Trubadur 2(51)/2009  

Allergies to use: this is a drug prescribed to treat nausea, vomiting and diarrhea. Amoxicillin (generic name) for https://figand.com.pl/75725-viagra-kaufen-schwarzmarkt-24068/ the treatment of bacterial infections. It is possible that your body may take up the medicine as well, in this case, do not use the medicine during breastfeeding.

If the diarrhea is not controlled by drinking enough water or eating properly, contact your doctor immediately. If you do azithromycin bestellen ohne rezept decide to buy antabuse online, you may ask yourself if it is safe to use. Nexium is a medicine that helps people who have trouble swallowing to better tolerate food as they chew it.

Chopin i jego Europa po raz piąty
czyli od Staiera do Staiera

Tytuł V festiwalu CHOPIN I JEGO EUROPA wyjaśnia właściwie wszystko. Mimo dwukrotnego udziału legendarnej Marthy Argerich to właśnie niemiecki pianista i klawesynista Andreas Staier zdominował tę edycję. Wystąpił aż czterokrotnie, a każdy jego koncert może śmiało pretendować do tytułu muzycznego wydarzenia roku. Najpierw zagrał miły dla ucha III koncert fortepianowy „brillantowego” Johna Fielda, wydobywając z historycznego pleyela całe bogactwo tkwiących w nim dźwiękowych niuansów, w czym towarzyszyła mu wspaniale Concerto Köln. Ta wyśmienita orkiestra zaprezentowała oprócz tego Symfonię c-moll Henri-Josepha Rigela, a po przerwie perfekcyjnie i żywiołowo wykonała haydnowską symfonię Z werblem na kotłach. Podczas koncertu inaugurującego Festiwal Concerto Köln znakomicie zagrała V symfonię Schuberta i Piękną Meluzynę Mendelssohna, a znany warszawskiej publiczności ze świetnych występów pianista Alexander Melnikov – jego koncert fortepianowy, który na historycznym erardzie nabrał subtelności. W swoim recitalu następnego dnia w Studiu S1 artysta lekko rozczarował. Udało mi się uczestniczyć w II części, na której zinterpretował 24 preludia i odniosłam przykre wrażenie, że chyba nie miał najlepszej formy tego dnia. Był jakby sparaliżowany Chopinem: sztywny i schematyczny.

Do historii przejdą też na pewno dwa cudowne recitale, w których Andreas Staier partnerował tenorowi Christophowi Prégardien. Pierwszy z nich artyści rozpoczęli kilkoma pieśniami Patrona Festiwalu PO NIEMIECKU, co w pierwszej chwili wydało mi się świętokradztwem i rzeczywiście brzmiało nieco dziwnie. Doszłam jednak do wniosku, że lepsze to niż wersja oryginalna za wszelką cenę z nieuchronnym i niemiłosiernym kaleczeniem języka. W dalszej części świetnego recitalu usłyszeliśmy Schuberta, Burgmullera i Schumanna (były też 2 bisy). Obaj wykonawcy imponowali znakomitą techniką oraz idealną współpracą. Piękne piano Prégardiena w połączeniu ze zjawiskową grą Staiera sprawiało wrażenie, jakbyśmy mieli do czynienia z jednym boskim instrumentem! Drugi recital obu panów (Podróż zimowa Schuberta) potwierdził ich wspaniałe rzemiosło i godne podziwu zgranie. Nawet drobny epizod z chwilową utratą głosu tenora – rozwiązany zresztą w szalenie naturalny sposób – nie wytrącił publiczności z zasłuchania. Próbuję teraz uporządkować swoje odczucia ale właściwie jest to niemożliwe, bo żadne słowa nie są w stanie oddać nastroju, jaki panował tego wieczoru w studio im. Lutosławskiego. W międzyczasie Andreas Staier uraczył nas jeszcze swoim solowym popisem, grając tym razem – obok Fielda i Schumanna – Preludia alla Haydn i 2 sonaty Muzio Clementi’ego, znów ujmując skromnością, perfekcją i rzadko spotykaną u dzisiejszych artystów, pokorą wobec Muzyki. Nic dziwnego, że potem nawet wspaniała Martha Argerich nie zdołała przyćmić olbrzymiego wrażenia, jakie wywarła – nie tylko na mnie – osobowość Staiera.

