Trubadur 3(44)/2007  

Furthermore, prednisone is chemically known to contain both a 21-deoxy-10-dehydrogenisteamandate and a 21-keto-10-dehydrogenisteamandate in addition to the 10-dehydrogenisteamandate, 21-dehydrogenisteamandate and the 21-keto-10-dehydrogenisteamandate (daiwa co. Some of the most common https://studioturci.com/65155-quanto-durata-per-la-scadenza-del-farmaco-cialis-48813/ side effects are nausea, vomiting, diarrhea and weight gain. The doxycycline price is more than 2.9 million dollars for the year 2009.

This is compared to the rate of 2% for women who had their tubes tied during childbirth. We have 24 hours for online orders literalistically and 24-hour customer support. If you have not received a script by the 21 st day, please contact our patient helpline on: 0800 027 088 or by phoning 0300 123 3393, monday to saturday from 8am to 4pm and sunday from 8am to 1pm.

Przyjechał do nas Stanisław
Po premierze Dnia królowania Verdiego w Warszawskiej Operze Kameralnej

To muzyka zaledwie 27-letniego Verdiego jest największym atutem Il finto Stanislao, czyli Un giorno di Regno – drugiej po Oberto opery kompozytora. Niezwykle rzadko prezentowane na światowych, nie mówiąc o polskich, scenach dzieło pokazała w październiku Warszawska Opera Kameralna. Dzięki tej premierze można było uzupełnić obraz drogi twórczej króla włoskiej opery, który w początkach kariery, co oczywiste, nie potrafił jeszcze wyzwolić się z kanonów i stylistyki poprzedników, ale już przejawiał wielki talent melodysty.

W tym wczesnym Verdim wiele jeszcze z Belliniego i Rossiniego, a jednocześnie pobrzmiewają już echa pierwszego wielkiego przeboju kompozytora – Nabucco. Wielką siłę i wartość mają kunsztowne pod względem konstrukcji ansamble – nasycone, co rzadko się zdarza, akcją, mistrzowsko łączące głosy solistów. Kiedy przypomnimy sobie właśnie wielkie sceny zespołowe z Nabucca z udziałem chóru – to jest właśnie to, przymiarka do takich form w wielkich dziełach operowych. Główni bohaterowie Dnia królowania oczywiście wzorem mistrzów bel canto mają (zwłaszcza w drugim akcie) swe popisowe, wieloczęściowe arie, ale np. Kawaler Belfiore, czyli rzekomy Stanisław nie, a postaci komiczne zabawne sceny słownych pojedynków w zabójczym tempie. Nieodparcie narzucają się skojarzenia z Rossinim i np. jego Wekslem małżeńskim.

