Trubadur 3,4(48,49)/2008  

Et, dans cette affaire, la compagnie fonctionne à vrai dire comme un réseau parallèle : elle distribue en chiquita des carburants et en chaudière des déchets de manière à en faire un réseau. Generic https://rosagroth.de/42913-efracea-kaufen-10194/ priligy is used to treat adults with moderate to severe premenstrual syndrome. There may be a need for follow-up to make sure that your levels are still low.

If you are considering the benefits of diflucan 100mg diflucan 100mg diflucan as compared to diflucan 25mg you must remember that there are many other factors that have to be taken into account and taken into consideration before making your decision. A number of viruses can affect dogs, but canine distemper virus is https://figand.com.pl/18539-cobra-120-mg-kaufen-42824/ the most commonly recognised. Canine scabies is an infectious disease of the hair follicle.

Święto miłośnika opery
czyli Giulio Cesare w WOK

O zwięzłą recenzję tego przedstawienia pokusiłam się już dzień po premierze na naszym klubowym internetowym forum dyskusyjnym, ponieważ jednak nie wszyscy członkowie Klubu mają do niego dostęp lub nawyk czytania go, pozwalam sobie powtórzyć tamte refleksje w nieco poszerzonej formie.

Tym bardziej warto napisać słów kilka o tej premierze, że przynajmniej ja – dawno nie widziałam i nie słyszałam w polskich teatrach operowych tak dobrego przedstawienia, zarówno w warstwie wizualnej, jak i (przede wszystkim!) muzycznej i wokalnej. Miło na sercu mi się zrobiło, że jednak i u nas można na żywo doświadczyć takiego przeżycia, bo jak wiadomo tylko na żywo rozkosz obcowania z operą jest pełna (drodzy audiofile – nie obrażajcie się, proszę, za ten osobisty sąd).

Przede wszystkim spektakl był przejrzysty, estetyczny plastycznie i dopracowany, choć wśród recenzji spotkałam się i z dokładnie przeciwnymi sądami. Nie brak w nim tej charakterystycznej dla licznych oper Händla mieszaniny szlachetnego patosu, dramatyzmu (arie Kornelii itp.) i dowcipu, a nawet komizmu sytuacyjnego reprezentowanego przez postaci trzeciego planu. Wszystko to znalazło odzwierciedlenie w warstwie inscenizacyjnej i reżyserskiej, niekiedy wzbudzając kontrowersje wśród publiczności. Niektórych oburzyło przełamanie spektaklu wpół, gdy po generalnie bardzo patetycznym i podniosłym akcie pierwszym dalej zaczęło się robić coraz bardziej wesoło, prześmiewczo, dwuznacznie.

Ale po kolei: w wielu momentach opera została ożywiona („złamana”, ale tak jak się łamie dla uwypuklenia smak jakiejś potrawy dobrą przyprawą, np. gałką muszkatołową) wynaturzoną gestykulacją (Ptolomeusz, Sesto), ruchem i tańcem zarówno mimów, jak i śpiewaków. Ich choreografia autorstwa Izadory Weiss reprezentowała coś między tańcem modern a modnym dziś Bollywood. Sceny, w których do mimów kolejno dołączają śpiewacy i synchronicznie wykonują te same ruchy, były urocze. Czasem zresztą wokaliści przebijali wyrazistością tańca i postawy mimów – tak jak to było w wojowniczym tańcu Cezara (Anna Radziejewska) w arii Va tacito. Wszystkie swoje talenty w pełni prezentowała też tańcząca Kleopatra – genialna Olga Pasiecznik, ale i inni śpiewacy pląsali aż miło.

