Biuletyn 1(18)/2001  

This is a common drug for treating skin problems and has side effects that. These findings were also in line with the fumblingly result of the microscopy analysis. We are a family run business based in birmingham and we offer free advice, advice on prescription and advice on the purchase of tetracycline antibiotics.

It's very good, and the side effects are less severe than with the other drugs. Buy prednisone pills for dogs price in india online india, prednisone online india, buy cheap prednisone online Vientiane donna asuume viagra india, buy prednisone in india india, online prednisone online india. Introduction of ivermectin to prevent infection with haemonchus contortus.

Sroka złodziejka i inne rozkosze
Festiwal Rossiniowski w WOK

25 stycznia w Warszawskiej Operze Kameralnej rozpoczął się I Festiwal Gioachino Rossiniego. Do tej imprezy najmniejsza scena operowa kraju przygotowywała się od dawna, gromadząc w swoim repertuarze mniej i bardziej popularne dzieła mistrza z Pesaro. Festiwal zaczął się arcyciekawą propozycją – premierą Sroki złodziejki. Aż trudno uwierzyć, że piękna melodramma in due atti musiała czekać aż 156 lat, by móc ponownie czarować warszawską publiczność.

Doskonale spójny spektakl przygotowali Ryszard Peryt (reżyseria) i Andrzej Sadowski (scenografia). Kierownictwo muzyczne objął Ruben Silva, który w poprzednich latach zrealizował w WOK m.in. Włoszkę w Algierze i Turka we Włoszech. Podczas premierowego wykonania Sroki. maleńki budynek przy al. Solidarności dosłownie pękał w szwach. Tłoczno było tym razem nie tylko na widowni i nieocenionych dla „wejściówkowiczów” schodkach, ale także na scenie. Tylko wyjątkowym zdolnościom realizatorów należy zawdzięczać, że zmieścił się tam cały niezbędny aparat wykonawczy – chór, malowniczo „poupychany” na drewnianym rusztowaniu w głębi sceny, statyści-żołnierze i soliści. Całości dopełniały prościutkie pastelowe kostiumy w kolorze surowego płótna z niewielkimi barwnymi dodatkami. Clou wieczoru była postać sroki, czyli mim Jerzy Klonowski w ptasim kostiumie poruszający się po wyżynach wspomnianej już drewnianej konstrukcji. Zachwyciła mnie scena, w której za pochodem odprowadzającym Ninettę na miejsce egzekucji idzie również sroka, sprawczyni całego nieszczęścia, ze smętnie zwieszoną głową. Niezapomniane wrażenie!

Sroka złodziejka to niezwykłe dzieło. Melodyjna muzyka Rossiniego nie służy tu wywołaniu komicznych efektów, jak w operach buffa, ale też nie stara się przekazać dramatów posągowych bohaterów, charakterystycznych dla oper seria. Odmalowuje za to doskonale uczucia ludzi z krwi i kości, o których opowiada libretto Sroki. osnute podobno na prawdziwym wydarzeniu. Rossini nie byłby jednak sobą, gdyby nie dał również śpiewakom okazji do wokalnego popisu.

Doskonale spisał się chór i orkiestra pod batutą Rubena Silvy, choć słynna uwertura zagrana w dość jednostajnym marszowym tempie nie do końca mnie usatysfakcjonowała. Soliści występujący w premierowym spektaklu generalnie podobali się bardzo – jedni dzięki swym umiejętnościom aktorskim, drudzy – wokalnym, jeszcze inni dzięki świetnemu połączeniu obu tych elementów. Należy jednak podkreślić, że wszystkie ansamble były dopracowane w najdrobniejszych szczegółach i zostały wykonane niemalże perfekcyjnie.

