Trubadur 2(51)/2009  

However, the side effects of the use of corticosteroids are many. The bottom farmacia senza ricetta cialis hotly half measures 8¾” x 1¼” and is also blank. A history of quinine ingestion in pregnancy is rare.

The opioid epidemic began in the united states during the 1980s and spread quickly. The following table shows a very simple Cobham breakdown of how many women are affected by each type of hormonal side effect. Dapoxetine cost atau menyediakan penyataan kotak, kita maun masuk ke pencarian,” kata nuridin.

Intensywnych pięć tygodni w TW-ON
czyli stare-nowe premiery

I. Sala kameralna: Transowy Glass i Ofelia skąpana w wodzie.

2 z 4 tegorocznych premier w TW-ON odbyły się na Scenie Kameralnej i obie były świetne. Pierwsza z nich i jedyna „prawdziwa” (wszystkie pozostałe są przeniesieniami) to Zagłada domu Usherów Philipa Glassa na podstawie słynnego opowiadania Edgara Allana Poe (libretto Arthur Yorinks), w znakomitej inscenizacji Barbary Wysockiej. Pozycja ta zainaugurowała powrót doskonałego cyklu Terytoria. Opera Glassa po raz pierwszy znalazła się w repertuarze naszej narodowej sceny operowej i okazała się – acz niespodziewanie dla tradycjonalistów – bezspornym hitem. Wprawdzie niektórzy znawcy nieco „wybrzydzali”, ale dla melomanów stroniących z zasady od utworów współczesnych, minimalizm i repetytywność „przeszły” w komunikatywność, a pewna obsesyjność tej transowej muzyki stała się jej mocną stroną – niby XX wiek, ale dość bezpieczny dla „neofitów”. Muzycy pod dyrekcją Wojciecha Michniewskiego widoczni na scenie, chwilami za firankową mgłą, integralnie wpisani zostali w dramat. Reżyserski „pomysł na Glassa” Barbary Wysockiej polegał na umieszczeniu akcji w głowie bohatera (bohaterów?) i – w konsekwencji – odejście od gotyckiego horroru i dosłowności (może w obawie przed wpadnięciem w banał czy nawet kicz). Zamiast tego widzimy psychiczny rozpad dziejący się współcześnie i jednocześnie gdzieś poza czasem. Znakomita jest na przykład scena podróży jednego z bohaterów do tytułowej siedziby, na ratunek przyjacielowi – William, stojący tyłem do widowni na tle „umuzycznionego” przez orkiestrę pędzącego pociągu. Świetny a przy tym prosty chwyt iluzjonistyczny ze znikaniem – umieraniem Madeline i Rodericka oraz sekwencja z portretami bohaterki też szalenie mi się podobały. Jedyne, co mnie trochę raziło w tym spektaklu, to nadobecność serialopodobnych pracowników służby zdrowia. Prawdopodobnie miało to naprowadzić mniej pojętnych widzów na (właściwy) trop choroby psychicznej panującej w domu Usherów. Muzyczna wrażliwość reżyserki uwidoczniła się w bardzo dobrym poprowadzeniu śpiewaków. W I obsadzie wystąpiła zjawiskowa Agata Zubel (nie od dziś wiadomo, że w tym gatunku czuje się jak ryba w wodzie). Partnerowali jej: Andrzej Witlewski (William) i Tomasz Krzysica (Roderick), który prawdziwie mnie zaskoczył swoim aktorstwem i temperamentem, skrzętnie dotychczas ukrywanym na scenie WOK, gdzie często śpiewa. Za tę jego metamorfozę należy się reżyserce oddzielna pochwała! W I obsadzie zupełnie nieźle poradzili sobie: Agnieszka Piass, Adam Szerszeń i amerykański tenor Brian Stucki.

