swej wrażliwości w tych, obecnych, jakże innych czasach. Niemniej i ja – obecnie 30-latka, i dzisiejsze dzieci uczęszczaliśmy i uczęszczamy np. na koncerty prowadzone przez Ciocię Jadzię, czyli Jadwigę Mackiewicz, gdzie niemal niezauważalnie zdobywa się edukację muzyczną, operową, a czasem i baletową. Nie ma tam „infantylizmu”, przeróbek pod dzieci, ba, nawet pieśni i arie wykonuje się w języku oryginału, tłumacząc jedynie, co bohater śpiewa, jakie są jego losy itd. Obserwuję też czasem młodsze, czasem starsze dzieci niż te, które przychodzą na W krainie czarodziejskiego fletu na zwykłych, normalnych spektaklach operowych i baletowych. Okazuje się, że przy odrobinie zaangażowania świadomych muzycznie rodziców lub opiekunów kilkulatki „łykają” Jezioro łabędzie i Straszny dwór jak bajkę, często żałują, że już się skończyło, i pytają, czemu dziś było tak krótko. Naszej klubowej koleżance może nie wypada o tym napisać, ale jej córeczka od kilku lat regularnie prowadzana na większość repertuaru Opery Narodowej raz zabrana na Pana Marimbę była rozczarowana, bo wg jej słów była to taka „nieprawdziwa opera”. No pewnie, bo po Halce, Strasznym dworze, Traviacie czy Nabucco to była tylko infantylna namiastka. Mój znajomy podczas spektakli baletowych opowiada córce, jak księżniczka sprząta pałac, myje talerze i ścieli łóżeczko, jak wita koleżanki i jak się razem bawią. Nieważne, że to się nie dzieje na scenie. Dziecko ogląda spektakl, jest zauroczone tańcem i samoistnie powtarza zaobserwowane pas, a dzięki towarzyszącemu „komentarzowi” nie nudzi się tym, że w pewnych momentach w Jeziorze czy Śpiącej królewnie mało się dzieje. Wie już też, że najlepszym spektaklem dla dzieci obok Dziadka do orzechów jest wesoła Córka źle strzeżona.

Nie neguję potrzeby wystawiania spektakli dla dzieci, krótszych, łatwiejszych, baśniowych. Chcę tylko zaznaczyć, że nie musi to być jedyna droga do muzycznej edukacji naszych najmłodszych i że utyskiwanie na (skądinąd zauważalny) brak repertuaru dla dzieci jest tylko do pewnego stopnia uprawnione. Czasem wystarczy troszkę zmieniając drastyczne libretto opowiedzieć dokładnie dziecku o czym jest opera, dodając szeptem potrzebne komentarze w trakcie spektaklu. Wystarczy oswajać je od małego ze specyfiką widowiska operowego czy baletowego choćby oglądając nagrania video czy DVD. Oczywista, ta sytuacja może mieć miejsce tylko wtedy, gdy rodzice lub nauczyciele mają i czują potrzebę takiej edukacji dziecka i potrafią ją zrealizować – nie żałując na nią odrobiny czasu i uwagi.

Wracając do W krainie czarodziejskiego fletu – to spektakl nierówny. Dla kogoś, kto był już w operze choćby raz – dziwnie nie-operowy. Dla niektórych dzieci, mimo całej atrakcyjności wizualnej, w pierwszej połowie mocno przegadany. Nie jestem też do końca przekonana, na ile przedstawiona na początku specyfika gatunku dociera do zasiadających na widowni dzieci. Przecież one też tak naprawdę chcą się jak najszybciej dowiedzieć, czy Papageno znajdzie swoją Papagenę i czy księciu i księżniczce uda się połączyć. Tymczasem historia opowiadana w operze Mozarta znika momentami pod wielowarstwową ilustrowaną prezentacją tego, „czym jest opera”, a także możliwości teatru operowego w tworzeniu scenicznej iluzji. Chyba nie da się tego wszystkiego zaprezentować wystarczająco olśniewająco w czasie niespełna dwugodzinnego przedstawienia. Niestety, teatr ze swymi zapadniami, ba, nawet wizualizacjami i kolorowymi światłami ma dziś za „przeciwnika” teledyski, magię kina z nieograniczonymi możliwościami komputerowej iluzji i wreszcie gry komputerowe, w które dziecko „wsiąka” niczym w drugi świat. Konkurować z tym pod względem atrakcyjności wizualnej jest trudno – dziś już dzieci nie wzdychają z przejęcia na widok potwora zjeżdżającego z sufitu na sznurku. Za to ładnie, wartko opowiedziana baśń muzyczna po prosu porusza inne struny ich wrażliwości, takie, jakie tylko muzyczna harmonia zdolna jest poruszyć.

