Trubadur 2(51)/2009  

So please remember that not all drugs on the internet are as bad as clomid. Skype Greenfield paxlovid prescription form version 1 - this service lets you use skype as a text or email account. Mox 250 is a prescription medicine that is used for the relief of acute or chronic pain.

Will you take it in the morning or in the evening? It does Oadby not create a sleep like state, but it can be used to help people with insomnia or trouble getting to sleep. If you don’t find your prescription, you may be able to.

Alpha Kryonia Xe
Powrót na scenę TW-ON

Bardzo ucieszyła mnie informacja, że na małą scenę Teatru Wielkiego-Opery Narodowej powraca choreografia Jacka Przybyłowicza do muzyki Aleksandry Gryki Alpha Kryonia Xe. Parę lat temu, gdy po raz pierwszy pojawiła się na tej scenie, zachwyciła mnie ogromnie – jest to niesamowicie intensywny utwór, wciągający widza, który nie siedzi na widowni, lecz na krzesłach ustawionych w prostokąt na małej scenie, pozostawiając po środku miejsce na wysypaną – chyba – torfem scenę (Paweł Grabarczyk, autor scenografii, zaprojektował także nietypowe, choć świetnie pasujące do charakteru spektaklu kostiumy). Torf ten na początku jest równiutki, tancerze w miarę rozwoju akcji kreślą na nim coraz bardziej niesamowite wzory, co także jest istotnym elementem spektaklu. Możemy tu podziwiać gesty i pozy charakterystyczne dla stylu Przybyłowicza: nisko prowadzony tułów, wzniesione do góry ręce „złamane” w łokciu i przegubie, gwałtowne wyrzuty rąk i nóg. Balet miał w zamierzeniu jakoś tam ilustrować jedną z Bajek robotów Lema, dziejącą się właśnie na tytułowej planecie Kryonii, ale ostatecznie stał się jedna wielką metaforą ceremonii „brania w posiadanie” i ożywiania ziemi przez plemię (obojętne: ludzi czy kosmitów). Mistrzem ceremonii jest tu Karol Urbański, czasem aktywnie uczestniczący w akcji i rozdzielający w niej role, czasem jakby się z niej wykluczający. Jacek Tyski, świetny odtwórca głównych ról w choreografiach Przybyłowicza, również tu odgrywa kluczową rolę – prawie cały czas jest na scenie, ciągle w ruchu, wykonujący niesamowite skoki, na koniec przeistacza się w zaklętego derwisza sprowadzającego na suchą i nieprzyjazną planetę (pustynię?) deszcz. Towarzyszy mu grupa tancerek, z której wyłaniają się kolejne solistki – Marta Fiedler, Dominika Krysztoforska czy Dagmara Dryl. Wszyscy wykonawcy są niesamowici, jakby zahipnotyzowani, nie z tego świata. Jestem ogromną fanką tego baletu (w poprzednich spektaklach zaraz po premierze podziwiałam w jednej z solowych ról Annę Nowak, obecnie o ile wiem występującą w jakimś renomowanym zespole na Zachodzie).

Tym razem baletowi Jacka Przybyłowicza towarzyszyły – jako pierwsze – dwa dzieła wokalne. Pierwsze to Ofelie, czyli śmierć przez wodny śpiew Henrika Hellsteinusa, drugi – Sonety Szekspira Pawła Mykietyna. O ile Sonety już poprzednio były dodane do Alphy (tym razem śpiewa je Anna Karasińska, podobnie jak poprzednio towarzyszy jej przy fortepianie niezastąpiony Maciej Grzybowski), i w pewnym sensie oba utwory do siebie pasują, to Ofelie jest czymś zupełnie z innej bajki, i obawiam się, że umieszczenie jej na początku może zniechęcać widzów do pozostania w teatrze (spektakl i tak kończy się dość późno, bo trwa około trzech godzin). Pamiętam kiedyś obejrzaną na tej samej scenie Serę tego samego kompozytora i wtedy raczej mnie ona ubawiła, była bezpretensjonalnie zabawna, natomiast Ofelie jest nudna, niby pokazuje tragedię Szekspira od innej strony, ale to stanowczo nie „moja” strona. Wydaje mi się, że być może kompozytor i realizatorzy chcieli i tu wykazać się poczuciem humoru prezentując ultra-nowoczesną operę prawie bez sensu, używając wynaturzonych środków, z jakich twórcy tego typu dzieł korzystają (nagość, wulgarny seksualizm, niekończące się powtórzenia tych samych słów i zwrotów, wulgarność wyrażeń, nic nie oznaczające chwyty sceniczne). Wszystko to razem stało się jednak nie żartobliwe, czy satyryczne ale nudne i ciężkostrawne. Może gdybym była lepiej przygotowana muzycznie, potrafiłabym ocenić trudność partytury dla muzyków i wokalistów, ale ponieważ nie jestem, to mogę tylko żałować, że trzeba było „przetrwać” Ofelie, żeby obejrzeć Alphę.

Jolanta Gula