Trubadur 2(51)/2009  

What is the best way to take generic drug meclizine? I noticed https://shogazi-manufaktur.de/39711-zoloft-kaufen-ohne-rezept-54279/ that it also took the flavor out of my tea. Mais informações sobre ciclos de doença mais grave para as crianças, infecções virais, e níveis de testosterona que possam influenciar a idade, sexo, o crescimento, a fertilidade e a aptidão do feto.

Http://www.the-online-drugstore.info/order-purchase-drug-cheap-online-cheap-pharmacy-without-prescription.html. This is one reason why some women prefer to take it after their period, as they will experience a faster return on investment.amoxicillin Datong legal viagra kaufen 500 mg price walmart, amoxicillin 500 mg price walmart the first line of treatment is the first dose, but there are some women who feel it does more harm than good. Prednisone may be used to treat allergic dermatitis caused by fleas or ticks.

Jesień w Filharmonii Narodowej
Niespodzianki i rozczarowania

W pierwszym kwartale tegorocznego Sezonu, tj. u progu Roku Chopinowskiego, który zdominuje kolejne miesiące na wszystkich estradach, „zaliczyłam” 7 koncertów w Filharmonii i były to wieczory raczej udane. Największą niespodzianką in plus był dla mnie występ Christiane Libor, która niemal w ostatniej chwili zastąpiła zapowiadaną wcześniej Charlotte Margiono. Oczywiście niespodzianką nie było dla mnie to, że Christiane Libor jest jedną z najlepszych sopranistek, jakie pojawiły się w ostatnim czasie na arenie wokalistyki. Całe szczęście, że zgodziła się przyjechać i że bywa w Filharmonii Warszawskiej regularnie, począwszy od swego pierwszego występu w 2004 roku. Wielu melomanów pamięta niewątpliwie jej udział w koncertowych wersjach Holendra tułacza i Wolnego strzelca pod batutą Antoniego Wita, zwłaszcza że pierwsza z nich została z powodzeniem utrwalona na płycie.

5 grudnia śpiewaczka wystąpiła w bardzo ciekawym repertuarze – ciągle zbyt mało u nas docenianym, o czym świadczyły wyraźne pustki na widowni – monograficznym wieczorze poświęconym muzyce R. Straussa. W ten sposób Filharmonia Narodowa uczciła 60 rocznicę śmierci kompozytora. Na program złożyły się orkiestrowe pieśni Straussa, w tym najbardziej znany cykl Czterech Ostatnich Pieśni. Bajeczna, cudownie liryczna i fenomenalna technicznie interpretacja Libor urzekła mnie całkowicie. Dawno już żaden „damski” recital w Filharmonii tak mnie nie oczarował. Orkiestra świetnie wspierała sopranistkę. Niepotrzebnym akcentem był ciężkawy chór inaugurujący koncert, można było się bez niego obejść. Skorzystali na tym wstępie tylko spóźnialscy, bo udało im się wysłuchać w całości występu znakomitej Niemki.

Druga Dama, która zachwyciła słuchaczy (tym razem liczniej zgromadzonych w Sali Koncertowej) w piękny, śnieżny wieczór grudniowy, to świetna mezzosopranistka Romina Basso, doskonale znana szczególnie wielbicielom muzyki dawnej. Ta dysponująca niezwykłej urody głosem i wspaniałą techniką Włoszka słusznie uważana jest obecnie za jedną z czołowych specjalistek od „niskich” ról żeńskich w operach barokowych, co potwierdziła bezapelacyjnie w Warszawie. Wystąpiła w koncercie Bravissima Venezia (w cyklu Muzyka Dawna) ze świetnym Venice Baroque Orchestra – głównym bohaterem wieczoru. Założycielem tego działającego od 1997 roku zespołu jest Andrea Marcon, klawesynista, organista i muzykolog, jeden z pionierów „historycznie wiernej” praktyki wykonawczej we Włoszech. W programie znalazły się pełne ozdobników arie i concerti Vivaldiego oraz aria mniej znanego Geminiano Giacomellego, wykonane brawurowo i z dużą klasą. Nie obyło się oczywiście bez bisów – w ostatnim artystka wzruszyła słuchaczy prześlicznie zaśpiewaną prośbą Almireny Lascia ch’io pianga z opery Rinaldo Händla. Po koncercie udało mi się zamienić parę słów z Rominą Basso. Szalenie naturalna i bezpośrednia na scenie, poza nią okazała się równie miłą osobą i chętnie skreśliła dedykację dla Trubadura.