Tymczasem reżyserka W krainie czarodziejskiego fletu Renata Redo-Dobber nie ma złudzeń, że pracuje dla dzieci wychowanych na filmach animowanych i grach komputerowych, uzależnionych od ciągłej akcji, i daje najmłodszym widzom to, do czego są przyzwyczajeni. Nie zawsze potrzebnie, bo dlaczego Tamino musi być żałosnym niezgułą wywracającym się bez przerwy, biegającym z plastykowym mieczem – figurą doprawdy żałosną? Dlaczego bohaterowie serwują dzieciarni ciągłe wrzaski (rozmowa Paminy z Papagenem), wywrotki i podskoki ze strachu? Czy to musi być kolejna kreskówka z kaczorem Donaldem, albo z pokemonami? Jest w tym nuta fałszu, bo skoro podczas spektaklu uczymy dzieci, czym i jaka jest opera, to mają one pełne prawo uznać, że właśnie taka jest opera – pełna gagów. Świetnie, że w trakcie przedstawienia mali widzowie dostają nienachalną lekcję wiedzy o operze. Poznają terminologię, która niektóra niejednemu niby to wykształconemu studentowi czy człowiekowi dorosłemu i mającemu się za wykształconego sprawia kłopot. Rodzaje głosów, partytura, uwertura, aria, koloratura, inspicjent. – nie sądzę, aby po jednym ich usłyszeniu te słowa stały się dobrze znane, ale przynajmniej padły wraz z wyjaśnieniem ich znaczenia.

Z drugiej strony – za dużo gagów, za mało muzyki. Spektakl uspokaja się i jednocześnie zaczyna bardziej wciągać w drugiej połowie, kiedy to „wiemy już wiele o operze” i możemy zacząć jej słuchać (ją oglądać). Melomana mogą oczywiście drażnić „wycinanki z Mozarta”, ale są one przynajmniej podane w sposób naprawdę zadowalający. Obie obsady głównych ról z niewielkimi wyjątkami radzą sobie bardzo dobrze. Niezależnie od nie zawsze pasującego mi poprowadzenia postaci Tamina ładnie śpiewają Adam Zdunikowski (choć miewa momenty słabszej dyspozycji) i Rafał Bartmiński (starający się powściągnąć wolumen – istotny postęp). Katarzyna Trylnik gra najbardziej żywiołowo, co najmniej mi odpowiada przy delikatnej Paminie, ale śpiewa bardzo ładnie. Obaj Papagenowie mogą się podobać, a każdy z innego powodu. Robert Gierlach to Papageno mocny, często rubaszny i dziarski, Grzegorz Pazik jest bardziej subtelny i w momentach, kiedy Papageno boi się – prawdziwie zalękniony, a przez to jakoś prawdziwszy. Jakby nie grał, tylko był Papagenem przedzierającym się przez świat opery i krainę czarodziejskiego fletu. To Papageno bowiem wraz z dyrygentem (lepiej w warstwie mówionej wypada Tadeusz Wicherek niż Łukasz Borowicz) oprowadza dzieci po zaczarowanej krainie teatru muzycznego. Królowe Nocy (Aleksandra Bubicz i Aleksandra Buczek) radzą sobie wspaniale i zasługują na wielkie brawa, choć śpiewają tylko drugą arię, ale za to… zwisając na linach pod sufitem. Sarastro Remigiusza Łukomskiego (artysta śpiewał już tę partię w inscenizacji Achima Freiera na dużej scenie TW-ON) wypada świetnie wokalnie, w drugiej w obsadzie Volodymyr Pankiv jest żaden – ani to bas, ani to Sarastro. Nie przypadł mi jedynie do gustu nazbyt łopatologiczny chwyt uczynienia z Sarastra postaci upozowanej na papieża, ale na konkretnego papieża – Jana Pawła II z charakterystycznymi, utrwalonymi już przez media gestami. Czy jednak Papież powinien być wykorzystywany na równi z innymi bohaterami pop kultury do scenicznej stylizacji?

Katarzyna K. Gardzina