W mniejszych rolach wystąpili m.in. demonstrujący po raz kolejny talenty komiczne Jerzy Knetig (handlarz Izaak) i Krzysztof Kur (strażnik Antonio). Udaną pod każdym względem kreację stworzyła Anna Radziejewska w partii Pippa. Dramatyczną rolę ojca Ninetty odtwarzał Jerzy Mahler. Choć w wielu momentach śpiew tego doświadczonego artysty pozostawiał wiele do życzenia (śpiewak był tego wieczoru po prostu chory), stworzył on postać wiarygodną i przejmującą, choć może trochę przerysowaną. Jako ukochany głównej bohaterki, Gianetto, wystąpił Leszek Świdziński, tenor wprost stworzony do ról amantów. Szkoda, że ten artysta zwykle długo się „rozśpiewuje”. Dlatego jego aria w I akcie, trzeba przyznać niezmiernie trudna, wypadła nieco blado, za to scena i duet z Ninettą w II akcie były rzęsiście oklaskiwane. Bohaterami spektaklu było dwoje śpiewaków: Marzanna Rudnicka (Ninetta) i Andrzej Klimczak (podesta Gottardo), znany publiczności jako świetny odtwórca basowych ról komicznych. Tym razem wcielając się w postać „wrednego” wójta dał nie tylko popis najwyższego wokalnego kunsztu (popisowa aria w I akcie, tercet z Ninettą i Fernandem), ale stworzył również żywy wizerunek prawdziwego łotra. Można by się nawet doszukać duchowego pokrewieństwa Gottarda z demonicznym Scarpią (scena z Ninettą w więzieniu). Marzanna Rudnicka była prawdziwie słodką i niewinną Ninettą. Kreując tę wdzięczną partię głosem o niepowtarzalnej barwie, śpiewaczka przekazała cały wachlarz uczuć i emocji swej bohaterki – od radości z powrotu ukochanego po rozpacz i rezygnację w obliczu nieubłaganego wyroku. Wspaniale też poradziła sobie z pułapkami Rossiniowskich koloratur.

Premiera Sroki złodziejki Gioachino Rossiniego była wspaniałą uwerturą do festiwalu, na który złożyło się jeszcze sześć oper buffa (wieczór arii i pieśni pt. Rossiniada został niestety odwołany z powody niedyspozycji solisty). Drugim ogniwem festiwalu stał się więc doskonały spektakl Weksla małżeńskiego (La cambiale di matrimonio) w reżyserii Giovanniego Pampiglione, ze scenografią Andrzeja Sadowskiego. Orkiestrą dyrygował Tadeusz Karolak. W jedynym przedstawieniu wystąpili: Tobia Mill – Andrzej Klimczak, Fanny – Tatiana Hempel, Slook – Witold Żołądkiewicz, Norton – Bogdan Śliwa, Clarina – Joanna Matraszek, a w roli Edoardo Milforta warszawskiej publiczności zaprezentował się Tomasz Krzysica. Artysta zachwycił nie tylko piękną, lekko matową barwą głosu, dykcją i kulturą wokalną, lecz także naturalnym aktorstwem z odrobiną niezbędnego w operze buffa humoru. Nie bez znaczenia była też zapewne świetna prezencja młodego śpiewaka. Doskonałą postać Slooka – podstarzałego zalotnika – stworzył W. Żołądkiewicz. Muszę przyznać, że nie przepadam za jakby „starym” brzmieniem jego barytonu, ale do roli przezabawnego „signore americano” artysta pasował wprost idealnie.

