Trubadur 1(50)/2009  

I was only informed of my blood sugar levels and the dangers of the drug which i was instructed to not take at all. The most commonly experienced side effects are mild map indigestion or nausea. Doxycycline 400 mg price in india for treating acne.

The medication is taken orally in the form of pills or capsules. Prednisone and prednisolone, also called corticosteroids, are steroid hormones that were originally used as a general class of drugs Sundarnagar doxycycline kosten to prevent and treat bacterial infections. Coli and bacillus subtilis, and fungi, such as aspergillus, penicillium and trichoderma.

Teatr wciąga czasowo i mentalnie
Rozmowa z Anną Mikołajczyk

„Trubadur”: Jak to się zaczęło? Dlaczego zaczęła Pani śpiewać? Czy ma Pani jakieś tradycje rodzinne?

-Anna Mikołajczyk: Nikt wcześniej w mojej rodzinie nie zajmował się muzyką zawodowo, ale jako „forma użytkowa” gościła ona niezwykle często na spotkaniach i imprezach rodzinnych. Wszyscy się fantastycznie bawili przy muzyce, radząc sobie bez żadnego instrumentu. Śpiewało się tradycyjne pieśni, przyśpiewki, kolędy. Próbuję podtrzymać ten zwyczaj w moim domu, organizując spotkania kolędowe.

Zaczęło się od zwyczajnych marzeń dziewczynki z małego miasta. Trudno mi jednoznacznie ocenić, czego te marzenia dotyczyły – śpiewania, grania na instrumencie, czy zwyczajnie wyrwania się do innego świata. Nie sądzę, żebym różniła się wtedy od moich rówieśniczek. Może uporem, bo żeby te marzenia realizować, musiałam w wieku 10 lat wyjechać z domu w Lidzbarku Warmińskim i zamieszkać w internacie szkoły muzycznej w Olsztynie. Dla moich rodziców na pewno nie była to łatwa decyzja.

– Dobrze wspomina Pani ten okres?

– Bardzo dobrze. W małym internacie panowała miła atmosfera, towarzystwo dopingowało do pięcia się w górę. W Olsztynie nauczyłam się, że praca może być świetną zabawą.

Trafiłam do klasy wiolonczeli. To było małe rozczarowanie, bo myślałam raczej o fortepianie albo o gitarze. Nie zdawałam sobie sprawy, że na pierwszy instrument byłam „za stara”, a drugi był tak mocno oblegany, że nie było wystarczająco dużo miejsc. Dziś uważam, że wiolonczela to jeden z najpiękniejszych instrumentów!

Ostatecznie porzuciła Pani jednak wiolonczelę na rzecz śpiewu?

– Rozstałam się z nią w średniej szkole, kiedy to równocześnie zaczęłam naukę śpiewu, a do tego dostałam się do Olsztyńskiego Chóru Kameralnego Collegium Musicum. Poza tym dyplom na wydziale wokalnym zbiegał się z maturą i mogłam od razu zdawać na studia. Gdybym chciała kończyć wiolonczelę, musiałabym zostać dłużej w Olsztynie i odsunąć w czasie studiowanie.

Jak dawała Pani sobie radę z tyloma obowiązkami? Liceum, szkoła muzyczna i do tego praca w chórze łącząca się z licznymi wyjazdami; chyba niełatwo było to pogodzić?

– To było stanowczo za dużo zajęć, ale śpiewanie sprawiało mi tyle radości, że nie kojarzyło mi się z ciężką pracą. Mimo że nią było, zwłaszcza w chórze, który przeżywał swoją szczytową formę. Dyrygent Janusz Wiliński to niezwykle wymagająca, ambitna i konsekwentna postać. Nauczyłam się od niego wiele, może nawet więcej niż we wszystkich szkołach i akademiach. Dużo koncertowaliśmy, podróżowaliśmy po świecie, zdobywaliśmy laury na konkursach międzynarodowych. Z chórem tym zaśpiewałam swoje pierwsze solowe partie. Tyle satysfakcji to sprawiało, że chciało mi się pracować jeszcze więcej i nie widziałam żadnych przeszkód w realizacji swoich planów. Trzeba się było tylko dobrze zorganizować. Im więcej pracy, tym większa mobilizacja.

