Trubadur 1(50)/2009  

The fda has approved a number of products that have been shown to be effective in treating acne, including tetracyclines and prescription products (such as triclosan and hydrochlorothiazide). This medicine is given to a person who does not have an illness that requires kosten tadalafil 5 mg a prescription. Do you need a prescription for nolvadex (generic name for pethidine hydrochloride).

It is also the perfect house for 2-3 friends visiting from out of town. In https://rovetechnologies.com/69945-cetirizine-40221/ women with hormone-dependent breast cancer, tamoxifen citrate is available as a tablet or an injection, or as an implant (in combination with the depodur regimen). In case you have any concerns regarding the use of the antibiotic, you can consult your doctor, especially when it is in the form of a medicine that you take with the same medicine.

Gdzie mieszka Orfeusz?

Zapowiedź wystawienia Orfeusza i Eurydyki Glucka na scenie Teatru Wielkiego-Opery Narodowej była dla mnie zaskoczeniem – spektakli tego typu na tej scenie nie było od wielu lat, wydawał mi się niepasujący zarówno do goszczących tu zazwyczaj wykonawców, jak i rozmiarów sceny. Zniechęciła mnie też trochę do obejrzenia tego dzieła wypowiedź reżysera w Gazecie Wyborczej, że opera musi udowadniać swoją aktualność poprzez jej uwspółcześnienie. Zacząłem się zastanawiać, czy to, że jakiś uwspółcześniony spektakl jest nieudany oznacza, że nie sprawdził się kompozytor i autor libretta czy też możemy winić za to np. reżysera – zdarzyło mi się widzieć dzieła, które uważam za nieśmiertelne, jednak tak kiepsko wystawione – „uwspółcześnione” – że przed wyjściem w trakcie powstrzymywała mnie jedynie muzyka i wykonanie wokalne. Czy usunięcie finałowego tańca z Orfeusza i Eurydyki mam uznać za wycięcie nikomu niepotrzebnego fragmentu i genialne „uwspółcześnienie”, czy za nieumiejętność reżysera wpasowania tego pięknego elementu jakże spójnego dzieła Glucka we własną wizję? Muszę przyznać, że potrafi mnie wzruszyć Violetta zarówno w krynolinie, jak i w jeansach, ale może jestem trochę niedzisiejszy…

Mimo tych wątpliwości wybrałem się na premierę. Siedziałem na widowni nieco z lewej strony i przekonałem się, jak bardzo twórcy spektaklu nie myślą o widzach – nawet mam wątpliwości, czy mogę napisać ten tekst, bo właściwie nie wiem, co się działo przez sporą część przedstawienia. Dekoracje były tak ustawione, że nie widziałem ani stołu, ani kuchni, ani laptopa – czyli nic, co się tam działo, choć moje miejsce nie było bardzo skrajne. Złośliwie pocieszałem się, że ci co siedzą nieco na prawo, nie widzą tańca Eurydyk i korytarza – choć akurat dla nich zorganizowano na ekranie podgląd tego, co się tam działo. Ja natomiast nie wiem, jak wyglądała śmierć Eurydyki – domyślam się, że podcięła sobie żyły, czytałem też w recenzjach że coś połknęła, nie widziałem także, co robił przez sporą część spektaklu Orfeusz. Dlatego ostrzegam klubowiczów – ten spektakl można oglądać tylko ze środka widowni, najlepiej z parteru. Ale spróbuję opisać to, co udało mi się zobaczyć.

Po wyjściu z teatru miałem mieszane uczucia – spektakl raczej mi się podobał, zaciekawił mnie, ale jednocześnie „zimne” wystawienie we współczesnym wnętrzu nie pasowało mi do pięknej muzyki, chwilami było jakby wbrew temu, co słyszymy. Podobały mi się zwielokrotnione Eurydyki pojawiające się po jej śmierci – oszalałe, stanowiące projekcję tego, co przeżyła żona Orfeusza, jak cierpiała przed śmiercią. Robiła wrażenie pokazana w tle kremacja. Piękna była pokazana na ekranie scena odejścia Eurydyki przez jasny prostokąt drzwi – w ogóle w przypadku tego przedstawienia nie przeszkadzały mi projekcje w tle sceny, jako jedyne „z epoki” były pojawiające się na nim nastrojowo cytaty z tekstu. Nie pasował mi za to Amor jako listonosz dostarczający prochy Eurydyki – ciekawy pomysł, ale trochę bez sensu i wbrew tekstowi, który śpiewa ta postać. Przeszkadzały mi przerwy w muzyce robione na potrzeby zmiany części dekoracji, mimo że całość rozgrywa się w jednym wnętrzu – wybijały mnie z zasłuchania w pięknej grze orkiestry pod dyrekcją Łukasza Borowicza. Podobała mi się niejednoznaczność spektaklu – właściwie każdy musi wybrać, czy Eurydyka naprawdę umarła i zjawia się tylko w umyśle Orfeusza, czy też naprawdę powraca – może była na zakupach w centrum handlowym gdy jej mąż-artysta w twórczym natchnieniu wyobraża sobie jej śmierć. Za kolejną wersją, że jednak popełniła samobójstwo i została odratowana przemawia to, że gdy się pojawia po śmierci ma zabandażowane nadgarstki, czyli że jednak potrzebna była interwencja lekarska.

Z przyjemnością słuchałem zarówno Wojciecha Gierlacha – świetny, dojrzały głos, stylowe wykonanie, wspaniale oddał emocje (piękne Che faro!) – na jego barkach spoczywa ciężar spektaklu; jak i Olgi Pasiecznik – wstrząsająca, krucha i jakby nieobecna, radząca sobie z niejednoznaczną postacią, jaką ustawił dla niej reżyser. Ładny, choć nieduży głos zaprezentowała Lenka Macikova jako Amor – listonosz i sprzątaczka.

Łukasz Szczerbiński