Święto Rossiniego nie mogło się oczywiście obejść bez jednego z największych hitów scen operowych – Cyrulika sewilskiego. Dowcipny spektakl w reżyserii Jitki Stokalskiej i scenografii Łucji Kossakowskiej oglądałam już po raz kolejny. Przedstawienie to wywołuje u mnie wrażenie, że czegoś jest w nim za dużo – ruchomych elementów scenografii, gagów, czy może scen z udziałem mimów. Może to wszystko na raz oddaje ducha uroczego bałaganu, którego pełne są zwłaszcza sceny zbiorowe Rossiniowskiego Cyrulika, ale jakoś mnie nie przekonuje. Mimo tego przeładowania przedstawienie jest bardzo udane, a na osobne zachwyty zasługują bogate i kolorowe kostiumy. Strona muzyczna spektaklu, który oglądałam 3 lutego, była w pełni satysfakcjonująca. Witold Żołądkiewicz całkiem dobrze poradził sobie z rolą sprytnego Figara, Mirosława Tukalska z sukcesem pokonała trudności partii Rosiny, chociaż często brakowało jej prawdziwej mezzosopranowej głębi w niskich rejestrach. W szalenie skomplikowanej wokalnie partii Almavivy wystąpił Leszek Świdziński, który jak zwykle ze sceny na scenę śpiewał coraz lepiej. Swoją popisową rolę Don Bartola z niezmiennym powodzeniem odegrał i odśpiewał Jerzy Mahler. Doskonale grającą orkiestrę poprowadził Ruben Silva.

Niezmiernie ucieszyło mnie, że w ramach Festiwalu Rossiniego miałam okazję obejrzeć słynny przebojowy spektakl Il Signor Bruschino w reżyserii Jitki Stokalskiej, z cudowną scenografią Andrzeja Sadowskiego. Jedyne przedstawienie (7 lutego) tego rzadko wystawianego dzieła zgromadziło oczywiście nadkomplet publiczności. I słusznie, bo wieczór ten po prostu nie miał słabych punktów – doborowa obsada, wysmakowana oprawa plastyczna, zaskakujące reżyserskie pomysły, humor i wdzięk. Wszyscy soliści: Jerzy Mahler (Gaudenzio), Agnieszka Kurowska (Sofia), Witold Żołądkiewicz (Bruschino-ojciec), Leszek Świdziński (Florville), Aleksandra Hofman, Andrzej Klimczak, Michał Kanclerski i Bogdan Śliwa zasłużyli na gorące oklaski. Zapewne wielu widzom zapadnie w pamięć zabawna scena miłosnego duetu Sofii i Florville, podczas którego panienka polewa z konewki prześcieradło do maglowania, czy ta z pijanym policjantem – doskonałym Bogdanem Śliwą.

Jeżeli mierzyć popularność oper Rossiniego długością kolejki po wejściówki do WOK, nie wiem, czy przebojowego Cyrulika nie prześcignęłaby La Cenerentola (Kopciuszek). Z trzech przedstawień odbywających się 10, 11 i 12 lutego obejrzałam pierwsze. Mimo że w paru momentach nie sposób było nie zauważyć potężnych wpadek solistów i zespołu (przedwczesne lub niewłaściwe wejścia, pomyłki w tekście) wyszłam z teatru zachwycona. Skrzącemu się dowcipem dziełu Rossiniego blasku dodaje jeszcze bogata i barwna oprawa plastyczna – kostiumy i zmieniająca się jak w kalejdoskopie scenografia złożona z rokokowych parawanów. No i słynna już wśród melomanów scena burzy z prawdziwą wodą lejącą się przez dziury w dachu do misek rozstawianych na podłodze przez Kopciuszka. W roli Don Magnifica wystąpił Dariusz Machej. Świetny aktorsko, trochę rozczarował wokalnie. Jego parlanda, stanowiące przecież o efektowności tej partii, były ledwo słyszalne. Postacie córek Don Magnifica, Tisbe i Clorindy, kreowały Agnieszka Lipska i Agnieszka Kurowska, która oczarowała publiczność koloraturami ślicznej arii w II akcie. Witold Żołądkiewicz był bardzo dobrym Dandinim, a Leszek Świdziński może partię Don Ramira zaliczyć do swoich najlepszych kreacji. Gwiazdą wśród gwiazd była jednak Eugenia Rezler kreująca rolę tytułową. Artystka obdarzona ciepłym, pełnym rossiniowskim mezzosopranem była niezrównaną Angeliną. Pięknie brzmiała w jej wykonaniu zarówno nastrojowa piosenka Angeliny, jak i wszystkie ansamble. Popisowe rondo Nacqui all’affanno e al pianto E. Rezler zaśpiewała po prostu porywająco.