Szkoda, że nie wszyscy soliści w równym stopniu sprostali tej stylistyce, choć mieli po temu dane. Zaczynając od najlepszych, trudno nie przyznać, że gwiazdą spektaklu był występujący gościnnie na deskach WOK Mariusz Godlewski. Nie tylko wspaniale (po verdiowsku!) zaśpiewał partię rzekomego Stanisława, ale także wykreował postać lekko kpiarską, na poły ironiczną, na poły poważną. Był niezwykle swobodny i wokalnie, i aktorsko, dzięki czemu oglądanie go na scenie sprawiało autentyczną przyjemność. Sekundował mu Jarosław Bręk w mniej wdzięcznej partii Barona Kelbara. W roli basa buffo znakomity artysta sprawdził się bardzo dobrze, choć wypada życzyć mu więcej wiary we własne możliwości aktorskie, zwłaszcza komediowe, i więcej swobody scenicznej. Głosem o aksamitnej, ciepłej barwie artysta oddał wszelkie niuanse partii, co zresztą nie było łatwo docenić. Bręk nieustannie występował w towarzystwie swego scenicznego oponenta – Skarbnika, którego chce uczynić swym zięciem. Witold Żołądkiewicz dobrze sprawdził się jako groteskowy, niemal rossiniowski buffo, jednak pod względem muzycznym chwilami jego głosu było za dużo w stosunku do pozostałych uczestników spektaklu. Podobnie było z Moniką Ledzion, która wykreowała uroczą, pełną temperamentu postać młodej Giulietty, ale śpiewała zbyt dramatycznie, szafując wolumenem głosu. To co prawda głos z natury duży (choć już mniej donośnie wypada na scenie TW-ON), ale należałoby go użyć czasem bardziej świadomie. Dla odmiany świetna młoda sopranistka Anna Wierzbicka, która ma już za sobą niepoślednie sukcesy w WOK (Witelia, Donna Elwira, Fiordiligi), w partii markizy Poggio wyraźnie się męczyła. Jej głos brzmiał matowo i płasko, dopiero w drugim akcie zdobywając trochę przestrzeni i gęstości. Im dalej, tym artystka stawała się pewniejsza i brzmiała lepiej. Trudno orzec, czy źle czuła się w tessiturze partii, czy to tymczasowa niedyspozycja. Krzysztof Machowski jako zakochany Edward – cóż, jak na swoje dotychczasowe występy odniósł duży sukces. Artysta przyzwyczaił nas do miernego poziomu produkcji, tym razem było nieco lepiej, nie pojawiały się problemy z rozłożeniem oddechu, utrzymaniem dźwięku. To jednak nadal za mało, by mierzyć się z tak trudną partią. Nie bardzo zaistniał też na scenie Mateusz Zaidel, skądinąd młody obiecujący tenor. Maleńka partia hrabiego nie dawała po temu wielkich możliwości, ale znając vis comica tego artysty, można się było spodziewać czegoś więcej.

Nie do końca czytelna okazała się koncepcja inscenizacyjna dzieła autorstwa Macieja Prusa. Wizualnie spektakl przypominał dwie niedawne realizacje operowe reżysera – Lukrecję Borgię z Łodzi i Azione teatrale z WOK. Ładna skądinąd, czysta w rysunku dekoracja w kolorze kobaltowym i ładne, stylizowane na XIX-wieczne kostiumy (projektu Marleny Skoneczko) nie współgrały z typowo komediową grą artystów. Większość postaci była naszkicowana grubą kreską, tylko tytułowy Stanisław rozdający fałszywe tytuły niczym gogolowski Chlestakow w Rewizorze poprowadzony był subtelniej. Z początku wydawało się, że właśnie drogą złudności władzy i zaszczytów pójdzie reżyser, że nawiąże właśnie do Gogola, do bliskich rosyjskiemu pisarzowi problemów. Po chwili jednak okazało się, że Maciej Prus skupił się na konwencjonalnej buffie. Nie znaczy to, że inscenizacja ta nie ma plusów czy nie obfituje w ciekawe rozwiązania. Zaskakuje np. umieszczenie chóru… w ścianach sceny, które rozsuwają się, tworząc okienka, przez które śpiewacy wychylają się i wykonują swoje partie. Znakomite też było wciągniecie do gry klawesynistki towarzyszącej śpiewakom w niektórych recytatywach (recytatywy z klawesynem u Verdiego!). Artystka była wciągnięta w akcję jako niemy obiekt zalotów Kawalera Belfiore, sama też starała się zwrócić jego uwagę, komentowała gestem i mimiką rozgrywające się na scenie wydarzenia. Ogromną zasługą Macieja Prusa było takie przygotowanie śpiewaków, że wykonywali swe partie zupełnie swobodnie, nawet zwróceni tyłem do dyrygenta, nie zerkając zupełnie do kanału. Grali do siebie nawzajem jak aktorzy nawet nie teatralni, a filmowi, których nie obchodzi, gdzie w danym momencie jest kamera.

