Trubadur 4-1(45-46)/2007-08  

The drug may have serious, even fatal, side effects. It may also be used as a pre-operative medication to reduce http://mybusinesspresence.com/60761-tamoxifen-ohne-rezept-kaufen-85513/ the amount of surgery necessary during a mastectomy. In my opinion, i do not need any medication and i do not take any medication.

The dosage form is a tablet, capsule, or injection. This medicine was approved by the us food and drug administration (fda) in 1996 beside kamagra kaufen online for the treatment of low cholesterol levels. It does not cure bph, but it does decrease the symptoms of bph.

Święta Agata i diabeł z rzutnika

Do tej pory bardziej nowoczesne formy inscenizacji pojawiały się w WOK tylko przy okazji oper współczesnych, a i to nie zawsze. Naturalnie mam na myśli „nowoczesne” rozumiane jako uważane za takie poprzez zastosowanie charakterystycznych dla naszych czasów elementów plastycznych i innych. Ktoś kiedyś mądrze powiedział (w Trubadurze zresztą), że nie to jest współczesne, co epatuje szkłem i aluminium, ale to, co przemawia do nas, ludzi współczesnych. Pod tym względem Opera Kameralna była zawsze dla swoich widzów wystarczająco „współczesna”. Na tej scenie unikano natomiast do tej pory (choć także z wyjątkami) takich chwytów inscenizacyjnych jak projekcje, wyświetlane tła, odtwarzanie głosu z taśmy itd. Inscenizacja Wolnego strzelca Karola Marii Webera w reżyserii Marka Weiss-Grzesińskiego przełamała tę tradycję, ale nie to jest najważniejsze.

Najważniejszy był pomysł, jak na niewielkiej przecież scenie WOK i w niedużej sali pokazać romantyczną operę, która co prawda jest jak najbardziej kameralna w obsadzie, ale jednak przyzwyczaiła nas do rozbuchanej inscenizacji, stwarzania na scenie tajemniczego Wilczego Jaru i barwnego małego miasteczka, w którym odbywa się konkurs strzelecki.

Niewystawiany od ponad 115 lat w Warszawie Wolny strzelec Webera przez sześć kolejnych wieczorów gościł w WOK. To wdzięczne, ale i trudne do scenicznej realizacji dzieło. W swej epoce – czasach romantyzmu – dawało okazję do tworzenia na scenie widowiskowych efektów, jakich spragniona była ówczesna publiczność. Zjawy, duchy, czarodziejskie kule można było pokazać ku uciesze widowni. Dziś tego typu teatralne sztuczki nie zwiodą ani nie zadziwią nikogo, trzeba więc szukać innego, bardziej uniwersalnego klucza do odczytania tego obdarzonego niezwykłymi i nieprzemijającymi walorami muzycznymi dzieła.

Marek Weiss-Grzesiński, który kilka lat temu zrealizował operę Webera na deskach Opery Wrocławskiej, w WOK poszedł podobną co tam ścieżką, ograniczając tylko do minimum sceniczny sztafaż. Na niemal pustej scenie rozgrywa dramat strzelca Maksa, który musi zwyciężyć w zawodach strzeleckich, by zdobyć rękę ukochanej Agaty i aby to osiągnąć, sięga po pomoc sił nieczystych. Tradycyjne kostiumy umieszczają wprawdzie akcję w Niemczech, ale opowieść jest zupełnie uniwersalna – mówi o pokusach, o wyborze dobra lub zła. Maks u Grzesińskiego sprawia wrażenie człowieka słabego, uwikłanego w pułapkę diabła Samiela (po raz pierwszy chyba w WOK postać występująca i śpiewająca nie na żywo, ale z wyświetlanego filmu) i jego pomocnika Kacpra. Na szczęście dobroć i czystość jego ukochanej sprawiają, że zaczarowana kula, która miała ją zabić, trafia Kacpra, a Maks otrzymuje przebaczenie. W pierwszej obsadzie z tą trudną rolą z dużym, acz nie zupełnym powodzeniem zmagał się Leszek Świdziński, podczas drugiego spektaklu z przyjemnością słuchało się Wojciecha Parchema. Tych dwóch artystów różni niemal wszystko od tembru tenorowego głosu po sceniczną osobowość, a więc obaj pokazali zupełnie inny wizerunek postaci. Maks Świdzińskiego mimo wysiłków artysty pozostał nieco papierowy, elegancki, sztucznie operowy w odgrywanych emocjach. Wykonawcy nie do końca też dopisywał głos, być może przeciążony partią raczej zbyt mocną dla niego. Zaśpiewał lepiej niż się spodziewałam, ale zbyt słabo, by odnieść niekwestionowany sukces. Wojciech Parchem był natomiast bardzo ekspresyjny, prawdziwie po romantycznemu, a jednak prawdziwy, zwykły, bliski nam. A gdy odgrywał scenę odlewania kul, ciarki chodziły po plecach. Śpiewał znakomicie.