Słuchała Pani dużo muzyki poważnej, np. w domu?

– Niezbyt, tyle co w radio lub telewizji. Byłam zwyczajną nastolatką, która wolała muzykę rozrywkową. Trzeba przypomnieć, że dostępność do nagrań czy sprzętu odtwarzającego nie była wtedy taka oczywista jak dziś. Natomiast w szkole muzycznej jeden z nauczycieli wprowadził fantastyczny zwyczaj – obowiązkowe koncerty weekendowe w Filharmonii. Potem o nich rozmawialiśmy na lekcjach i to było niezwykle rozwijające.

– A jak wspomina Pani studia w Akademii?

– Kolejny etap i szkoła nie tylko muzyki, ale też życia i umiejętności odnalezienia się w zawodzie. Różnie bywało. Miło wspominam lekcje kameralistyki z panią Mają Nosowską.

Inne artystyczne zajęcia, jak aktorstwo, taniec bywały porywające i niezwykle integrujące grupę. Natomiast jednego do dziś nie mogę pojąć, już w trakcie pierwszego roku zostałam zwolniona z kształcenia słuchu. Wtedy mnie to cieszyło, ale moim zdaniem to jest przedmiot, który śpiewakowi jest w zawodzie wręcz niezbędny i nie ma takiego etapu, na którym można przestać się go uczyć.

Często też myślę, że nie byłam emocjonalnie przygotowana do studiowania. Byłam zbyt grzeczna, mało pewna siebie. To nie jest zawód dla takich osób. Na szczęście w tym kierunku też nad sobą popracowałam, a nawet pewne zdarzenia na studiach mi w tym pomogły. Nie będę wchodzić w szczegóły.

Studia skończyłam pod kierunkiem pani Małgorzaty Marczewskiej, z którą pracowało mi się bardzo dobrze. Akceptowała moje zainteresowanie muzyką dawną, co nie było takie oczywiste, a dla mnie ważne.

Już na studiach zaczęłam współpracę z zespołem Dekameron. Poznałam muzykę średniowiecza zupełnie inną od tej, której się dotąd uczyłam. Ta muzyka wymagała ode mnie dużo przemyśleń w kwestii interpretacji. To nauczyło mnie wyrażać swoje emocje – prawdziwe czy zmyślone, nie miało znaczenia, ważne, żeby były. Bez tego najpiękniejsze śpiewanie pozostawia u słuchacza niedosyt. Nauczyłam się tak zwanego obycia na scenie i kontaktu z publicznością.

Było dużo średniowiecza, renesansu, a potem przyszedł czas na barok. Ciekawy repertuar, ciekawi ludzie, wręcz pasjonaci. Fascynowało mnie to.

Do Polski dotarła wtedy moda na ten nurt wykonawczy, ale zdobywanie wiedzy na ten temat było utrudnione. Studiowanie za granicą i zdobywanie instrumentów z epoki stanowiło nie lada wysiłek. Wiedza na temat wykonawstwa dawnej muzyki była w środowisku akademickim niedostępna. Ja miałam to szczęście, że zapraszano mnie do współpracy i siłą rzeczy dowiadywałam się wiele od dyrygentów czy muzyków, z którymi pracowałam. To było bardzo wymagające, ale też życzliwe środowisko. Dyskutowało się o wykonywanym repertuarze, o tym co i dlaczego się śpiewa, bo wszystkich to naprawdę żywo interesowało.

– Kontakt z muzyką dawną przyniósł Pani jeszcze jedną cenną rzecz, a właściwie kogoś, Pani męża Marka, znakomitego oboistę. Jaki wpływ miało to na Pani pracę?

