Trubadur 2(19)/2001  

The result is less emotional arousal and a more stable, calmer mood. And the https://setuay.pl/39951-finasterid-kaufen-9065/ effects are still being observed and research is taking place. And, you are overweight (overweight, but not obese) and you are having regular periods and you have polycystic ovarian syndrome.

This pill is very similar to the brand-name drug clomid, the main difference being that it contains no hormone treatment (norethisterone). Levaquin levaquin is a protein based antibiotic with proven properties Ondo migliorare effetti levitra against the human immunodeficiency virus (hiv-1). The following are examples of common nevirapine prescription plans.

Cecilia Bartoli deklamowała w Filharmonii Narodowej

Cecilia Bartoli to niewątpliwie gwiazda operowa pierwszej wielkości. Z akcentem na słowo „gwiazda”. Posiada wszelkie przymioty, które są niezbędne do kreowania gwiazd: przyzwoitej urody głos, dużą muzykalność, młodość, temperament, urodę (proszę zwrócić uwagę, jak wyglądają śpiewaczki na okładkach płyt największych wytwórni: Decca, EMI, Philips, Deutsche Grammophon, Sony), świetnego agenta. Potrafi i chce zwracać na siebie uwagę. Płyty z udziałem włoskiej mezzosopranistki (?) świetnie się sprzedają, jej recitale i występy na scenach operowych są oblegane przez publiczność, zdjęcia Bartoli każdego roku ukazują się na kilku okładkach pism muzycznych całego świata. Bartoli jednak to nie tylko gwiazda i zjawisko medialne, to także – z całą pewnością – wspaniała artystka. Ma ona rzesze wielbicieli, są także melomani niezbyt czuli na jej walory. My należymy do tej drugiej grupy.

Występ Cecilii Bartoli w gmachu Filharmonii Narodowej w Warszawie 10 maja (śpiewaczka wystąpiła także we Wrocławiu) był z pewnością najgłośniejszym wydarzeniem dotychczasowych obchodów stulecia filharmonii warszawskiej. Wydarzeniem najgłośniejszym, jednak – naszym zdaniem – nie najważniejszym i nie najdonioślejszym pod względem artystycznym. Nie po raz pierwszy słuchaliśmy Cecilii Bartoli na żywo, jej warszawski recital utwierdził nas tylko w przekonaniu, że dysponuje głosem niewielkim, niezbyt nośnym; głosem, który jest świetnym produktem nowoczesnego przemysłu fonograficznego. Poza tym nie jest to mezzosopran, lecz lekki sopran liryczno-koloraturowy, co nieustannie udowadnia sama artystka w czasie spektakli, koncertów i na płytach. Jej najlepsze, naszym zdaniem, produkcje to sopranowa Almirena, sopranowa Fiordiligi, sopranowa Zuzanna, sopranowa Nina itd. Najlepiej Bartoli brzmi w kantylenie, gdy jej głos może się rozwinąć w długich frazach, w górze skali ma artystka piękną barwę, w dole głos traci ją, a wiele niskich dźwięków nie odzywa się, Bartoli po prostu recytuje w dole, a nie śpiewa. Na ten trick śpiewaczka może sobie pozwolić ze względu na dosyć ubogą dynamikę i małą nośność, czy więc śpiewa, czy deklamuje, efekt jest podobny.

W czasie warszawskiego recitalu Cecilia Bartoli zaprezentowała bardzo ciekawy repertuar, w większości rzadko wykonywane arie Vivaldiego i Glucka, nie zabrakło też prawdziwych hitów, jak Sposa son disprezzata z opery Bajazet Vivaldiego czy scena Berenice, che fai drugiego kompozytora. Niestety, artystka cały czas śpiewała głosem przytłumionym, zmiana miejsca w czasie przerwy koncertu (podobnie postąpiła większość wejściówkowiczów, siedzących na schodkach dla chóru) niewiele pomogła, nawet stojąc kilka metrów przed estradą nie byliśmy w stanie w pełni ocenić śpiewu Bartoli – nie słyszeliśmy jej zbyt często. Najprawdopodobniej wielu subtelności interpretacyjnych nie jesteśmy w stanie docenić, ponieważ grająca pianissimo orkiestra zagłuszała deklamacje Cecilii Bartoli, sytuacja robiła się jeszcze trudniejsza, gdy orkiestra próbowała zagrać głośniej. Możemy więc pisać o tym, co do naszych uszu dotarło. W rozpoczynającej występ arii Gelosia Vivaldiego śpiewaczka „wytrząsała” z siebie koloratury, czasami wręcz pokrzykiwała. Nie przywiązywała (w czasie całego koncertu) wagi do wyraźnej artykulacji tekstu, czego – zwłaszcza u Włoszki – usprawiedliwić nie można. Gdy było jej to wygodne, zniekształcała brzmienie samogłosek. Być może wykonawcy w ogóle nie przywiązywali wagi do treści arii, bo w drugiej części koncertu bez uprzedzenia zmienili kolejność utworów, a ponieważ w programie podano tylko polskie tłumaczenia tekstów, obawiamy się, że część słuchaczy mogła zostać wprowadzona w błąd.

