Trubadur 4-1(45-46)/2007-08  

An anonymous source had told the ap that a drug dealer in the area called 911 to report that he needed emergency medical help so bad that he thought he was about to die. It’s best if you find a pharmacy that accepts prescription only, because Yeniseysk this will give you an assurance that the drug you need is going to be delivered to you, no matter what the distance is between your home and the pharmacy. This is an easy to use website with many options to choose from when it comes to the purchase and use of the medications.

Allopurinol 50mg is used to treat gout, a type of arthritis. We sertraline kaufen provide safe and secure online payment processing facility. Buy ciprofloxacin online in india “the most important thing for any company is to have good leadership, good management, strong finance,” said the ceo of the company, who declined to be named.

Warszawska Opera Kameralna

W związku z artykułem Reanimacja czy reaktywacja autorstwa Katarzyny Gardziny – zamieszczonym w lipcu w Życiu Warszawy (nt. Festiwalu Mozartowskiego w Warszawie), chciałam zaznaczyć, że byłam w tym roku na dwóch przedstawieniach, co prawda – nie w lipcu, a w czerwcu i nie podzielam opinii pani Kasi!

Frekwencja była taka, że wszystkie miejsca siedzące były zajęte na obu spektaklach, a były to Wesele Figara i Don Giovanni. W Weselu Figara wystąpili: Andrzej Klimczak, Olga Pasiecznik i Artur Ruciński. Wyróżniłabym przede wszystkim Olgę Pasiecznik w roli Hrabiny, ale i wszyscy pozostali artyści zaprezentowali się bardzo dobrze.

W drugim przedstawieniu Don Giovanni – rolę tytułową kreował również Andrzej Klimczak (bardzo dobry aktorsko), a także występowali w tym dniu Tomasz Krzysica i Rafał Siwek. Urocza była Donna Elwira i pięknie śpiewała swoją partię, podobnie jak drobniutka Zerlina, która zaimponowała mi swoją muzykalnością. Towarzyszący im Leporello i Masetto rozśmieszali widownię aż do łez, zaś Andrzej Klimczak był jednocześnie uwodzicielski i brutalny. Duże wrażenie zrobił na mnie potężny głos i postać Rafała Siwka – szczególnie w ostatnich scenach opery. Trochę zawiodła mnie Donna Anna (w dniu 21 czerwca zastąpiła Olgę Pasiecznik) – ponieważ miałam inne wyobrażenia tej roli (silny głos, niestety unikała jak ognia piana).

Rozumiem, że pani Kasia widocznie trafiła na gorszą obsadę, a może lipcowy upał zaszkodził artystom i wygonił z Warszawy publiczność? Tak czy inaczej obawiam się, że po tym, co pani Kasia napisała w Życiu Warszawy już nie obejrzę innych przedstawień w ramach tego festiwalu w przyszłym roku. A szkoda!…

Ze swej strony – widziałabym więcej widowisk plenerowych wystawianych przez WOK, np. w Teatrze na Wyspie w warszawskich Łazienkach. Dotychczas w tym miejscu grywały już różne teatry, akustyka jest bardzo dobra, a nad sceną dałoby się zainstalować jakiś prowizoryczny daszek dla ochrony przed kaprysami natury. Skoro był już Fircyk w zalotach i Mazowsze (duży zespół), to dlaczego – nie Idomeneo, Tytus, czy Cosi fan tutte? Moim zdaniem sceneria jak wymarzona, tylko bilety powinny być nieco tańsze (może znajdzie się sponsor)? I jeszcze jedno: WOK ma przepiękne kostiumy, w dzisiejszych czasach to już rzadkość. Więc warto byłoby je zachować po wycofaniu ze sceny i przekazać do muzeum.

Maria Paczosa

Szanowna Pani,

Swoje sądy zebrane we wspominanym artykule w Życiu Warszawy wyraziłam opierając się na z górą dziesięcioletniej obserwacji Festiwalu Mozartowskiego, w tym roku podczas tej imprezy obejrzałam siedemnaście przedstawień i wysłuchałam dwóch koncertów. Mówiąc o spadku frekwencji i poziomu niektórych spektakli oraz debiutów porównywałam ten stan rzeczy do najlepszych czasów i najwspanialszych wspomnień i osiągnięć Festiwalu, bo uważam, że Warszawska Opera Kameralna zawsze powinna równać w górę, a nie zadowalać się średnim czy „jako takim” stanem rzeczy. Oczywista, że zawsze nawet średnie spektakle zaspokoją potrzeby sporej części publiczności, między innymi tej, która pozbawiona jest takiego porównania. Krytyk jednak, choć też jest publicznością powinien patrzeć szerzej i dalej oraz posiłkować się wiedzą i doświadczeniem, by wskazywać i to, co dobre i to, co złe, co wymaga naprawy, powinien też wiedzieć czy ta naprawa jest możliwa i jakie kroki powinno się podjąć, aby do niej doprowadzić. Mój z natury rzeczy króciutki artykuł w gazecie codziennej nie mógł oczywiście wyczerpać tematu, a jedynie go naszkicować. Cieszę się więc, że dzięki Pani głosowi mogę wrócić to tego ważnego problemu (który jak zauważyłam poruszył także m.in. redakcję radiowej Dwójki i wywołał komentarze na antenie dyrekcji WOK).