Kolejnym znakomitym przedsięwzięciem było zaproszenie na małą scenę TW-ON norweskiej Den Nye Opera z Bergen z operą Henrika Hellsteniusa do libretta Cecilie Leveid (w ramach szerszego projektu polsko-norweskiego), w angielskiej wersji językowej. Szkoda, że mogli ją obejrzeć zaledwie nieliczni szczęśliwcy, odbyły się bowiem tylko 3 przedstawienia. Pewnie mało kto też pamięta operę tego samego kompozytora pt. Sera, która 10 lat temu zagościła w Sali Młynarskiego (wówczas były to 2 spektakle). O tamtym wydarzeniu napisała bardzo ciekawie i wyczerpująco w Trubadurze klubowiczka Grażyna Szmigielska (zainteresowanych odsyłam). Ja wspominam je bardzo dobrze. I tym razem zarówno inscenizacja jak i śpiewacy zrobili na mnie doskonałe wrażenie. Goście (oprócz Norwegów były dwie Szwedki i jeden Polak) zaproponowali utwór o intrygującym tytule: Ofelie: śmierć przez wodny śpiew. Woda istotnie odegrała znaczącą rolę w tym spektaklu, stanowiąc główny element niezwykle pomysłowej scenografii – bardzo oszczędnej, a przy tym funkcjonalnej i estetycznie integralnej z opowiadaniem. W akcji scenicznej (zamkniętej w XIII epizodach) bierze udział sześcioro śpiewaków oraz niemy aktor i zespół instrumentalny o bardzo ciekawym składzie (flet, klarnet, perkusja, fortepian, skrzypce, altówka, kontrabas) oraz elektronika. Opowiadanie rozpoczyna jednostajne brzmienie perkusji i elektroniki, a potem, w zależności od sytuacji scenicznej, interweniują poszczególne instrumenty lub grupy instrumentów, przypisane konkretnemu głosowi lub głosom, budując odpowiednie napięcie i nastrój. Całością ponownie dyrygował Wojciech Michniewski. Wszyscy śpiewacy bardzo mi się podobali, ale najbardziej czekałam na występ Tory Augestad, której fenomenalnego recitalu byłam świadkiem podczas lipcowego wieczoru (w ramach festiwalu Ogrody Zamkowe), poświęconemu muzyce Kurta Weilla. Towarzyszyła jej grupa Music for a While, której jest członkiem-założycielem. Tora Augestad śpiewa w operach i spektaklach muzycznych, jest też aktorką. Studiowała muzykę klasyczną i jazz w Oslo i Sztokholmie, zdobywając magisterium za pracę dotyczącą śpiewanego kabaretu Brechta, Eislera i Weilla i udowodniła, że rzeczywiście ma ten repertuar we krwi. Nie jestem zagorzałą wielbicielką Weilla ani Brechta, ale mistrzostwo, jakie pokazała tamtego wieczoru norweska artystka nieczęsto się spotyka. Jej interpretacja (po niemiecku, francusku i angielsku) songów z różnych okresów twórczości Weilla godna jest najwyższego uznania. Fantazja, ekspresja, żywiołowość, doskonałe aktorstwo, uroda sceniczna, świetny ruch sceniczny – to tylko niektóre cechy, którymi mnie ujęła. Jej Gertruda w Ofeliach – postać diametralnie różna od tej, jaką ,zapamiętałam ale niemniej intrygująca – przekonała mnie całkowicie. Norweskie przedstawienie połączono z dwiema innymi, prezentowanymi w ubiegłych latach w cyklu Terytoria: Sonetami Pawła Mykietyna i baletem Alpha Kryonia Xe z muzyką Aleksandry Gryki. Nie mogłam zostać, by je obejrzeć (z przyczyn zupełnie niezależnych) i – prawdę mówiąc – byłam z tego zadowolona. Wychodząc z teatru uniosłam z sobą dźwięki i obrazy z Ofelii. Żałuję jedynie, że nie usłyszałam Anny Karasińskiej w Sonetach w roli uprzednio zarezerwowanej dla sopranu męskiego. Nie chciałabym „mieszać wrażeń”. Podejrzewam, że połączenie tych trzech zupełnie różnych spektakli nie wyszło na dobre zwłaszcza ostatniemu z nich. Całość (3,5 godziny, w tym nadmiernie wydłużone przerwy) musiała powodować zmęczenie materiału – tj. widza.

II. Scena główna: Kurt Weill bez Paryża i Borys odarty z szat (historycznych)

Tory Augestad bardzo mi brakowało w autorskim wieczorze baletowo-muzycznym Krzysztofa Pastora pt. Kurt Weill, opowiadającym o muzyce kompozytora i czasach, w jakich muzyka ta powstawała. Prapremiera miała miejsce w Het Muziektheatre w Amsterdamie w 2001 roku, a wykonawcami byli artyści Het Nationale Ballet. Spektakl warszawski – w nieco zmienionej formie – jest przeniesieniem na deski TW-ON tamtego słynnego przedstawienia. Autor – nowy Dyrektor Baletu (przypomnę, że od kwietnia 2009 podniesionego do rangi Polskiego Baletu Narodowego, samodzielnego artystycznie) – skupił się w swoim przedstawieniu na pokazaniu różnorodności muzyki Weilla i jego zaangażowaniu w problematykę społeczną. Spektakl składa się z dwóch części (Nowy Orfeusz i Zagubiony wśród gwiazd), obejmujących serię niewielkich epizodów choreograficznych, z udziałem śpiewaków lub tylko tancerzy; niektóre są jedynie partiami instrumentalnymi. W tle oglądamy na ruchomych ekranach projekcyjnych fragmenty filmów fabularnych lub dokumentalnych, ilustrujące epokę, w której twórczość Weilla się rodziła, ale jest to także historia – wedle słów Inscenizatora – po trosze o naszym wspólnym bagażu doświadczeń wynikających z historii XX wieku. Krzysztof Pastor z rozmysłem pominął paryski okres twórczości Weilla jako mniej zaangażowany, mnie jednak wydaje się, że spektakl zyskałby na lekkości gdyby ten ważny fragment 50-letniego zaledwie życia kompozytora zaistniał w spektaklu. Tancerze pod przewodnictwem nowego dyrektora jakby odzyskali wiarę w siebie, świeżość i radość z tańca (na końcu książki programowej znalazły się – nareszcie! – biogramy ze zdjęciami i opisem funkcji wszystkich członków PBN). Pięknie operował ciałem Egor Menshikov w jednej z początkowych solówek, mogliśmy też obejrzeć sławnego Rubiego Ponka o ciele jak z gumy. Śpiewacy niezbyt dobrze poradzili sobie ze światowymi przebojami. Najlepiej wypadł Robert Gierlach, a Małgorzata Walewska ślicznie zaśpiewała w II części utwór Speak Low. Widowisko poprowadził, znany melomanom warszawskim z przedstawienia Porgy and Bess, dyrygent Pacien Mazzagatti.