– Musieliśmy się nauczyć pracować razem. Te relacje są zupełnie inne, kiedy ma się do czynienia z bliską osobą. Inaczej zwraca się do własnego męża niż do kolegi z zespołu; więcej się od niego wymaga, uważając np., że powinien być bardziej wyrozumiały, chwytać w lot nasze intencje, bo przecież zna nas lepiej niż inni. Na początku zdarzały się drobne problemy. Teraz mogę powiedzieć, że ta sytuacja ma same pozytywne strony. Marek bardzo mi pomaga, jest osobą, do której mam bezgraniczne zaufanie i na której opinię zawsze mogę liczyć. Naturalnie oboje jesteśmy bardzo zaangażowani w swoją pracę, oboje wiele podróżujemy, rzadko razem, więc nieczęsto bywamy na swoich koncertach. Bardzo lubię, kiedy Marek przychodzi mnie posłuchać, bo wtedy jestem pewna, że otrzymam obiektywną recenzję. On wymaga w pracy od innych bardzo dużo, a od siebie jeszcze więcej. To bywa męczące, ale ja to ogromnie w nim cenię.

Nie boi się Pani, że urodzenie dziecka wpłynie negatywnie na głos? Istnieje mnóstwo mitów i teorii na ten temat.

– Nie słyszałam tak naprawdę o przypadku, żeby doświadczona śpiewaczka po urodzeniu dziecka straciła głos. Organizm ludzki dojrzewa i zmienia się bez przerwy, a głos ciągle się rozwija. Ważne jest, by umieć nad nim panować i dobierać odpowiedni repertuar na każdym etapie jego rozwoju.

Uparcie wierzę, że dziecko mobilizuje, porządkuje życie, a kobiecie dodatkowo daje poczucie spełnienia. To wszystko sprawia, że stajemy się mądrzejsi i lepsi. Tylko takiej wersji będę się trzymać i tylko w taką wierzę. Przytrafiło mi się to w ciekawym momencie. Miniony rok był niezwykle pracowity i przyniósł wiele satysfakcji zawodowych: dwa Fryderyki za moją wymarzoną, solową płytę, pracę w teatrach operowych, o której śniłam, wiele prestiżowych koncertów, ale za to ani dnia na wypoczynek, żadnych wakacji. Coraz trudniej byłoby się zdecydować na dziecko, planując wszystko dokładnie, dlatego traktuję je jak dar, spełnienie marzenia.

Owszem, musiałam zrezygnować z wielu ciekawych propozycji i wydarzeń, ale też mam już plany zawodowe na przyszły sezon i jeszcze większą motywację, aby zadbać o moją rodzinę, nie zaniedbując jednocześnie pracy.

– Po skończeniu Akademii porzuciła Pani na jakiś czas operę, bo pochłaniała Panią całkowicie muzyka dawna, ale ponowne zainteresowanie teatrem też zapewne wyniknęło w naturalny sposób z tej pierwszej fascynacji?

– Opery tak naprawdę nigdy nie porzuciłam. Ona się pojawiała, wprawdzie bardzo rzadko i nie w Polsce, dlatego tutaj nikt mnie z nią nie kojarzył. Na festiwalu w Znojmie co roku brałam udział w jakiejś produkcji operowej. Praca w operze wymaga poświęcenia jej czasu, a ja ciągle miałam jakieś plany koncertowe, które mnie absorbowały i nie była to tylko muzyka dawna, zaczęłam śpiewać dużo muzyki współczesnej, potem repertuar wypełniał się klasycyzmem i romantyzmem. Nie chodziłam na przesłuchania do teatrów, kiedy wiedziałam, że mój kalendarz jest zapełniony. Aż w końcu przyszedł czas i zwyczajna artystyczna ciekawość zmierzenia się ze sceną operową. Zatrudniono mnie w Warszawskiej Operze Kameralnej, gdzie jak dotąd zaśpiewałam kilka ciekawych, satysfakcjonujących ról mozartowskich (Sifare – Mitridate, Re di Ponto, Donna Anna – Don Giovanni, Pamina – Czarodziejski flet) oraz Donnę Annę w Don Juanie Albertiniego.

Po przesłuchaniach w Operze Bałtyckiej dostałam rolę Donny Anny w Don Giovannim Mozarta, w niezwykle ciekawej inscenizacji.

Teatr wciąga czasowo i mentalnie. Cieszę się, że w tej dziedzinie też znalazło się dla mnie miejsce.

– Jaka była Pani pierwsza rola operowa?