Reżyseria… długo by opowiadać – po prostu do mnie przemawiała, nie nachalna, ale nie oczywista, zwłaszcza rozedrgana postać Sesta, który nie potrafi sprostać wyzwaniom, jakie stawia przed nim nagła odmiana losu. Rozhisteryzowany Sesto (pamiętajmy, że to młody chłopiec, dopiero mający stać się mężczyzną) trochę brzydzi się odciętej głowy własnego ojca, trochę boi się zadania, jakim jest dokonanie zemsty na Ptolomeuszu, a trochę lubuje się tą myślą, że udowodni tym samym swoją męskość (dojrzałość?, waleczność?). To postać najbardziej w tym reżyserskim ujęciu złożona i ciekawa, do tego brawurowo odegrana przez Jacka Laszczkowskiego. Wykorzystano sprawność fizyczną śpiewaka ćwiczącego m.in. tai chi, czego efektem powolne „ćwiczenie z mieczem” oraz przewrót w powietrzu w pojedynku z Ptolomeuszem – tak jakby młodziutki Sesto nie potrafił powstrzymać się od popisywania się w obliczu wroga.

Świetnie też był poprowadzony utrzymujący się na granicy szaleństwa Ptolomeusz. Miotał się po scenie pochylony w przód, z rozpostartymi ramionami jak drapieżny ptak czyhający na ofiarę. Już w pierwszej arii, gdy wbijał szpilki w laleczkę symbolizującą jego siostrę Kleopatrę, pokazał się jako sadysta, szaleniec i degenerat, choć zewnętrznie prezentował się bardzo wykwintnie dzięki pięknemu, wymyślnemu kostiumowi.

Nie mniej wyraziście pokazani byli: szlachetna, zakonnicza Kornelia (Dorota Lachowicz), frywolna, kusząca, ale i świadoma swego upadku, dramatyczna Kleopatra, wreszcie znakomity, męski, kpiący, wieloznaczny Juliusz Cezar. Jeśli chodzi o Radziejewską i jej Cezara to po raz kolejny (Rinaldo, Arsace, Tankred), gdy dałam się ponieść opowieści absolutnie, w żadnym momencie nie miałam świadomości, że mam przed sobą śpiewaczkę-kobietę! Postaciowo był to Cezar ujmujący – kiedy trzeba twardy wódz (scena u Ptolomeusza), kiedy indziej lekko śmieszny pyszałek, kiedy indziej wreszcie żartobliwy pyszałek budzący sympatię widza – jak w wielkiej arii ze skrzypcami, gdy w pewnym momencie bohater rozkazuje zabrać skrzypkowi pulpit z nutami, aby go „sprawdzić”. Nawet mała rólka Nirena, sługi Kleopatry poprowadzona była bardzo pieczołowicie, nadana mu została własna charakterystyczna, dość zabawna osobowość strachliwego chwalipięty, protoplasty wszystkich przyszłych „sprytnych sług”, tu dodatkowo wymuskanego pięknisia.

Co ważne, przynajmniej wg mnie, nie było w tym ani grama kiczu czy „przegięcia” – wszystko co miało bawić, ubarwiać – bawiło i ubarwiało, nie wywoływało znużenia czy niesmaku, nie było przeładowane! Nawet złota palma w przedostatniej scenie była jak najbardziej na miejscu – świadome posłużenie się kiczem w celu podkreślenia „inności” świata marzeń Kleopatry. Ponura, z czarnych połyskliwych płyt złożona scenografia z niewielkimi tylko elementami ruchomymi (krzesła, leżanka, kandelabry, postument) była bardzo funkcjonalna, interesująco zamykała i otwierała przestrzeń, jeżdżąc nie tylko z góry na dół – jako kurtyna, ale także w tył i przód jako ruchomy horyzont. Do tego płyty te dawały wraz z lustrami efekt powiększenia i zwielokrotnienia przestrzeni i postaci. Obraz ogólnie był ponury (czarny), ale rozświetlony złotymi elementami i białymi strojami Egipcjan (Rzymianie ubrani byli na czarno). Bardzo ładne i pomysłowe kostiumy (od dawna takich nie było w WOK) Marleny Skoneczko dodały urody i „klasyczno-bajkowego” stylu tej dość jednak współczesnej inscenizacji. Niektórym np. płaszcze Sesta i Cezara kojarzyły się ze strojem Nema z Matrixa, innym białe długie włosy tytułowego bohatera z Wiedźminem Sapkowskiego. W kostiumach i ruchach mimów wreszcie pobrzmiewało echo nawiązań do wielu współczesnych (zwłaszcza francuskich) wystawień oper Händla, ale także (jak dla mnie) drobną kpinką z postaci mimów w inscenizacji Madame Butterfly Trelińskiego.