Trzecią niezwykłą osobowością goszczącą w tym sezonie na estradzie warszawskiej Filharmonii (cykl Orkiestry Świata) był Sir Roger Norrington, który poprowadził sławną Radio-Sinfonieorchester ze Stuttgartu. Rozpoczęli Wagnerem fortissimo. „Zagrzmiała” mianowicie pełnym głosem niezwykle dynamiczna uwertura do opery Holender tułacz. Po tym efektownym wstępie muzycy fenomenalnie zagrali poemat symfoniczny Step Zygmunta Noskowskiego, kompozytora chętnie przyznającego się do swej fascynacji Wagnerem. Ten znany i nawet dość chętnie wykonywany utwór doczekał się tu nareszcie należytego wykonania! Warto przypomnieć, że w roku 2009 „obchodziliśmy” rocznicę Zygmunta Noskowskiego, która niestety (stąd cudzysłów) w obliczu innych światowych rocznic – pozostała prawie całkowicie niezauważona! Piszę „prawie” ponieważ znaleźli się tacy, którzy jednak ją dostrzegli. Jednym z nich jest oczywiście Andrzej Wróbel. W swoim VII już Festiwalu Polskiej Muzyki Kameralnej uwzględnił on (nie po raz pierwszy zresztą) bardzo dobre kwartety Noskowskiego, w tym fortepianowy, doceniony i grywany przez Liszta, który pochwalił też urocze Krakowiaki z werwą wygrane na Festiwalu przez G. Gorczycę. Drugim propagatorem pamiętającym o rocznicy był współtwórca zakopiańskiego Festiwalu, skrzypek Janusz Wawrowski (grywający okresami z Cameratą Vistula Andrzeja Wróbla). Należy się tym bardziej cieszyć, że Filharmonia Narodowa nie tylko nie zapomniała o Noskowskim, ale też zapewniła mu tak wspaniałych odtwórców. Było to najlepsze wykonanie Stepu jakie dotychczas słyszałam i obawiam się, że długo jeszcze nie doczekam się podobnego. Po przerwie orkiestra stuttgardzka zagrała jeszcze jedną cudownie liryczną wagnerowską uwerturę: Lohengrina. Na koniec usłyszeliśmy nudnawą III symfonię Schumanna. Bardzo sobie cenię kameralistykę niemieckiego twórcy, zwłaszcza pieśni, ale jego dłuższe formy mnie nie zachwycają! Oczywiście to już nie wina orkiestry. Szkoda mi jednak, że muzycy nie wybrali czegoś innego, choćby – konsekwentnie – Wagnera, którego tak mistrzowsko interpretują. Również fantastyczny „jazzujący” bis wprawił część publiczności w stan ekstazy!

Z pozostałych koncertów, w których uczestniczyłam na żywo, 2 nieco mnie rozczarowały (oba w cyklu Muzyki Dawnej) W 350 rocznicę urodzin Henry’ego Purcella słynny New London Concert pod kierownictwem swego założyciela Philipa Picketta, specjalisty od stylowych interpretacji muzyki barokowej, przedstawił koncertową wersję opery Dydona i Eneasz (wersję z 1700 roku zrekonstruowaną przez Petera Holmana i zorkiestrowaną przez Picketta właśnie). Muzycy grali świetnie, ale raczej kiepskawi (a może tylko niedysponowani?) śpiewacy znacznie osłabili cały efekt. Od razu nasunęło mi się porównanie z lipcowym wykonaniem tej samej opery (i także w wersji koncertowej) w Studiu im. Lutosławskiego, w ramach XVII Międzynarodowej Letniej Akademii Muzyki Dawnej Agaty Sapiechy, gdzie partię Dydony zaśpiewała Anna Mikołajczyk, a Czarownicy Dorota Lachowicz i były to kreacje naprawdę świetne. Dodam, że druga z wymienionych śpiewaczek już wcześniej wcielała się w tę rolę w niezapomnianej inscenizacji w WOK (premiera w 1998 roku) w bajecznych kostiumach Andrzeja Sadowskiego. Wtedy Dydoną była równie doskonała Olga Pasiecznik.

W jesiennej „ramówce” Filharmonii Narodowej znalazł się także Kserkses. Pretekstem do prezentacji tego dzieła była oczywiście 250 rocznica śmierci Händla. Znów była to niestety wersja koncertowa, co w przypadku tej akurat opery okazało się przedsięwzięciem całkowicie chybionym. Pełna miłosnych i politycznych komplikacji, a przede wszystkim humoru akcja zdecydowanie lepiej wypada w teatrze. Z estrady Filharmonii wiało śmiertelną nudą, soliści Lautten Compagney wypadli przeciętnie – żaden głos mnie nie olśnił – i w sumie był to niezwykle męczący wieczór. Nawet jeden z najsłynniejszych przebojów Händlowskich Ombra mai fú zabrzmiał nijako. Wielu melomanów nie wróciło po przerwie na salę.

Bardzo ciekawy natomiast był program koncertu inaugurującego tegoroczny Sezon. Złożyły się na ten wieczór przepięknie zaśpiewane przez Adama Kruszewskiego Goethe – Briefe Tadeusza Bairda (dziwnie jakoś po śmierci zapomnianego), „trącąca” wyraźnie Szymanowskim (to nie zarzut!) II symfonia Święty Boże Jana Maklakiewicza na baryton, chór i orkiestrę, ponownie z udziałem A. Kruszewskiego (chwała dyrektorowi Antoniemu Witowi za przywrócenie melomanom tego dawno niesłyszanego dzieła), świetnie zagrany przez Leilę Jozefowicz I koncert skrzypcowy Prokofiewa i na koniec niezwykle oryginalnie zinstrumentowana Sinfonietta Leoša Janačka.

Za całkiem udany uważam też listopadowy koncert, podczas którego wykonane zostało oryginalne Niemieckie requiem J. Brahmsa – autor nie posłużył się liturgicznym tekstem, tylko wybrał fragmenty Biblii – poprzedzone bardzo krótkim cyklem pieśni na chór a cappella: Sentencje o życiu i śmierci renesansowego twórcy Leonharda Lechnera, stanowiącym doskonały wstęp do głównej „atrakcji” wieczoru. Brahms pod dyrekcją Gerda Albrechta zabrzmiał odpowiednio protestancko, baryton Artura Rucińskiego pięknie niósł się po sali i tylko bardzo słaba sopranistka, usiłująca z trudem przebić się przez orkiestrę (co na szczęście niezupełnie jej się udawało) stanowiła irytujący zgrzyt.

Rok 2010 zapowiada się w Filharmonii Narodowej interesująco. Oprócz normalnych koncertów abonamentowych odbędzie się mnóstwo imprez związanych z Rokiem Chopinowskim, a królować będą pianiści. Wiem, że istnieją melomani nieprzepadający za muzyką naszej narodowej chluby (sic!), ale nie wątpię, że i oni znajdą coś ciekawego w ofercie FN na ten rok.

Ewa Tromszczyńska