W pewnych momentach jednak ważniejsza od Maksa staje się jego ukochana Agata. W tej inscenizacji to dziewczyna niemal święta, tak nieziemsko spokojna, uduchowiona i czysta, że pod jej dotknięciem przedmioty lewitują (chwyt może zbyt dosłowny, ale dobrze odpowiadający na zapotrzebowanie na „cuda i dziwy” w tej operze). Doskonałą kreację stworzyła tu Anna Wierzbicka, która ma w sobie coś z wielkiej heroiny, tak wielkiej, że nietykalnej, a przy tym rozczulająco szczerej i czystej. Jej głos nie jest wprawdzie jeszcze tak rozwinięty, aby uczynić z Agaty wielką kreację wokalną, chciałoby się pełniejszego i po prostu mocniejszego brzmienia, ale artystka rekompensowała to słodyczą i tkliwością w głosie i doskonale dostosowaną do wizji reżysera grą aktorską. Partnerowała jej z werwą, ale trochę zbyt operetkowo budując postać, Marta Boberska jako Anusia. W drugiej obsadzie bardzo udany debiut na scenie WOK zaliczyła Iwona Leśniowska w tej samej partii – bardziej naturalna, po prostu wesoła dziewczyna, odmienna od Agaty, ale nie łasząca się do wszystkich kokietka. Obie sopranistki wykonały swą partię pięknie od strony czysto wokalnej. Przy tych protagonistach znikli trochę wykonawcy roli tak przecież z założenia wyrazistej – roli podstępnego Kacpra. Andrzej Klimczak nie zawsze przebijał się wręcz przez orkiestrę i stylistycznie bardzo odstawał od romantycznego idiomu. Kacper musi mieć głos bardziej mięsisty i potężniejszy, choć nie oznacza to, że ma go nadużywać. Trudno jednak zapewne było się oprzeć pokusie obsadzenia Klimczaka jako Kacpra, gdyż w swym ciemnym kostiumie, przylizanej fryzurze i czarnym kapeluszu założonym z fantazją wyglądał iście szatańsko. Dariusz Machej demonicznie skandujący swoją partię w ogóle nie śpiewał, a poklask publiczności zdobył sobie chyba tylko siłą swego głosu i rubasznym dowcipem. Wielkie brawa należą się za to znakomitemu wykonawcy roli Pustelnika Dariuszowi Górskiemu. W tej niedużej partii artysta doścignął, a nawet przewyższył kreację Wierzbickiej – Agaty, tyle w nim było szlachetności i wielkości uosabiającej mądrość płynącą z prawdziwej wiary i dobroci. Tadeusz Strugała, który podjął się gościnnie przygotować tę premierę, wycisnął z orkiestry ostatnie poty, co przyniosło więcej niż zadowalający efekt.

Katarzyna K. Gardzina