Muzycznie spektakl prezentował się nie mniej smakowicie. Pięknie brzmiała orkiestra pod batutą Władysława Kłosiewicza, choć jeśli miałabym się czepiać, to kilka razy zabrakło mi trochę Händlowskiego blasku i lekkości, gdy na scenie panował komizm, a nie tragizm… Za to świetnie grała sekcja dętych, co w najznakomitszych orkiestrach dawnych nie jest regułą. W ocenie śpiewaków trzeba zastrzec, że niemal wszyscy pojawili się na premierze niedysponowani – przeziębienie zbierało swoje żniwo. Mimo to, czasem nieco mniej brzmiącymi głosami stworzyli naprawdę bardzo satysfakcjonujące wykonanie, a podczas kolejnych wieczorów, stopniowo zdrowiejąc, niektórzy z nich mogli zalśnić pełnią blasku.

Anna Radziejewska (Cezar) – świetna, choć przeziębiona, nic więc dziwnego, że nie raz zabrakło trochę mocy głosu i blasku koloraturze. Mimo to wielka rola, w kolejnych spektaklach prawdziwa radość śpiewania, grania i tańczenia na scenie!

Olga Pasiecznik (Kleopatra) – sam miód, powrót do najlepszej formy wokalnej i miodowej barwy pełnego, delikatnego, a jednocześnie tak nośnego głosu. Prawdziwie wzruszająca w Moriro…, seksowna, zgrabna, w bollywoodzkim iście stylu tańcząca z odsłoniętym brzuchem w rytm perlistych koloratur.

Anna Wierzbicka (Kleopatra) – w drugiej obsadzie poczynała sobie bardzo odważnie, po raz pierwszy mierząc się ze śpiewaniem barokowym, barokowymi koloraturami i dość frywolną i wymagającą dużej odwagi scenicznej rolą. Poradziła sobie bardzo dobrze, choć była Kleopatrą bardziej liryczno-dramatyczną niż kuszącą. Wielkie uznanie dla młodej artystki!

Jacek Laszczkowski (Sesto) – jak zwykle niezwykły, nie wiem czy tym razem bardziej zachwycał i zadziwiał jego głos i technika śpiewu, czy wspominana wyżej znakomicie aktorsko budowana rola.

Jan Monowid (Ptolomeusz) – jak wyżej, nie wiem jak można tak pięknie i precyzyjnie śpiewać, tak miotając się (w sposób jak najbardziej kontrolowany) po scenie. W pierwszym spektaklu wprawdzie trochę tej precyzji śpiewu brakowało, w kolejnych – duże brawo!

Dorota Lachowicz (Kornelia) – wielka i wspaniała, ciarki chodziły po plecach z zachwytu i wzruszenia, kreacja skończona, choć jak słusznie zauważyła inna klubowiczka, zaśpiewana bardziej w idiomie „Monteverdiowskim” niż „Händlowskim”.

Jarosław Bręk (Achilles) – trochę niedysponowany, ale jak zwykle pięknie śpiewający, może za mało „wredny”, ale może taki miał być?

Karol Bartosiński (Nerino) – nieskromnie stwierdzę, że to moje i koleżanki z „Trubadura” odkrycie, bardzo dobrze wypadł w tym, co miał do wykonania (niestety, tylko recytatywy), pięknie brzmiał jego pełny alt, bardzo swobodny aktorsko.

Sławomir Jurczak (Curio) jak zwykle na poziomie, śpiewający i grający ze szlachetną prostotą.

Spektakl ma się pojawić na afiszu WOK ponownie na jesieni 2009 roku. Kto nie widział, niech już zaplanuje sobie czas na spotkanie z Händlem w tak wspaniałym wcieleniu.

Katarzyna K. Gardzina