Trubadur 1,2(38,39)/2006  

This information can be used and applied to your product’s use and marketing. The body has its own means of getting industrially cialis soft tabs 5 mg rid of yeast infections. You can use the product every day as much as you want.

There are a wide range of possible side effects and side effects depend on your individual response to it and how you react to the medication. An Qinnan antibiotic is the best treatment for a specific bacterial infection, like bacterial pneumonia. There are many different cheap ventolin inhalers in the market.

Maraton wagnerowski w Kolonii

Tego jeszcze nie było! Tetralogia Wagnerowska w ciągu jednego weekendu! W pierwszej chwili pomyślałem, że wygląda to na primaaprilisowy żart, tym bardziej, że inauguracja tego przedsięwzięcia miała się odbyć 1 kwietnia. Wkrótce jednak okazało się, że sprawa jest jak najbardziej serio, a bilety rozchodzą się w błyskawicznym tempie. Nie było czasu na wahanie. Sytuacja wymagała szybkiej decyzji. Kilka telefonów i – używając żargonu kolarskiego – uformowała się czteroosobowa grupa członków klubu, która trzy miesiące później zajęła miejsca na widowni Kölner Opernhaus.

Ring, który mieliśmy obejrzeć, powstawał etapami, podobnie jak nasz wrocławski. Premiera Złota Renu odbyła się 9 grudnia 2000 i następne części powstawały w mniej więcej rocznych odstępach. W tym sezonie Opera Kolońska zaprezentowała cały cykl dwukrotnie. W marcu, rozłożony na 9 dni, i teraz w ciągu soboty i niedzieli. Reżyserem całego przedsięwzięcia jest znany i ceniony w świecie Robert Carsen. W Trubadurze 2 (35)/2005 Tomasz Pasternak w swej relacji z Barcelony poświęcił wiele miejsca temu wybitnemu artyście. Scenografię i kostiumy zaprojektował Patrick Kinmonth, zaś za pulpitem dyrygenckim stanął Markus Stenz.