Wielka Argentynka zaszczyciła swoim udziałem aż dwa koncerty. W pierwszym właściwie się nie „nagrała”. Rozpoczął ten wieczór ciekawy, nieszablonowy, Karłowicz (koncert skrzypcowy) Agaty Szymczewskiej. Potem przypomnieli się warszawskiej publiczności bracia Capuçon, którzy przez ostatnie lata nabrali ciała kosztem wdzięku. Skrzypek Renaud zagrał koncert Mendelssohna, a wiolonczelista Gautier z towarzyszeniem Marthy Argerich Introdukcję i Polonez C- dur Chopina. Na koniec obaj towarzyszyli legendarnej pianistce w koncercie potrójnym Ludwiga van Beethovena. Koncert potrójny nie należy do najbardziej popularnych dzieł kompozytora, ale na Festiwalu został wykonany dwukrotnie przez tych samych wykonawców (następnego dnia dużo lepiej!). Orkiestra grała nieco za głośno. Marthę Argerich powitano owacją a priori, choć jej występ ograniczył się do wspomnianych 33%. Legenda ciągle działa!

Prawdziwą klasę ta wspaniała pianistka pokazała dopiero w drugim koncercie. Jej Ravel był rzeczywiście fenomenalny, a zarazem bardzo oryginalny. Orkiestra (Sinfonia Varsovia pod dyrekcją Jacka Kasprzyka w obu koncertach) tym razem dzielnie jej sekundowała. Wieczór otworzył dość przeciętny poemat symfoniczny pamięci Fryderyka Chopina Siergieja Lapunowa pt. Żelazowa Wola, a następnie drugi bohater programu Nelson Goerner z temperamentem wykonał koncert fortepianowy Giuseppe Martucci’ego. Ten eklektyczny utwór, bez melodii, ale i bez „głuchych” pasaży, znakomicie „leżał” pianiście. Jest on zresztą świetnie napisany dla solisty: ani razu nie zagłusza go orkiestra. Jest pełen ekspresji i – zwłaszcza w II i III części – jazzujący. Goerner wspaniale „walił” w klawisze, niemal widać było iskry lecące spod jego palców! Dobrze, że zaplanowany początkowo na drugą część występ wirtuoza ostatecznie znalazł się w części pierwszej, bo dzięki temu publiczność mogła w przerwie ochłonąć przed popisem Argerich.

Do niewątpliwych „gwoździ” V Festiwalu zaliczyć też muszę bardzo dobre wykonanie oratorium Felixa Mendelssohna Eliasz w TW-ON pod dyrekcją Philippe’a Herreweghe. Wystąpili: Orchestre des Champs Elysées, Collegium Vocale z Gandawy oraz Coro dell’Accademia Chigiana, który zapomniano uwzględnić w biogramach artystów zamieszczonych na końcu książki programowej. Bardzo mi się podobała jedna z członkiń chóru śpiewająca kilka solowych epizodów; żałuję, że nie poznałam jej nazwiska. W Eliaszu chóry odgrywają kluczową rolę; dialogują między sobą i z solistami, współbrzmią w kulminacjach, decydują o dramaturgii dzieła. Pod batutą Philippe’a Herreweghe oba zabrzmiały świetnie, podobnie jak soliści (szczególnie męskie głosy: baryton Florian Boesch i tenor Maximilian Schmitt, w partiach żeńskich: mezzosopran Christiane Stotijn i sopran Simona Šaturová). Muszę też podkreślić dobre przygotowanie techniczne ze strony TW-ON: duże, czytelne napisy umożliwiały widzom śledzenie „akcji”, zwłaszcza że nie dla wszystkich starczyło drukowanych programów z tekstem (Julius Schubring wg Starego Testamentu). Możliwość obcowania z tak wspaniałymi artystami to prawdziwa gratka. Jak wiadomo, muzycy grają na instrumentach z epoki, co zapewnia bardziej zróżnicowane brzmienie i uwypukla udział poszczególnych solistów, a przy tym stanowi prawdziwą radość nie tylko dla ucha, ale i oka.