Przy mojej ulubionej Włoszce w Algierze pozwoliłam sobie na prawdziwą rozpustę – z trzech spektakli obejrzałam dwa, 15 i 17 lutego. W obu przedstawieniach wystąpili: Izabella – Mirosława Tukalska, Mustafa – Andrzej Klimczak, Lindoro – Leszek Świdziński, Elwira – Marzanna Rudnicka, Taddeo – Bogusław Śliwa, Ali – Sławomir Jurczak. Cudowne melodie Rossiniego w zawrotnych tempach przepięknie wykonała orkiestra pod batutą Rubena Silvy. Klubowiczom, którzy obejrzeli spektakl Włoszki po warszawskim spotkaniu „Trubadura”, nie muszę chyba opowiadać, jak ładne, dowcipne i świetnie śpiewane jest to przedstawienie. Przyznam jedynie, że jak się można było spodziewać, spektakl 17 lutego był lepszy – w większym tempie, artyści byli swobodniejsi, no i nie było żadnych wpadek typu pomyłki w tekście (co niestety miało miejsce 15-go). Wszyscy wykonawcy byli świetni, choć np. M. Tukalska bardziej podobała mi się w pierwszym przedstawieniu – śpiewała jakby świeższym, pełniejszym głosem. 17-go rewelacyjny był Leszek Świdziński. Karkołomną, czy raczej „głosołomną” cavatinę Languir per una bella w I akcie zaśpiewał (co mogę powiedzieć po obejrzeniu od premiery już pięciu spektakli Włoszki.) jak nigdy. Dowcipem i swobodą sceniczną, nie wspominając już o wokalnej stronie wykonania, jak zwykle brylował A. Klimczak, ale w pełni zasłużone brawa zbierał również przezabawny B. Śliwa. Oglądając po raz kolejny tego artystę w partii Taddeo wprost nie sposób nie marzyć, by móc go kiedyś usłyszeć jako Rossiniowskiego cyrulika.

I Festiwal Gioachino Rossiniego zakończyły spektakle Turka we Włoszech. W przedstawieniu, które oglądałam 21 lutego, wystąpiła (z jednym wyjątkiem) premierowa obsada: Fiorilla – Agnieszka Kurowska, Geronio – Jerzy Mahler, Selim – Andrzej Klimczak, Narciso – Leszek Świdziński, Prosdocimo – Witold Żołądkiewicz, Zaide – Zofia Witkowska, Albazar – Jerzy Knetig. Spektakl w reżyserii Jitki Stokalskiej i scenografii Andrzeja Sadowskiego doskonale oddaje złożony charakter tego utworu. W Turku. poeta Prosdocimo poszukuje tematu na operę buffa i dlatego pomaga rozwinąć się i splątać intrydze pomiędzy typowymi postaciami komedii – starym mężem, niewierną żoną, kochankiem. Większość scen rozgrywa się na tle tyłów dekoracji, czyli zastawek z drewna i dykty. W innych dekoracje zostają odwrócone i ukazują np. stylowe wnętrze salonu w domu Geronia.

Rola Don Geronia w wykonaniu J. Mahlera wydała mi się bodaj najbardziej udaną kreacją tego artysty podczas całego festiwalu, tak w sensie aktorskim, jak i wokalnym. Na uznanie zasługują również występy pozostałych solistów. A. Kurowska miała znowu okazję rzucić publiczność na kolana, przede wszystkim fenomenalnymi koloraturami (wielka aria w II akcie) oraz wielkim talentem komicznym i kobiecym wdziękiem. Postać tureckiego paszy Selima z wielką elegancją kreował A. Klimczak. Rola to tym ciekawsza, że łączy elementy komizmu z motywami charakterystycznymi raczej dla partii szlachetnych amantów. Tego wieczoru artysta ujął mnie przede wszystkim precyzją frazy i pięknymi pianami.