Dokładnie w samo południe kurtyna poszła w górę i z kanału orkiestrowego popłynął słynny akord Es-dur. Widzowie ujrzeli unoszące się nad Renem opary, wśród których można było rozpoznać starą, blaszaną beczkę, połamany wózek z supermarketu i mnóstwo innych śmieci. Na obu brzegach rzeki pojawili się ludzie, których z każdą chwilą przybywało. Wszyscy w ogromnym pośpiechu gnali gdzieś przed siebie – być może do pracy. Ten i ów ze śpieszących wrzucał coś do wody. Ogryzek od zjedzonego jabłka, przeczytaną gazetę itp. Dziwnym zbiegiem okoliczności poprzedniego dnia rozmawiałem ze znajomą Niemką o katastrofalnym zanieczyszczeniu Renu i scena ta była doskonałą ilustracją do tamtej rozmowy. W końcu przechodnie zniknęli, a zjawiły się trzy zgrabne dziewczyny z gracją poruszające się wśród stert śmieci. Córy Renu, ubrane w suknie dalekie od elegancji, droczyły się z Alberykiem – typowym kloszardem. Wszystko to wyglądało bardzo współcześnie i wiarygodnie. Nawet złoto, które w postaci błyszczącego w starej oponie od ciężarówki pierścienia wykradł karzeł, przeklinając miłość. Druga scena Prologu rozgrywa się na budowie, między stojącymi na paletach stertami pustaków i zwisającymi hakami dźwigów. Wotan, rozmawiając z Fryką o Walhalli i podziwiając jej wspaniałą architekturę, wpatruje się w rysunek techniczny rozpostarty na drewnianej skrzyni. Bogowie są ubrani w doskonale skrojone wełniane płaszcze i futra. W czasie rozmowy Fryki, Frei i Wotana pojawia się i znika w milczeniu służba, zabierając okrycia, przynosząc i odnosząc tace z kawą. Nadaje to dynamiki tej statycznej scenie. Fasolt i Fafner to dwaj majstrowie pojawiający się na czele licznej, trzydziestoosobowej grupy robotników. Zabierając Freię, wsiadają do windy budowlanej, która wywozi ich w górę. Nibelheim to ciemne pieczary, wypełnione pełzającymi niczym robactwo Nibelungami. Stanowią oni wielkie kłębowisko nagich, ciemnych ciał, wokół których uwija się Alberyk, zmuszając do wytężonej pracy. Jak napisano w programie, dla uzyskania większej wiarygodności Robert Carsen obsadził w rolach Nibelungów prawdziwych więźniów. Przemiana karła w olbrzymiego węża, a potem w żabę została potraktowana dość umownie. Po prostu najpierw światło mocno przygasa, a Wotan i Loge wpadają w udane przerażenie, zaś przy drugiej przemianie kierują światło latarki w jeden punkt, by rzucić się po chwili w tym kierunku i schwytać Alberyka. Z odebranym Nibelungowi złotem wracają na plac budowy, gdzie reszta bogów, pozbawiona cudownych jabłek Frei, leży osłabiona. Ponownie zjawiają się olbrzymi wraz z Freią i tym razem otrzymują żądaną zapłatę za zbudowanie Walhalli. Przedstawienie bogów jako warstwy panującej, a olbrzymów jako przedstawicieli robotników można by nazwać klasowym ujęciem Ringu, jednak trzeba przyznać, że np. kwestia, którą wypowiada Fasolt: Umowy święte są! Dzięki nim jesteś sam, czym jesteś. Wolność nam wziąłeś, by rządził ład. (przekład M. Łukasiewicz) brzmi bardzo aktualnie. Marks potraktowałby to jako dowód świadomości klasowej olbrzymów. W końcowej scenie bogowie udający się na Walhallę zmierzają w jakąś nieokreśloną, znajdującą się w głębi sceny dal, gdzie prószy śnieg i wyczuwalnie wieje chłodem. Za nimi udaje się służba, niosąc krzesła i liczne pakunki. Na koniec kilka słów o wykonawcach. Najmniej podobała mi się Dalia Schaechter (Fryka). Jej głos nie zawsze brzmiał czysto i nie imponował siłą. Nie zachwycił mnie też Phillip Joll (Wotan). Również w tej partii wolałbym usłyszeć głos potężniejszy. Wszyscy pozostali wykonawcy zasłużyli na uznanie, a wymienić chciałbym Oskara Hillebrandta (Alberich), Huberta Delamboye (Loge) i Andreasa Horla (Fasolt). O orkiestrze napiszę po omówieniu wszystkich czterech przedstawień.

Owacja trwała około 10 minut, co biorąc pod uwagę tylko 2,5 godzinną przerwę między spektaklami, jest niezłym wynikiem. Po krótkim spacerze i spożyciu posiłku ponownie zajęliśmy miejsca na widowni. Na scenie jakieś skrzynie i beczki. Leżący nieopodal drewniany pniak, obok namiot. Ziemia przysypana śniegiem, który wciąż prószy. W tej scenerii, przy dźwiękach burzy grupa uzbrojonych mężczyzn przynosi kolejne paczki. Są ubrani w mundury, na głowach mają berety i kojarzą się nie tyle z wojskiem, co z paramilitarną bojówką. W oddali widać następne grupy przeczesujące z latarkami w rękach okolicę. Po chwili scena pustoszeje i zjawia się Zygmunt, a za nim Zyglinda mająca na sobie mundur polowy. Następnie Hunding na czele uzbrojonego po zęby oddziału. Tak jak w Prologu, Robert Carsen wprowadził do spektaklu wiele ról niemych. Gospodarz odprawia wkrótce jednym gestem bojówkarzy, ale w powietrzu pozostaje atmosfera zagrożenia. Widz czuje wyraźnie, że Zygmunt jest osaczony. Gdy staje się jasne, że to on jest zwierzyną, na którą polują, i prawo gościnności będzie go chronić tylko do świtu, udaje mu się podnieść wieko skrzyni wypełnionej pistoletami maszynowymi. Wtedy Hunding rzuca szyderczo: Bez broni nic nie wart jest mąż. Następnie zamyka skrzynię na kłódkę i idzie spać do namiotu. Zyglinda kieruje uwagę brata na miecz tkwiący w pniu i gdy ten zdobywa upragnioną broń, zakochane w sobie rodzeństwo opuszcza nieprzyjazną okolicę.