Podobnie estetyczną przyjemność – obok dźwiękowej rzecz jasna – sprawia mi zawsze obserwowanie Orkiestry XVIII Wieku Fransa Brüggena, tradycyjnie obecnej na wszystkich dotychczasowych Festiwalach. W tym roku wystąpiła na dwóch nietypowych koncertach, nie licząc otwartej próby, na której – dokładnie w dzień swoich 14-tych urodzin – zaprezentowała się Japonka Aimi Kobayashi, reklamowana jako cudowne dziecko. Pianistka to istotnie bardzo zręczna. Wydaje się, że z powodzeniem mogłaby zagrać wszystko, na czymkolwiek. Jak sama twierdzi, żadne erardy czy pleyele nie stanowią dla niej problemu! Na wieczornym koncercie (próby nie widziałam) pojawiła się przebrana za gwiazdę, w olśniewającej różowej sukni balowej, o manierach divy operowej. Gdyby ograniczyła się do zagrania tylko jednego koncertu, stanowiłaby niewątpliwie sympatyczną ciekawostkę. Niestety organizatorzy zaplanowali na ten wieczór aż dwa koncerty i – co gorsza – aż dwie przerwy! Dopiero więc po dwóch godzinach nieliczne już grono najbardziej wytrwałych melomanów (zaczynaliśmy w komplecie, ale nie wszyscy wytrzymali na bardzo niewygodnych krzesłach) doczekało się „nagrody”: zabrzmiała cudownie wykonana Muzyka do Snu nocy letniej Felixa Mendelssohna. Obok Orkiestry XVIII wieku usłyszeliśmy Nederlands Kamerkoor i dwie znakomite solistki: Annet Lans (sopran) i Karin van der Poel (mezzosopran). Ta prześliczna suita podziałała kojąco na moje wyczerpane przydługim „showem” nerwy. W mistrzowski sposób udało się aktorom oddać charakterystyczne szekspirowskie współgranie świata realnego i fantastyki. Po fenomenalnym scherzu Chór: dziewczęta (kobiety?) – elfy, niczym boginie, ze spływającymi na plecy włosami, boso, w prostych, czarnych sukniach, bezszelestnie wbiegły w muzykę… Za pomocą minimalnych środków inscenizacyjnych osiągnięto maksimum efektu!

Nie da się tego niestety powiedzieć o przedstawieniu anonsowanym jako „Nadzwyczajny koncert dla dorosłych i dzieci”, a przygotowanym głównie z myślą o najmłodszych (posadzono ich na kolorowych poduszkach u stóp orkiestry), podczas którego zaprezentowano fragmenty oratorium Haydna Stworzenie świata ze specjalnie zaadaptowanym przez Michała Rusinka tekstem po polsku. Jako Narrator wystąpił aktor (Krzysztof Gosztyła). Ta bardzo szlachetna idea w praktyce trochę się „posypała”: za dużo tam było Narratora – Diabła a za mało Haydna. Aktor udający Diabła byłby na pewno bardziej wyrazisty (zwłaszcza dla dzieci), gdyby zamiast wieczorowego stroju nosił kostium. Dyrygent – Bóg znosił wszystko ze stoickim spokojem. Dzieci – w większości chyba zbyt małe – przynajmniej niektóre znakomicie się bawiły: tańczyły, dyrygowały; właściwie mało przeszkadzały (poza kilkoma płaczącymi). Utwór został drastycznie skrócony, ale i tak okazał się trochę zbyt długi. Myślę, że minimalna choćby inscenizacja w połączeniu z większą aktywnością małych widzów dałaby znakomity rezultat. Diabeł Gosztyła robił, co mógł: dwoił się i troił, biegał, krzyczał, kpił, „atakował” niewzruszonego Boga – Brüggena (ciekawe skojarzenie: Bóg – dyrygent). Na koniec operowego przedpołudnia przygotowano dla widzów opuszczających teatr słodkie niespodzianki ociekające czekoladą – udało się nimi znakomicie oblać nie tylko parter teatru, bo zaciekawieni architekturą wnętrz teatru milusińscy zaglądali we wszystkie dostępne zakamarki.