Na wymienionych przez Panią spektaklach akurat nie byłam, znam tylko opinie innych miłośników festiwalu o nich, a nie były zbyt pochlebne. Nie chciałabym jednak dyskutować w tym miejscu o detalach, czyli konkretnych wykonawcach poszczególnych partii zastanawiając się czy np. na pewno Olga Pasiecznik jest wymarzoną Hrabiną, Andrzej Klimczak Don Giovannim, a Artur Ruciński – Almavivą. Te i inne wymienione przez Panią osoby są postaciami gwarantującymi pewien stały, przyzwoity a czasem nawet wybitny poziom wykonania, niemniej i im zdarza się nie dopasować się do roli, nie znaleźć właściwej intonacji czy interpretacji. Np. wspomniana Olga Pasiecznik jest bez wątpienia artystką wybitną, wielokrotnie przeze mnie podziwianą na scenie WOK oraz przy wielu innych okazjach, a jednak po trzech obejrzanych jej występach w roli Hrabiny uważam, że nie jest to najlepsza jej kreacja, tak pod względem aktorskim, jak i wokalnym. Nie w tym jednak rzecz i nie takie prezentacje miałam na myśli pisząc o głosach odstraszających od wzięcia udziału w kolejnym wieczorze. Tych oczywiście nie wymienię (poza kuriozalnym debiutem), ale słuchacze obeznani z zespołem WOK wiedzą, o kogo chodzi, na czyich występach od niedawna pojawia się „buczenie”, komu (Bogu dzięki) np. zwidywano arię, dzięki czemu cały spektakl miast stracić tylko zyskał. Napisałam też, że ilość takich prezentacji ostatnio wzrosła, o czym świadczy np. to, że obserwując moich kolegów z „Trubadura” zauważyłam, że omijają coraz więcej spektakli, bo „śpiewa ten/ta”. Piszę o tym właśnie dlatego, że mam jak najwięcej szacunku dla osiągnięć WOK, dla wkładanych w utrzymanie Festiwalu pracy i starania, o własnym sentymencie nie wspominając. W artykule, na który się Pani powołuje wymieniłam też dokładnie te same nazwiska, które i Pani wymieniła, a które wg mnie są niezmiennie ozdobą spektakli w WOK, ale w tym roku pojawiały się zbyt rzadko lub wcale (choć z przyczyn czasem zupełnie niezależnych od dobrej chęci, planów artystycznych itd. – ot, po prostu pech).

Problem frekwencji jest bardziej złożony. Dla osób, które na Festiwal uczęszczają 10 lub więcej lat wszystkie miejsca zajęte na parterze nie są miarą sukcesu, zwłaszcza, jeśli chodzi o Wesele Figara czy Don Giovanniego. Osoby takie, w tym ja pamiętają kolejkę po wejściówki ustawiającą się na zewnątrz budynku, a podczas spektakli, nawet nie tylko tych najbardziej popularnych „etatowe” przesiadywanie na schodkach lub, gdy tam miejsca zabrakło – na podłodze. Sama jeszcze przed dwoma – trzema laty przestałam Wesele Figara i kilka Czarodziejskich fletów, bo nie było gdzie usiąść. Mam świadomość, że te czasy już nie wrócą, bo mówiąc brzydko „rynek się nasycił”, a mało jest „wariatów” takich jak członkowie „Trubadura”, którzy co roku chętnie przyjdą na to samo Wesele czy Flet nawet po kilka razy. Niemniej w porównaniu do lat ubiegłych „na oko” na Festiwalu było puściej, brakowało też tego specyficznego artystycznego podniecenia, które wywołują wydarzenia muzyczne wysokiej próby – fakt, że spośród 17 obejrzanych spektakli w tym roku do takich zakwalifikowałabym zaledwie cztery lub pięć… Były to Łaskawość Tytusa, w której cieszy znakomita kreacja Anny Wierzbickiej, a pozostałe partie w dwóch obsadach składają się na harmonijną całość, w której nic nie razi. Cosi fan tutte nie miało w tym roku szczęścia do „idealnej obsady”, a można już taką zgromadzić, ale w prezentowanych przynajmniej dwóch spektaklach przeważało bardzo dobre śpiewanie i „coś zaiskrzyło”. Wspaniale prezentowały się Anna Wierzbicka (debiut jako Fiordiligi), Aneta Łukaszewicz i Anna Radziejewska (Dorabelle). W nowej obsadzie bardzo dobrze wypadł Idomeneo (znakomity Wojciech Parchem, niezły debiut Sylwestra Smulczyńskiego), a niemal znakomitością godną nagrania (!) był Mitrydates w obsadzie: Wojciech Parchem, Jakub Monowid (debiut sezonu!), Anna Mikołajczyk, Marzanna Rudnicka i in.