Akt II przenosi nas na Walhallę. Tym razem zamiast dokumentacji technicznej widzimy wnętrze pałacu. Kominek, wygodne meble, obrazy. Wotan w oficerskim mundurze, wokół pełno żołnierzy, którzy, gdy pojawia się Brunhilda, wychodzą na rozkaz. Generał Wotan rozmawia z córką, a następnie z żoną. Znów bogowie są ukazani jako przedstawiciele wyżyn społecznych. W 3 scenie II aktu widzimy ośnieżone pustkowie. Na środku stoi wrak terenowego samochodu, przy którym na krótki odpoczynek zatrzymała się para uciekinierów. Wokół ślady opon licznych pojazdów, które podkreślają poczucie grozy. Pościg jest gdzieś w pobliżu. Kolejne sceny II aktu rozgrywają się w tym samym miejscu. Tu przychodzi Brunhilda zapowiedzieć śmierć Zygmunta. Wyczerpana Zyglinda śpi w rozbitym samochodzie, a kochający ją grzeszną miłością brat, który nie chce sam udać się do Walhalli, gotów jest nawet walczyć z przeznaczeniem. To bardzo przejmująca scena. W tym też zimnym i ponurym miejscu zjawia się Hunding, który po krótkiej walce zabija Zygmunta.

Akt III rozpoczyna się oczywiście od słynnej galopady. Widzimy krajobraz po bitwie. Ziemia usłana trupami, wokół porozrzucana broń. Walkirie, tak samo jak w II akcie ich siostra Brunhilda, odziane są w eleganckie, brązowe, można powiedzieć – wieczorowe suknie. Trzymając w dłoniach kartki ze spisem bohaterów, wybierają spośród poległych tych, którzy udadzą się do Walhalli. Kogo dotkną, ten przy ich pomocy wstaje i powolnym, niepewnym krokiem opuszcza scenę. Przybywają Brunhilda z Zyglindą. Następuje moment, na który zawsze czekam. Po raz pierwszy pojawiają się motywy Zygfryda i odkupienia. Zyglinda śpiewa: O hehrstes Wunder! Moim zdaniem to jeden z najpiękniejszych fragmentów w całej twórczości operowej. Zyglinda uchodzi, zaś Wotan przybywa z okrzykiem: Wo ist Brunnhild?! Kończąca Walkirię rozmowa ojca z córką, która za karę ma być pozbawiona boskości, jest zaśpiewana wprost cudownie. Mimo wielu godzin spędzonych z tą muzyką od rana, czułem żal, że dzień się kończy. Niewidoczny Loge zsyła ogień, a Wotan, okrywszy uprzednio śpiącą Brunhildę swym płaszczem, ze świeczką w dłoni chodzi i sprawia, że wokół niej wszystko zaczyna płonąć. Wydaje się, że robi to z czułością. Wybrzmiewają ostatnie dźwięki Czaru ognia, kurtyna opada i dopiero po chwili na sali wybucha entuzjazm. Owacja zdaje się nie mieć końca i nic w tym dziwnego. Podobnie jak w Złocie Renu nie zachwyciła Dalia Schaechter w roli Fryki. Dieter Schweikart jako Hunding i Albert Dohmen jako Wotan byli bardzo dobrzy, zaś Kirsten Blanck – Zyglinda, Jayne Casselman – Brunhilda i Thomas Mohr – Zygmunt to artyści, którzy imponowali siłą głosu, jego czystością i pięknym śpiewem. Wracaliśmy z teatru z głowami pełnymi Wagnera i pomimo późnej pory jeszcze długo w nocy, ochładzając nadwyrężone owacjami gardła doskonałym kolońskim piwem, dyskutowaliśmy o wrażeniach minionego dnia.