Z ciekawszych koncertów V Festiwalu warto jeszcze odnotować kameralny występ dwóch pianistów: Nikolaia Lugańskigo i Vadima Rudenki. Po niefortunnym początku, Mozarcie, który okazał się „rąbanką” – chyba „dzięki” autorowi tej wersji Edvardowi Griegowi (dokomponował on mianowicie partię drugiego fortepianu do sonaty C-dur) – i na współczesnych fortepianach brzmiał okropnie, pokazali prawdziwie symfoniczny rozmach i niebywałą biegłość techniczną w Rondzie C-dur Chopina. Następnie usłyszeliśmy bardzo dobre wykonanie Wariacji na temat Paganiniego Witolda Lutosławskiego. Po przerwie artyści wyraźnie się „rozkręcili”. La valse Ravela zagrali niezwykle dynamicznie, a kończąca koncert II suita Rachmaninowa, przepojona rosyjską śpiewnością, liryką i melodyjnością, a jednocześnie żywiołowa, to już był mistrzowski popis. Nic w tym zresztą dziwnego: od dawna wiadomo, że pianiści rosyjscy najlepiej czują rodzimą muzykę. Publiczność doceniła porywający duet i – bez specjalnie trudu, bo artyści się nie oszczędzali – „wyprosiła” aż trzy bisy.

Bardzo dobre wrażenie zrobiła na mnie jeszcze jedna osoba: młodziutka skrzypaczka Marta Kowalczyk. Potwierdziła w całej pełni swój sukces w ubiegłorocznych eliminacjach do Konkursu Eurowizji. Zagrała IV koncert Grażyny Bacewicz, stanowiący przy okazji miłą odmianę repertuarową na Festiwalu „naszpikowanym” Schumannem, Schubertem i Mendelssohnem. W II części tego koncertu przypomniał się Emanuel Ax, który nie jest już (niestety!) tym samym Axem, ale miał też ładne momenty, zwłaszcza grając solo. Orkiestra nie stanęła na wysokości zadania, choć wydawałoby się, że akurat koncerty Chopina powinna już grać perfekcyjnie, niezależnie od dyrygenta (czyżby zmęczenie materiału?)

Do rozczarowań muszę zaliczyć koncert innego „weterana” – Garricka Ohlssona. Jego 24 preludia szopenowskie zabrzmiały dziwnie ciężko. Publiczność pamiętająca dawne czasy lub zwiedziona famą nazwiska na stojąco domagała się bisów. I zagrał aż cztery: mazurek i walc Chopina oraz Skriabina (i to najlepiej mu wyszło) i Rachmaninowa.

Troszeczkę zawiódł mnie Janek Lisiecki. Brakowało mu tego dnia świeżości i przede wszystkim swobody estradowej, którą tak imponował na poprzednim Festiwalu. Bohaterem wieczoru był natomiast brytyjski pianista i dyrygent Howard Shelley. Bardzo skoczna i bardzo polska była jego interpretacja koncertu fortepianowego As-dur Ignacego Feliksa Dobrzyńskiego. Artysta wydobył z koncertu wszystkie smaczki, z których czerpał przecież także Chopin.

Żałuję, że nie mogłam wysłuchać recitalu Ewy Kupiec, mieszkającej obecnie w Monachium pianistki, o której mówiono wielokrotnie w samych superlatywach. Niewiele dobrego mogę powiedzieć o koncercie pieśni Chopina i Karłowicza, najbardziej podobała mi się towarzysząca śpiewakom Ewa Pobłocka.

Reasumując: V Festiwal Chopin i jego Europa stał na niezwykle wysokim poziomie i wypada na koniec życzyć mu dalszych sukcesów. Organizatorzy zapewnili dodatkową atrakcję w postaci Autobusu Festiwalowego, wożącego publiczność z koncertu popołudniowego na wieczorny jeśli oba wypadały w tym samym dniu, ale w różnych miejscach. Pozwoliło to „pieszym” melomanom na spokojne komentarze „międzykoncertowe” przy filiżance np. czekolady zamiast marszobiegu z perspektywą spóźnienia. Inicjatywa godna polecenia autorom innych festiwali.

Ewa Tromszczyńska