– Rola Anny w Wesołych kumoszkach z Windsoru Otto Nikolaia, a później Księżniczka w utworze Dziecko i czary Ravela. Byłam na studiach w Akademii i były to przedstawienia corocznie przygotowywane przez studentów. Dzięki temu mogliśmy się zmierzyć z prawdziwą sceną.

– Rolą, którą Pani śpiewa chyba najczęściej jest Anna w Don Giovannim Mozarta. Czy zawsze tak samo gra Pani tę postać?

– Oczywiście, że nie. Mam nadzieję, że nie. Każda inscenizacja, w której biorę udział, jest kompletnie inna. To jest takie fascynujące w operze, że w jednej postaci ciągle odnajdujesz coś nowego.

A czy nie myślała Pani nigdy o partii Elwiry?

– Kiedy pierwszy raz miałam wziąć udział w Don Giovannim, to dostałam wybór pomiędzy Anną a Elwirą, przy czym pani reżyser nakłaniała mnie do tej drugiej. Ja jednak od początku czułam, że wokalnie i psychologicznie bliżej mi do Anny. Nie żałuję wyboru, ta postać moim zdaniem jest bardziej skomplikowana, niż się ją zwykło postrzegać. Zraniona, oszukana, skrzywdzona kobieta, która sama zadaje ból, bo nie umie się przyznać, co naprawdę czuje. Nie pozwala jej na to duma, może wychowanie, a może wyrachowanie, zwyczajnie nie chce zostać „na lodzie”. Elwira, mimo swojego temperamentu, jest bardziej szczera i przewidywalna.

Donna Anna to rola, którą chętnie Pani śpiewa; czy zdarzyło się Pani wykonywać jakąś partię wbrew sobie?

– Starannie rozważam wszelkie propozycje. Jak już się zdecyduję coś zaśpiewać, to w partii wynajduję najciekawsze elementy i tłumaczę sobie, że nawet gamę można wykonać dobrze lub źle. Trzeba uruchomić wyobraźnię i zabrać się do roboty. Raz jednak zdarzyło mi się zmierzyć z zadaniem, które kłóciło się z moimi chęciami wykonawczymi. Zaproponowano mi mianowicie tytułową rolę w Dorilla in Tempe Vivaldiego. Jest to partia przeznaczona oryginalnie na mezzosopran i specjalnie dla mnie odpowiednio ją przerobiono. Takie transkrypcje stanowiły dosyć popularną praktykę w tamtych czasach, więc nie było w tym nic niezwykłego. Niestety okazało się, że to przeniesienie partii o tercję wyżej nie zmieniło charakteru muzyki, typowego dla niskich głosów. Starałam się jak mogłam, zaśpiewałam kilka przedstawień i odetchnęłam z ulgą, kiedy się okazało, że w kolejnych nie mogę wziąć udziału ze względu na inne obowiązki. Bez żalu przekazałam tę partię mojej następczyni.

Jaki ma Pani stosunek do kostiumu w operze? Woli Pani tak częste dzisiaj „nowoczesne” wystawienia, gdzie artyści często robią wrażenie, jakby zapomnieli się przebrać albo przyszli w „czym kto ma”, czy klasyczne kostiumy „z epoki”?

– Bardzo istotne jest, żeby się w danym stroju dobrze czuć, żeby nie ograniczał i nie krepował ruchów. Nie musi mi się podobać, ale musi być wygodny. Jest kilka sposobów w krawiectwie, które poprawiają komfort noszenia, zwłaszcza tych stylowych strojów. Znam się na tym trochę, bo sama hobbystycznie zajmuję się szyciem. W związku z tym zawsze mam o czym rozmawiać z paniami w pracowni krawieckiej i nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się narzekać na kostium.

Kiedyś jednak sama musiałam sobie wywalczyć korektę stroju. W czeskim przedstawieniu Acisa i Galatei zaprojektowano dla mnie śliczną, ale bardzo skromną rozmiarami sukieneczkę-tunikę, odpowiednią raczej na plażę. Nie miałabym nic przeciw temu, ale reżyser wymyślił takie pozycje, że wykonanie ich wprawiłoby w zakłopotanie nie tylko mnie, ale i publiczność. Po konsultacji ze scenografem dodano mi do tuniki zwiewne spodnie i poczułam się naprawdę świetnie.