Nazajutrz, po wypiciu odpowiedniej porcji mocnej kawy, usiedliśmy ponownie na widowni. Zygfryd rozpoczął się w niedzielny poranek o godz. 10-tej. Rozpoczął się od niewielkich kłopotów. Na pulpicie dyrygenta nie położono partytury i trwało dobrych kilka minut, zanim ktoś ją dostarczył. Widownię sytuacja ta rozbawiła, tym bardziej, że dyrygent starał się gestami pokazać, jaki ma problem. Gdy już wszystko było na miejscu, Markus Stenz, sprawdziwszy uprzednio, czy to ta właściwa, zademonstrował widzom stronę tytułową partytury, aby nikt na sali nie miał wątpliwości, czego będzie za chwilę słuchał. Po podniesieniu kurtyny oczom widzów ukazała się niewielkich rozmiarów mocno zużyta przyczepa kempingowa. Na zewnątrz trochę różnych przedmiotów, skrzyń, stół z imadłem i kowadło. Na rozciągniętym sznurze suszą się jakieś szmaty. W drzwiach przyczepy siedzi Mime. Złorzecząc na ciężki los, ściska w dłoniach miecz dla Zygfryda. Ten po chwili przybiega w niedźwiedziej skórze i straszy nieszczęśnika, wyzywając go od tchórzy i nie kryjąc niechęci. Robert Carsen konsekwentnie umieszcza akcję w realiach współczesnych. Bogowie, herosi, a także zwykli ludzie – wszyscy są obywatelami, tylko umieszczonymi na różnych szczeblach społecznej drabiny. Wędrowiec-Wotan, który przychodzi do pozostawionego sam na sam ze szczątkami Notunga Mimego, zamiast munduru ma na sobie tym razem ciemny płaszcz. Przepowiada karłowi, że utnie mu głowę ktoś, kto nie zna lęku. Po jego odejściu powraca Zygfryd i widząc, że wysiłki Mimego nie dają pożądanego efektu, sam bierze się do kucia miecza. Scena ta, zazwyczaj pełna ognia i dymu, tu wygląda dość skromnie. Rzecz jasna, trudno obok kempingowej przyczepy postawić piec hutniczy. Gdy miecz jest już odkuty i zahartowany, Zygfryd uderza nie w kowadło, a w ową przyczepę, która dotychczas była jego domem. Miecz wytrzymuje tę próbę, przyczepa wali się z hukiem, zaś Zygfryd, spaliwszy za sobą mosty, kieruje się ku przyszłości.

Akt II rozpoczyna się od rozmowy Wędrowca z Alberykiem, który w pobliżu groty Fafnera, czeka na swą chwilę. Wokół las, a właściwie to, co kiedyś było lasem. Zniszczone przez przemysł, czy też przez ogień, którym zieje Fafner, kikuty drzew to bardzo ponury widok. Wędrowiec próbuje zbudzić smoka, ostrzegając go przed niebezpieczeństwem, ale ten – jak wiadomo – woli leżeć i mieć. Obudzi się dopiero w 2-giej scenie na dźwięk rogu Zygfryda. Dochodzi do walki z początkowo niewidocznym potworem, jednak po zadaniu przez bohatera śmiertelnego ciosu z góry spada na scenę potężna łyżka od koparki. Znów skojarzenie przemysłu z siejącym zniszczenie smokiem. Biorąc cudowny hełm i pierścień, Zygfryd zabija próbującego go otruć Mimego i w ślad za swym przewodnikiem – leśnym ptaszkiem – udaje się w kierunku skały, na której leży uśpiona Brunhilda.

