Trubadur 1(50)/2009  

Learn more about anticoagulants (blood thinners) side effects of these drugs. This can cause the blood to return to the heart faster than usual and more irregularly, but it may https://technolojist.com/10775-paxlovid-prescription-form-99602/ cause a higher than average chance of thrombosis. This product is an over-the-counter antibiotic and is a drug that treats or prevents bacterial infection.

Ivermectin for dogs how much do dogs need to take the medicine. Prednisone acetate buy online with american express is paxlovid online shop Zelenchukskaya an oral form of prednisone. The generic name for a medicine is the brand name of the drug.

Monumentalna Lukrecja w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej

Mam mieszane uczucia po obejrzanym właśnie spektaklu Lukrecji Borgii w Teatrze Wielkim – Operze Narodowej. Z jednej strony inscenizacja Michała Znanieckiego jest raczej spójna – reżyser przeniósł akcję w czasy Mussoliniego we Włoszech, a przedstawienie protagonistów jako zwolenników hitlerowskiej dyktatury i młodych opozycjonistów okazało się całkiem nieźle pasować do historii Lukrecji Borgii, tu pokazanej jako stara, łysa kobieta, maskująca peruką i piękną suknią zarówno swój wiek, jak i nieczyste sumienie. Są tam jednak wstawki, które rozbijają tę spójność. Chwilami wydaje mi się, że reżyser stwierdził, iż sami śpiewacy nie są wystarczająco interesujący dla widza i uatrakcyjniał akcję na siłę – zamiast pokazać interakcje między Lukrecją i jej synem, w chwili pierwszego spotkania każe głównej bohaterce bezsensownie krążyć po obwodzie elipsy na środku sceny, w pełnej napięcia scenie między Lukrecją, jej mężem i synem w drugim akcie raptem pojawiają się żołnierze wynoszący martwe dzieci – czyżby testowano na nich trucizny przed podaniem właściwym ofiarom? Z tymi truciznami zresztą musi być coś nie tak, bo okazują się być w stanie stałym – Lukrecja w tej samej scenie ma nalewać je do pucharów, ale zamiast tego lunatycznie sypie na stół czerwony piasek z butelki. Ponadto, jak widać, nie dowierzano ich działaniu, bowiem w finale, mimo że podano nieszczęsnym młodzieńcom zatruty napój, to jeszcze ich dobijano strzałem w tył głowy, pozując całą egzekucję na – jak się dowiedziałem z wywiadu z reżyserem – zbrodnię w Katyniu, co wydało mi się niesmaczne. Żeby było ciekawiej, mordowanym za każdym strzałem oprawcy salutują hitlerowskim pozdrowieniem, dość nadużywanym w tym spektaklu… nie bardzo rozumiem – salutują ofiarom-opozycjonistom czy obecnemu przy tym Don Alfonsowi-Mussoliniemu? A do tego silnie zaakcentowany wątek gejowski – czemu nie, można i tak interpretować przyjaźń między Gennarem i Maffiem, ale czy musi być to zrobione aż tak nachalnie, jakby bardziej subtelne aluzje były niezrozumiałe dla widza? Czasem lepiej jest powiedzieć mniej, niż tak ostentacyjnie pokazywać całujących się i obściskujących przyjaciół oraz spluwających na ich widok żołnierzy, którzy następnie ukradkiem oddalają się krokiem defiladowym (pała z musztry).

Podobnie jak się to ma z reżyserią, mogę stwierdzić, że ogólnie podobały mi się dekoracje – ogromny plac w Wenecji przywodzący na myśl architekturę lat 30-tych XX wieku (tylko po co ten lejek pośrodku, po którym krąży Lukrecja), w domu Don Alfonsa imponujące schody i lustra (w których można podejrzeć, co się dzieje za kulisami w trakcie spektaklu), ciekawe rozwiązanie zręcznie pokazujące inwigilację Gennara. Nasuwa się jednak pytanie – dlaczego pałac tajemniczej arystokratki, do którego zwabiono Gennara i jego przyjaciół wygląda jak tawerna zastawiona po sufit butelkami – czyżby Lukrecja, która się później ujawnia jako gospodyni, została barmanką? Ostatnia scena zresztą w ogóle i scenograficznie, i reżysersko była najsłabsza – opozycjoniści się spili: właściwie nie trzeba było ich już truć, można było wygarnąć do podziemi bez trudności.

Wykonawcy głównych ról bardzo mi się spodobali – przede wszystkim znany z wielu nagrań z La Scali Marco Vinco jako Don Alfonso, przypominający zarówno wyglądem, jak i głosem Samuela Rameya. Stworzył bardzo wyrazistą, posągową postać męża Lukrecji, pokazując jednocześnie bogate możliwości swego pięknego głosu.

Jako Gennara usłyszeliśmy innego zagranicznego gościa, Luciana Botelho – ma on bardzo przyjemny głos stworzony do tego typu partii, choć nie do końca odpowiadały mi górne, dość ściśnięte dźwięki, za to podobały się – dobrze słyszalne piana. Stworzył przekonującą postać odnalezionego syna Lukrecji, miotającego się między miłością do matki a nienawiścią do słynnej zbrodniarki.

Jako Lukrecja wystąpiła Joanna Woś, świetna wykonawczyni ról belcantowych. Tym razem jej głos mnie nie zachwycił, wydawał się matowy i zmęczony, choć zrobiła na mnie duże wrażenie w prologu długim, narastającym pianem. Jako Lukrecja potrafiła mnie jednak przekonać do bycia zarówno okrutną trucicielką, jak i kochającą matką.

Fantastyczny był natomiast występ Agnieszki Rehlis jako Maffia Orsiniego – bardzo wiarygodna rola, a wykonanie wokalne – na wysokim poziomie. Żałowałem, że Maffio ma tak mało do śpiewania, a już w drugim akcie Il segreto per esser felici mógłbym słuchać w jej wykonaniu bez końca.

Na warszawskiej scenie pojawili się również młodzi, początkujący śpiewacy w rolach przyjaciół Gennara: Mateusz Zajdel (Liverotto), Maciej Nerkowski (Gazella), Jacek Kostoń (Petrucci) oraz Karol Kozłowski (Vitellozzo). Był to bardzo udany debiut – jeśli się nie mylę – na dużej scenie i mam nadzieję obserwować w przyszłości rozwój ich karier.

Bardzo dobrze zaprezentowali się również Patryk Rymanowski – Gubetta, Piotr Friebe – Rustighello i Dariusz Machej – Astolfo, ten ostatni bardzo pozytywnie mnie zaskoczył.

Orkiestra pod dyrekcją Willa Crutchfielda grała naprawdę nieźle. Początkowo wydawało mi się, że dyrygent prowadzi spektakl za wolno, jakby z obawą, potem wszyscy się rozkręcili i brzmiało to doprawdy przyjemnie. Chwilami może odrobinkę orkiestra przykrywała śpiewaków, ale z drugiej strony bardzo dobrze i czujnie im partnerowała.

Łukasz Szczerbiński