Jeśli chodzi o wygląd, to trzeba zachować dystans wobec siebie. Ufam, że czuwa nad tym ktoś, komu równie bardzo zależy na powodzeniu danego spektaklu.

Czasem problem polega na tym, że strój dostajemy dość późno, na tydzień przed premierą i nagle trzeba zmienić sposób poruszania się, siadania, noszenia głowy, jeśli w grę wchodzi peruka. Wizje na temat kostiumu są zazwyczaj omawiane przed rozpoczęciem prób, ale nie zawsze jesteśmy je sobie w stanie dobrze wyobrazić. Nagle okazuje się, że jest nam dużo łatwiej kreować postać albo wręcz odwrotnie. Umiejętność „ogrania” stroju i dopasowania się do niego też jest swego rodzaju umiejętnością.

Umiejętnie uszyty kostium może przecież zatuszować jakieś niedostatki w urodzie artysty albo uwypuklić charakter granej przez niego postaci?

– Parę lat temu trafiła mi się rola starej plotkarki Plociuchowej w Agatce Hollanda. Wprawdzie było to wykonanie koncertowe, ale poproszono nas, żebyśmy „zaimprowizowali” jakieś kostiumy. O ile w bardzo pięknej, lirycznej partii tytułowej Agatki było co pośpiewać, o tyle moja rola, muzycznie niespecjalnie interesująca, okazała się zupełnie fantastyczna aktorsko. Właśnie strojem dodałam sobie animuszu i pomimo że partia była wokalnie niewygodna, to bawiłam się świetnie. Przy okazji odkryłam, że znakomicie czuję się w rolach charakterystycznych.

Wcześniej miała już Pani okazję popisania się talentem aktorskim w Beacie S. Moniuszki, też niestety w wersji koncertowej.

– Za to była to partia o wiele ciekawsza i wygodniejsza wokalnie. Dobrze jest się czasem sprawdzić w odmiennym niż liryczny repertuarze. Do kolekcji chciałabym kiedyś zaśpiewać Marcelinę w Weselu Figara. Co do Moniuszki, chciałabym mu poświęcić więcej czasu w moim życiu zawodowym. Jego pieśni i ballady to prawdziwe perły.

– Skoro mówimy o kreacjach aktorskich, najpełniej można się chyba sprawdzić w pieśniach? Pamiętam jak wspaniale zinterpretowała Pani tytułową – nomen omen Haneczkę – Grzeczną dziewczynkę Benedykta Konowalskiego.

– Cieszę się, że zwraca Pani na to uwagę. Ja też uważam, że kameralny repertuar potrzebuje odpowiedniej oprawy. Koncert na żywo to również wrażenia wizualne, które pomagają słuchaczowi zrozumieć, co wykonawca chce przekazać. Nie tylko możliwości techniczne śpiewaka, ale strój, gesty, mimika sprawiają, że danego wykonawcy chętniej słuchamy. Stworzenie klimatu, kiedy śpiewa się pieśni Schumanna czy Chopina, skupienie na sobie uwagi w tego typu repertuarze jest prawdziwym wyzwaniem. Środki wyrazu są ograniczone, a cała uwaga skupiona tylko na dwóch osobach bądź na niewielkiej grupie osób.

Bardzo często narzeka się na tych, którzy klaszczą po każdej części utworu. Ja uważam, że spontaniczność jest mile widziana. Jeśli nie chcę, żeby klaskali, to moim zadaniem jest zbudować odpowiednie napięcie i do tego nie dopuścić. Jeśli tego nie umiałam, nie mogę winić słuchaczy, a szczerość ich reakcji działa na mnie mobilizująco.

Niezwykle ważny jest kontakt z pianistą, bo wykonywanie pieśni to współpraca. Warto dodać, że bardzo ciekawe są też pieśni z towarzyszeniem innych instrumentów. Zdarzało mi się śpiewać na przykład z wiolonczelą, altówką czy saksofonem, a nawet w otoczeniu perkusji.