Nie rozumiem, czemu obawia się Pani, że po tym, co pani Kasia napisała w Życiu Warszawy już nie obejrzę innych przedstawień w ramach tego festiwalu w przyszłym roku. W swym tekście nie poddawałam w wątpliwość sensu istnienia Festiwalu w obecnym kształcie (organizacyjnym i inscenizacyjnym), a jedynie pytałam, co zrobić by znów radował oczy i uszy jak to miało miejsce jeszcze nie tak dawno temu (nadtytuł XVII Festiwal Mozartowski rodzi pytania o sens jego przyszłości to niestety nieszczęsny dodatek odredakcyjny). W każdym razie (w niektórych przypadkach niestety, tu – na szczęście), w Polsce pióro krytyka nie ma takiej mocy sprawczej, o jaką je Pani posądza. Cieszę się natomiast, jeśli udało mi się za jego pomocą zwrócić uwagę na problem, zaznaczyć go i wywołać wokół niego dyskusję.

Pytania o więcej (więcej od czego?) prezentacji plenerowych WOK i los kostiumów ze spektakli przez nią granych skierować należy raczej do dyrekcji Opery. O ile mogę udzielić informacji to Opera Kameralna swego czasu jako jedyna prezentowała widowiska muzyczne właśnie w Teatrze na Wyspie, a był to Thamos Mozarta. Jednak wieloletnie problemy, jakie stwarzała tak u nas niestała aura spowodowały przeniesienie tego widowiska do Kościoła Ewangelickiego na pl. Małachowskiego, gdzie zyskało nowy kształt. Na „prowizoryczny daszek” na pewno nie zgodziłby się ani dyrektor Łazienek, ani dyrektor WOK. Dla tak dużego, cyklicznego, czyli planowanego z dużym wyprzedzeniem przedsięwzięcia, jakim jest Festiwal Mozartowski kaprysy pogody, odwoływanie lub przenoszenie przedstawień, zwroty kosztów biletów, zabezpieczenie dekoracji i kostiumów jest na pewno zbyt kłopotliwe i pracochłonne (o postulacie zmniejszenia cen biletów przy graniu poza teatrem trudno mi dyskutować, ale oczywiste wydaje się, że wszystkie towarzyszące temu zabiegi raczej podrażają cenę przedsięwzięcia… no chyba ze znalazłby się sponsor). Kostiumy, które „schodzą ze sceny” są zwykle w takich placówkach wykorzystywane jako swoisty zapas i magazyn materiałów do przeróbek i sporządzania nowych ubiorów. Nie jest też tak, że teatr zaoferuje kostium (współczesny, bez wartości historycznej) muzeum, a ono go przyjmie (co oznacza zmagazynowanie, o wystawieniu nie wspominając). Jedyne tego typu Muzeum Teatralne dusi się obecnie od nadmiaru eksponatów, które składowane w zbyt małej powierzchni niszczeją. Może z czasem zajmie się tym Instytut Teatralny?

Zdaję sobie sprawę, że moja „odpowiedź” czy też komentarz do Pani listu znacznie przekracza zwyczajowe rozmiary, pozwoliłam sobie jednak przy tej okazji na wyjaśnienie i uściślenie pewnych swych sądów. Wykładając kawę na ławę mogę tylko powtórzyć, że nigdy moim zamiarem nie było i nie będzie poddawanie w wątpliwość sensu istnienia Festiwalu Mozartowskiego czy jakichkolwiek innych działań Warszawskiej Opery Kameralnej, które często są unikatowe, wybitne lub, co najmniej spełniające ważną rolę edukacyjną, popularyzatorską i dokumentacyjną. Zależy mi natomiast, by poziom tych prezentacji wyłącznie wzrastał i przyciągał coraz to nowych odbiorców. Zdaje też sobie sprawę, że często to, co mojemu osłuchanemu uchu i opatrzonemu oku może wydawać się nie najdoskonalsze, może sprawić dużo radości i przyjemności innemu odbiorcy sztuki operowej i spowodować odmienny od mojego sąd.

Katarzyna K. Gardzina