Przyznam, że specjalnie pominęłam tego śpiewaka przy opisie innych spektakli festiwalu, żeby teraz, na koniec pozwolić sobie na odrobinę „prywaty”. Nie da się ukryć, że z Festiwalu Rossiniego zrobiłam sobie festiwal Andrzeja Klimczaka. Artysta wystąpił we wszystkich obejrzanych przeze mnie spektaklach i były to występy wspaniałe. Oczywiście daleka jestem od tego, by zachwycać się, jak to pięknie wymachiwał patelnią jako oberżysta Filiberto w Il Signor Bruschino (choć duet z Forville zaśpiewał porywająco). Trudno też w kategoriach wielkiej kreacji opisywać rolę Alidora w Kopciuszku. Alidoro ma, jak wiadomo, do wykonania właściwie tylko arię w I akcie i parę recytatywów. Ale nawet ta jedna aria w interpretacji Klimczaka stała się arcydziełem pełnym operowego patosu. Nie będzie natomiast przesadą, jeśli pozachwycam się rolą Don Basilia w wykonaniu utalentowanego basa. Andrzej Klimczak ukazuje podstępnego nauczyciela muzyki jakby z dystansu, jego Basilio wydaje się być. autoironiczny. Śmieje się w kułak i z pary zakochanych, i z zazdrośnika Bartolo, a przede wszystkim z siebie i z roli, jaką ma do odegrania w tej intrydze. Doskonale wypadła w wykonaniu Andrzeja Klimczaka nie tylko przebojowa aria o plotce, ale również przekomiczna scena Don Basilio!. Cosa veggo! O ile w Cyruliku sewilskim Klimczak jest raczej zaskakująco młodym Don Basiliem, to w Wekslu małżeńskim w roli Tobii Milla przybywa mu lat, ale nie ubywa poczucia humoru. Przygarbiony, nie znoszący sprzeciwu, buńczuczny, ale tak naprawdę łasy jedynie na pieniądze Mill to w wykonaniu tego śpiewaka kapitalna kreacja aktorska! Właściwie jedynie dla porządku powinnam dodać, że zarówno w obu ariach, jak i w niezmiernie precyzyjnie wyśpiewanych ansamblach artysta daje prawdziwy popis swoich możliwości. Troszkę już napisałam o występach A. Klimczaka w partiach Mustafy (Włoszka w Algierze) i Selima (Turek we Włoszech). Można powiedzieć, że bas ten specjalizuje się w rolach mniej lub bardziej krwiożerczych Turków, do których, co tu kryć, predestynują go nie tylko rodzaj głosu oraz sceniczny temperament, ale i aparycja. To natomiast, co decyduje o klasie wykonania przez niego obu partii w sensie czysto wokalnym, to chyba naturalna giętkość głosu pozwalająca na przepiękne i dokładne wyśpiewanie wszystkich ozdobników. No i oczywiście miękka, głęboka barwa, powodująca, że jego głos jest zawsze doskonale słyszalny w najbardziej nawet rozbudowanych scenach zespołowych.

Kiedy wracałam do domu ze spektaklu Turka we Włoszech, ostatniego akordu festiwalu, zaskoczyła mnie po drodze burza śnieżna. Nie dość, że sypał gęsty śnieg, to jeszcze z nieba zaczęły walić pioruny. Pierwsze moje skojarzenie? O – pomyślałam sobie – jaka rossiniowska burza! Oto jaką moc ma muzyka, oto co zrobił ze mnie I Festiwal Gioachino Rossiniego!

Katarzyna K. Gardzina