Szkoda, że już nie gra Pani na wiolonczeli, bo by Pani mogła sama sobie akompaniować.

– Nie jestem pewna, czy to taka wielka szkoda, ale ta część edukacji bardzo mi pomogła w świadomości prowadzenia dźwięku. Przez pierwsze lata nauki śpiewu często słyszałam od mojej pierwszej profesorki, pani Teresy Demuth-Keiser, żeby frazę prowadzić jak wiolonczela, że ma ona bardzo dużo wspólnego z głosem ludzkim. To piękny instrument i absolutnie się z nią zgadzałam. Być może dlatego rozwinęło się we mnie uwielbienie do głosów głębokich i niskich, zawsze chciałam być altem.

Nagrała Pani mnóstwo płyt, głównie z muzyką dawną. Ostatnio ukazała się Pani pierwsza solowa płyta, właśnie z pieśniami (przypomnijmy: zdobyła dwa Fryderyki). Dlaczego akurat Szymanowski?

– Nie mam swojego ulubionego kompozytora czy idola wśród śpiewaków. Po to istnieją rozmaite gatunki w sztuce, żeby każdy mógł wybrać coś dla siebie. Nie lubię się ograniczać. Szymanowski jest dla mnie fenomenalnym kompozytorem, bo jego pieśniami ani żadną jego kompozycją się jeszcze do tej pory nie znudziłam. Ciągle znajduję w nich coś nowego słuchając czy wykonując go. Nagranie tej płyty planowałam bardzo długo. Kiedy słucham jej dzisiaj, to przychodzą mi do głowy tysiące innych pomysłów. Bardzo się cieszę, że członkowie Akademii Fonograficznej na nią zwrócili uwagę. Zdaję sobie sprawę, że jest to mniej popularny rodzaj muzyki, często pytano mnie, dlaczego akurat taki repertuar na pierwszą solową płytę. Brałam udział, mniejszy czy większy, w nagraniu około 30 płyt, wiele z nich miało nominacje do tej nagrody, kilka z nich ją otrzymało. Mam dużo satysfakcji w tego rodzaju działalności artystycznej. Płyta z pieśniami Karola Szymanowskiego była marzeniem, a nie świadomym krokiem w celach promocyjnych. Dlatego ta nagroda jest dla mnie tym cenniejsza. Poczułam się jak prawdziwa artystka. Chciałabym jeszcze kiedyś nagrać pieśni Szymanowskiego z orkiestrą, na przykład Słopiewnie. Zabawa dźwiękiem w towarzystwie różnych instrumentów byłaby nie lada gratką. W tym miejscu jednak względy finansowe sprowadzają mnie na ziemię. Ale marzyć warto.

Muzyka współczesna zajmuje sporo miejsca w Pani działalności. Są nawet kompozytorzy piszący specjalnie dla Pani, np. wspomniany pan Benedykt Konowalski.

– Regularnie też współpracuję z Pawłem Łukaszewskim. Śpiewałam wiele razy na festiwalach takich jak: Warszawska Jesień, Laboratorium Muzyki Współczesnej, Portrety Kompozytorów. To naprawdę miłe doświadczenie: poznać twórców, móc skonsultować interpretację. Oni powierzają mi swoją wyobraźnię, ja bardzo to doceniam i staram się zawsze zasłużyć na to zaufanie. Lubię zmagać się z trudnościami, jakie stawia muzyka współczesna, to szalenie rozwija wyobraźnię i pomaga poznać siebie, swoje możliwości.

O Pani osiągnięciach oratoryjno-kantatowych niejeden raz pisano przy okazji rozmaitych festiwali, w których bierze Pani udział niezwykle często. Zapytam więc o dziedzinę, z którą chyba nie miała Pani do czynienia. Myślała Pani kiedyś poważnie o operetce?

– Wszystkie gatunki muzyczne są bardzo rozwijające, choć ten akurat nigdy mnie specjalnie nie zajmował. Naturalnie zdarzało mi się kilka razy śpiewać jakieś partie operetkowe czy musicalowe w wersji koncertowej. Ten repertuar wymaga dużej muzykalności i swobody estradowej.