Rozpoczynająca III akt rozmowa Wotana z Erdą wg didaskaliów powinna odbyć się podczas nocnej burzy, u stóp skalistej góry. Reżyser umieścił ją na Walhalli, jednak nie jest to znany z Walkirii wspaniale umeblowany salon arystokratycznego pałacu. Brak pianina, kominek wygaszony, na nielicznych meblach pokrowce. Na kanapie, przykryta szarym kocem leży szarpana przez Wotana Wala. Obraz, który oglądamy, pokazuje dobitnie schyłek świetności bogów. Wotan jest bezsilny w swym gniewie. Nie dostaje odpowiedzi na nurtujące go pytania. W końcu daje za wygraną. Pozostaje mu iść własną drogą ku zbliżającemu się kresowi, z którego nieuchronności zdaje sobie sprawę. To, że w następnej scenie Zygfryd roztrzaska mu oszczep, jest naturalną konsekwencją tego stanu rzeczy. Wotan, nie mając już żadnych możliwości wpływania na bieg wydarzeń, odchodzi, by nie pojawić się więcej.

W ostatniej scenie III aktu wracamy na pole bitwy, gdzie śpi przykryta płaszczem Brunhilda. Zjawia się Zygfryd i, przechodząc przez ścianę płomieni, zbliża się do leżącej. Widząc pierwszą w swym życiu kobietę, wpada w zachwyt. Następuje końcowy duet. Po jego wysłuchaniu wszyscy ci, którzy twierdzili, że muzyka Wagnera jest zbyt „ciężka”, muszą uderzyć się w pierś i przyznać, iż zbłądzili. Są to fragmenty niezwykle melodyjne i liryczne. Niestety, wraz z nimi kończy się to wspaniałe dzieło, jakim jest Zygfryd. Wśród śpiewaków występujących tego poranka najbardziej podobała mi się Barbara Schneider-Hofstetter, jako Brunhilda. Ta wspaniała artystka kilka miesięcy wcześniej zachwyciła widzów w Hali Ludowej śpiewając tę samą partię. Okazuje się, że bez nagłośnienia prezentuje się równie dobrze. Bardzo podobał mi się też Martin Finke w roli Mimego. Dla pozostałych wykonawców również mam wiele uznania, choć wymienić chciałbym ich po tej dwójce. Zygfryda zaśpiewał Stefan Linke, Erdę – Anne Pellkoorne, zaś Wotana – Phillip Joll.

Po przerwie usiedliśmy raz jeszcze na swych miejscach, by obejrzeć ostatnią część tetralogii. Tym razem nie było żadnych opóźnień. Dokładnie o godz. 18-tej kurtyna uniosła się i ujrzeliśmy Walhallę, czyli opisany już salon. Wśród spakowanych sprzętów trzy Norny porządkują wnętrze, wiążąc grubymi sznurami ostatnie pakunki. Sznury oplatają wszystko wokół. Nie ulega wątpliwości, że dni panowania bogów na Walhalli są policzone. Niebawem sznur w rękach III Norny zrywa się, zapowiadając to, co nieuchronne. Po ucieczce Norn znów widzimy otoczoną płomieniami Brunhildę, jak w końcówce Zygfryda. Żegnając ukochaną, młody bohater udaje się na dwór Gibichungów. Jego wnętrze jest prawie identyczne z salonem Walhalli. Takie same ściany. Rozświetlony płomieniami kominek dokładnie w tym samym miejscu. Zamiast obrazów wiszą duże, wojskowe mapy, na których nawet z widowni widać zaznaczony bieg Renu i leżącą nad nim Kolonię. Gunter ubrany w mundur wydaje polecenia żołnierzom, którzy wybiegają po chwili. Wszystko to przypomina koszary, gdyż zarówno w tej scenie, jak i w następnych, widzimy dużo wojska. Gdy dotknięty amnezją Zygfryd sprowadza Gunterowi Brunhildę, a Hagen zwołuje gości na wesele, żołnierze nie mieszczą się na scenie. Jest to moja jedyna krytyczna uwaga pod adresem reżysera. Wezwani przez Hagena krewniacy Gibichungów ustawiają się niczym na apelu, ale ponieważ zbiórka ta ma miejsce w salonie wypełnionym meblami, na scenie robi się zbyt ciasno. Przydałoby się więcej przestrzeni, tym bardziej, że w owej chwili pojawiają się, po raz pierwszy w całym dziele, wspaniałe sceny chóralne. W III akcie przestrzeni mamy już pod dostatkiem. Zygfryd spotyka nad zaśmieconą rzeką Córy Renu, a wkrótce potem – na swoje nieszczęście – Hagena z resztą myśliwych. Bohater ginie od zdradzieckiego ciosu w plecy, w scenerii przypominającej pole bitwy z III aktu Walkirii. Martwego wynoszą na barkach myśliwi. Podczas marszu żałobnego kurtyna opada, a gdy ponownie się unosi, znajdujemy się na dworze Gibichungów. Ciało Zygfryda zostaje złożone na stole. Hagen, chcąc zabrać cudowny pierścień, zabija Guntera próbującego mu przeszkodzić. W końcu zostaje siłą wyprowadzony przez mężczyzn, którzy wynoszą też Zygfryda. Kurtyna znów opada i na jej tle, stojąc na proscenium, Brunhilda śpiewa swój potężny, zapierający oddech w piersiach słuchaczy, monolog. Przeplatają się w nim podstawowe motywy dzieła: Walhalla, Walkirie, Zygfryd, Odkupienie i wszystko ogarniający motyw Ognia. Kurtyna podnosi się po raz ostatni i odsłania ogarniętą płomieniami scenę. Brunhilda odchodzi w sam środek tej pożogi. Z góry zaczyna padać deszcz, który gasi zgliszcza. Z kanału orkiestrowego płynie motyw Cór Renu i tak kończy się to wspaniałe, nie mające sobie równych, dzieło.