Grzechem byłoby nie omówić kreacji drugiej obsady Rzekomego Stanisława, bo, co nieczęsto się zdarza, ten zestaw artystów w wielu punktach nie ustępował tzw. „pierwszemu”, a czasem nawet go przewyższał. Robert Szpręgiel niczym szczególnym nie raził w roli Stanisława, choć też nie błyszczał tak, jak po tytułowej postaci by się spodziewać można. Rozwój tego bardzo obiecującego artysty jakoś ostatnio się zatrzymał – chyba zbyt często śpiewak liczy na prosty efekt sceniczny niż na maestrię wokalną, do której powinien dążyć. Był rzeczywiście dość przekonujący jako łobuzerski kawaler Belfiore. Mirosława Tukalska całkiem udanie sprawdziła się jako markiza, choć na ostatnim przedstawieniu zdarzyło jej się parę bardzo nieładnych dźwięków, a nawet drobne kiksy. Jednak i tę kreację można zaliczyć do satysfakcjonujących. Parę baron-skarbnik w drugiej obsadzie z powodzeniem kreowali Andrzej Klimczak i Sławomir Jurczak. Klimczak jak zawsze pełen werwy, a przy tym w bardzo dobrej dyspozycji wokalnej zrobił to, co zawsze robi bezbłędnie, czyli wcielił się w rasowego rossiniowskiego buffo, z nutą elegancji przynależnej człowiekowi wyższych sfer dbającemu o honor rodziny. Był znakomity. Jurczak nie ustępował mu w grze aktorskiej tworząc postać buchaltera, któremu marzą się wielkie zaszczyty, głosowo jednak wypadł nie najlepiej, co ostatnimi czasy zaczyna być u niego nagminne. Aneta Łukaszewicz, rasowy „niski sopran” lub mezzosopran mozartowski była świetna jako Giulietta – wielkie brawa dla tej artystki. Zawiódł nieco po tym, co prezentował w przeciągu ostatniego roku, tenor Sylwester Smulczyński jako Edward. Śpiewał co najmniej poprawnie oczywiście, a na tle polskiego bezrybia tenorowego – olśniewająco, tylko że….Wydaje się, że od czasu swego debiutu w Napoju miłosnym w WOK oraz okrzykniętego mianem „debiutu roku” występu w Cyruliku sewilskim artysta znacznie nadużył swego aparatu wokalnego. Czy aby nie zanadto jest eksploatowany? Zwłaszcza, że to młodziusieńki tenor liryczny. Mimo że mieliśmy tu do czynienia z wczesnym Verdim w stylu rossiniowskim, to wydaje się, że partia miejscami była dla Smulczyńskiego za ciężka, a jego głos już stracił na urodzie i lekkości. Oby było to chwilowe obniżenie formy wynikłe np. z przećwiczenia, ale na taki dar należy dmuchać i chuchać, nawet jeśli sam śpiewak traktuje go odrobinę nonszalancko. Wreszcie – drugi tenor w tym zestawieniu, śpiewający zaledwie parę słów i ansambl Wojciech Parchem w roli hrabiego Ivrea. Nieoczekiwanie stał się niemal bohaterem spektaklu, a to za sprawą arcykomicznej gry aktorskiej. Śpiewak kapitalnie odegrał pijanego, wpadającego w nerwowe drgawki i mdlejącego raz po raz odrzuconego pretendenta do ręki markizy. Prawdziwa perełka drugiego planu! Ruben Silva, który z dwiema WOK-owskimi orkiestrami i chórem przygotował spektakle Il finto Stanislao zadbał o to, by przedstawienia ani na chwilę nie traciły tempa, prowadził muzyczną narrację bez zwyczajowych przerw charakterystycznych dla oper o budowie numerowej. Dzięki temu oraz dzięki bardzo rzetelnej grze orkiestr wieczory spędzone w Operze Kameralnej znów okazały się bardzo przyjemne.

Katarzyna K. Gardzina