Praca śpiewaczki wymaga mnóstwa odporności, rozwagi, siły charakteru. Czy te właśnie cechy stara się Pani wskazywać swoim uczniom, prowadząc kursy mistrzowskie?

– Uczenie jest bardziej skomplikowane niż nam się wydaje. Przede wszystkim sama wiele rzeczy sobie uświadamiam, nazywając je głośno. Poza tym trzeba mieć świadomość, że śpiewu w ciągu tygodnia się nikogo nie nauczy. Można co najwyżej zachęcić, zainspirować, zwrócić uwagę na jakieś problemy, krótko mówiąc – „poprzewracać komuś w głowie” i zostawić samemu sobie. Drastycznie to brzmi, ale dobrze, żeby wszyscy mieli tego świadomość. Ja, ucząc, nie uważam, że wiem lepiej. Wyrażam swoje zdanie na temat tego, co słyszę. Chcę, żeby studenci mieli świadomość, że tak naprawdę sami o sobie decydują, że muszą nauczyć się dążyć do czegoś, co sami sobie wyobrażą. Ja pokazuję tylko jeden z wielu sposobów. Odpowiadając wprost na pytanie, tak, właśnie tego uczę na kursach, bo techniką trzeba zajmować się regularnie, konsekwentnie i przez kilka lat.

Jaki jest Pani stosunek do konkursów? O ile wiem, nie brała Pani udziału w żadnym. Czy uważa Pani, że są one w ogóle potrzebne?

– To nieprawda, że nie brałam udziału. Na studiach byłam dwa razy na naszych polskich znanych konkursach i dwa razy odpadłam po pierwszym podejściu. Słuchając później kolejnych etapów, zastanawiałam się, czy płakać, czy się cieszyć, że nie było mi dane zaśpiewać. Oczywiście trochę się nad sobą użalam, ale też nie odkrywam żadnej tajemnicy, że panują tam układy. Zniechęciło mnie to na tyle mocno, że nie odczuwałam chęci rywalizacji z kolegami. Chciałam spokojnie robić swoje. Takie trochę naiwne, a trochę idealistyczne podejście do tego zawodu. Mam świadomość, że konkursy bardzo ułatwiają start i jest to wspaniała forma promocji, ale cieszę się, że bez tego też sobie nieźle radzę.

Jak reaguje Pani na krytykę?

– Nie przeczytałam nigdy na swój temat nic nieprzyjemnego, więc moje osobiste reakcje są pozytywne. Natomiast rzadko można przeczytać w polskich pismach krytykę w pełnym tego słowa znaczeniu. Raczej są to relacje z koncertów. Odnoszę wrażenie, że niewielu krytyków ma ochotę wyrażać swoje zdanie w sposób merytorycznie uzasadniony. Nie odbieram tego jako niewiedzy, raczej jest to podyktowane tym, żeby się nikomu nie narażać. Szkoda, bo w ten sposób wykonawcy nie otrzymują informacji, czego się od nich oczekuje.

Ciągle mamy kompleksy, my Polacy. Nie wierzymy w swoje możliwości. Hołubimy wszystko, co przyjeżdża z Zachodu i tym z Zachodu pozwalamy się oceniać. Nie uczymy się od nich jednej ważnej cechy, żeby się wspierać. W ten sposób moglibyśmy doskonalić poziom naszej kultury.

Ze względu na postęp techniki czasy dla wykonawców muzyki na żywo stały się bezlitosne. Niejednokrotnie melomani, przyzwyczajeni do perfekcyjnych nagrań, przeżywają ogromne rozczarowanie, kiedy na koncercie artysta nie jest równie bezbłędny jak na płycie. Moim zdaniem takie porównania nie mają sensu. Nie brakuje na szczęście osób, które nie wyobrażają sobie świata bez żywej muzyki i którym żadne, najdoskonalsze nawet nagranie nie zastąpi bezpośredniego kontaktu z wykonawcą.

– I oby to się nigdy nie zmieniło. Dziękuję za rozmowę.

(Rozmawiała Ewa Tromszczyńska, luty 2009)

P.S. 3 kwietnia przyszedł na świat Kazio, syn Ani i Marka.
Gratulacje!