Słynna aria Spoza son disprezzata była bardziej wybąkana, niż zaśpiewana. Artystce ten utwór sprawiał ewidentne trudności, część da capo już tylko mruczała i nuciła. Dźwięki były wyciskane, fraza rodziła się z wysiłkiem. W arii z Gryzeldy Vivaldiego Agitata da due venti dolne dźwięki śpiewaczki miały wulgarne brzmienie (efekt misia Fuzzy), natomiast ozdobniki były, owszem, bardzo liczne, szybko wykonywane, lecz niewiele miały wspólnego z prawidłową emisją, znowu usłyszeliśmy arsenał mruczenia, szeptów itp. W biegnikach brak było precyzji i finezji, przede wszystkim rozsypywały się one rytmicznie, były rozmyte i niewyraźnie wyartykułowane. Z czasem śpiewaczka dołożyła jeszcze jeden sposób emisji – skandowanie poszczególnych sylab. Najbardziej podobała nam się aria Glucka Se mai senti utrzymana w wysokiej tessiturze, bynajmniej nie mezzosopranowej. Gdy śpiewaczka nie musiała wykonywać koloratur, mogła w końcu zaprezentować sopranowe delikatne, słodkie pianissima i piękną kantylenę. W całej serii bisów Cecilia Bartoli z coraz większym entuzjazmem śpiewała coraz bardziej rozentuzjazmowanej publiczności, zapamiętaliśmy zwłaszcza głośne oddechy artystki (głośniejsze od większości śpiewanych dźwięków) oraz mruczenie, posapywanie i mamrotanie w kończących utwory częściach orkiestrowych.

Oglądanie Cecilii Bartoli podczas koncertu było niepowtarzalnym przeżyciem. Od pierwszej chwili, kiedy tylko wkroczyła na estradę krokiem niemal marszowym, widać było, że rozpiera ją temperament, że kipi energią. Słuchając orkiestrowych wstępów do arii, cały czas była w ruchu – kiwała głową, przebierała palcami, przestępowała z nogi na nogę. Ta żywiołowość zjednywała jej sympatię, zmniejszała dystans między śpiewaczką a publicznością, ale oddalała ją od postaci, w których imieniu śpiewała. Osobowość i osoba Bartoli na tyle mocno wysuwały się na plan pierwszy, że zastanawiamy się, czy można mówić w jej przypadku o aktorstwie. Kiedy śpiewała o rozpaczy – krzywiła usta w „podkówkę”. Kiedy śpiewała o gniewie – zaciskała pięści i potrząsała brodą. Są to niewątpliwie czytelne znaki uczuć, tyle tylko, że charakterystyczne dla dzieci, a Cecilia przypisywała je zrozpaczonym kochankom (Berenice) i rodzicom (Farnace). Opisywane gesty raczej rozbijają teatralną fikcję niż ją tworzą i są w równym stopniu częścią wizerunku śpiewaczki, co porozumiewawcze spoglądanie na widownię podczas wykonywania ozdobników (słyszycie, co umiem?) i wszystkie jej zabawne uśmiechy – przypominają, że muzyka jest po prostu okazją do spotkania z dziewczęcą, spontaniczną, uroczą Cecilią Bartoli.

Efekt osiągany przez Cecilię Bartoli z pewnością mógł się podobać (i – jak świadczy przyjęcie zgotowane przez widzów – podobał się), akrobatyką wokalną śpiewaczka zdobyła serca słuchaczy. Naszym zdaniem warszawski występ Bartoli (bo na płytach i licznych rejestracjach spektakli jest o wiele lepiej) miał więcej wspólnego z radosną twórczością, niż śpiewem. Utwierdziliśmy się jedynie w przekonaniu, że Cecilia Bartoli jest śpiewaczką, która dla pokazania swoich walorów wymaga skomplikowanej aparatury studia nagraniowego i magików-dźwiękowców.

Śpiewaczce towarzyszyła Akademie für Alte Musik Berlin z precyzją i solidnością oraz bez cienia fantazji, co stanowiło niezwykły kontrast z unikającą tzw. stylowości i niewiarygodnie żywiołową włoską artystką.

Agata Wróblewska, Krzysztof Skwierczyński