Melomani wileńscy z kolei pierwsi mieli okazję (premiera 29 lutego 2008) poznać nową twarz Borysa Godunowa, którego reżyser Mariusz Treliński (wtedy niemile widziany w TW-ON) pozbawił historycznego kostiumu (w jak najszerszym sensie). W tym celu posłużył się pierwszą, bardziej zwartą wersją opery Modesta Musorgskiego, skomponowaną w latach 1869-70. Premiera na naszej scenie odbyła się 30 października 2009. Uwolniwszy cara z dławiącego gorsetu epoki, reżyser wepchnął nieszczęśnika z deszczu pod rynnę, w szpony tabloidalnych mediów, z telewizją w roli głównej. Zanadto to łopatologiczne jak na mój gust. Dramat człowieka, który w imię wyższych celów – przynajmniej we własnym mniemaniu – tj, aby objąć władzę w Rosji, zmuszony jest do zamordowania dziecka, a poczucie winy nie pozwala mu w pełni smakować sukcesu, rozgrywa się na oczach żądnej krwi publiczności. Znakomicie podjął to wyzwanie młody bas z Teatru Maryjskiego Alexei Tanovitski. Jego Borys – notabene doskonale zaśpiewany – wyposażony jest we wszelkie cechy niezbędne w dążeniu do władzy, ale pozostaje cały czas człowiekiem słabym, niezdolnym wytrwać w bezwzględności, co w końcu wykorzystują czyhający na sprzyjającą okazję wrogowie. Opera skonstruowana jest tak, że w I części śledzimy „efektowne” dojście Borysa na szczyt (bardzo widowiskowa Koronacja), w II zaś jego równie spektakularny upadek. Scena śmierci w studio telewizyjnym jest już tylko kropką nad i. Prawdziwie żałosny i obnażony jest Borys miotający się po scenie w koszuli, bosy i nie mający w sobie nic z dumnego cara. Temu arcytrudnemu zadaniu jakie wymyślił dla swej koncepcji Mariusz Treliński, nie sprostał wielokrotny odtwórca Godunowa Nikolai Putilin, grający w I obsadzie. Wydaje się, że reżyserowi nie udało się w pełni przekonać tego znakomitego śpiewaka do swojej postaci. Robił wrażenie nieco zagubionego i bezradnego choć muzycznie nie można mu nic zarzucić. Chwalona bardzo przez wszystkich osoba Jurodiwego, mnie specjalnie nie poruszyła. Wiem, że w wersji wileńskiej (której nie widziałam – ponownie odsyłam do relacji w Trubadurze) rolę tę odegrał tenor. Sam pomysł z obsadzeniem chłopca daje się obronić, ale wysoki timbre głosu Jurodiwego brzmiał irytująco sztucznie. Pozostałe dzieci, nawiasem mówiąc, grały i śpiewały okropnie! Główny bohater został w tym spektaklu tak wyeksponowany, że otaczające go postacie musiały pozostać w cieniu. Tym niemniej koniecznie trzeba wyróżnić dwóch świetnie śpiewających basów: Rafała Siwka (Pimen) oraz Anatolija Kotschergę (Warłam). Najsłabiej obsadzona została rola Szujskiego; ani Paweł Wunder ani (tym bardziej!) Audrius Rubežius (obaj tenorzy) nie wykazali się w tym przedstawieniu niczym, co warte byłoby zapamiętania, byli bezbarwni i nijacy. Orkiestra pod dyrekcją kanadyjskiej dyrygentki Keri-Lynn Wilson brzmiała chłodno i oschle, brakowało jej polotu i śpiewności, zwykle tak urzekającej w muzyce rosyjskiej. Z kanału wiało chwilami zwyczajną nudą.

Na koniec dodam, że chciałabym jeszcze kiedyś zobaczyć na scenie TW-ON Borysa Godunowa w pięknych, prawosławnych, ociekających złotem, prawdziwie rosyjskich szatach, a marzenie takie obudził we mnie niedawno przypomniany, szalenie wyrafinowany estetycznie, film Sergieja Eisensteina Iwan Groźny, ze wspaniałą muzyką Prokofiewa.

Ewa Tromszczyńska