Przechodząc do oceny warstwy muzycznej Zmierzchu bogów, na pierwszym miejscu wymienić muszę Jayne Casselman – Brunhildę. Po prostu zachwyciła mnie siłą głosu i jego pięknym brzmieniem. Głos ten płynął cudownym legato, zarówno forte, jak też piano. I pomyśleć, że dzień wcześniej śpiewała partię Brunhildy w Walkirii! Bardzo podobał mi się również Albert Bonnema – Zygfryd. Wprawdzie w samej końcówce 4 sceny II aktu stracił na moment kontrolę nad głosem, ale to była dosłownie chwila. W III akcie zaśpiewał czysto do samego końca, choć wyczuwało się, że nie idzie na całość. Dobrze zaprezentował się też w partii Guntera Samuel Youn. Natomiast prawdziwą katastrofą okazał się występ Philipa Kanga jako Hagena. Od samego początku jego głos nie brzmiał czysto, a w scenie zwoływania gości na wesele po prostu rzęził. Jeszcze nigdy nie słyszałem tak zdecydowanie negatywnej reakcji sali jak ta, gdy Kang wyszedł się kłaniać. Zrobiło mi się go żal i po pierwszym krótkim „buu! „, zamilkłem. Myślałem, że więcej się nie pojawi, ale nieszczęśnik wyszedł ponownie. I tu zaskoczenie. Tym razem nikt nie buczał. Słychać było tylko, wprawdzie skąpe, ale oklaski. Bardzo mi się to spodobało. Artysta dowiedział się, jak publiczność go oceniła, ale nie wypada kopać leżącego.

Wreszcie czas na kilka słów o orkiestrze. Markus Stenz po raz pierwszy dyrygował Ringiem w marcu tego roku, trudno więc mówić o jego dużym doświadczeniu. Poprowadzić Tetralogię w ciągu dwu dni – to prawdziwe wyzwanie. Jak napisał Martin Oehlen w miejscowej gazecie: .żeby się tego podjąć, trzeba być nowicjuszem jak Markus Stenz i nie znać strachu jak Zygfryd. Niewątpliwie młody dyrygent wykazał się nie tylko dużą odwagą. Nie zabrakło też umiejętności. Poprowadził orkiestrę w sposób pewny, doskonale oddając ogrom emocji zawartych w tej cudownej muzyce. Oczywiście brzmienie orkiestry w znacznym stopniu zależy od właściwości akustycznych sali. Opera kolońska mieści się w nowoczesnym budynku. Dzięki charakterystycznym, wysuniętym balkonom z każdego miejsca na widowni doskonale widać całą scenę. Niestety, sądzę, że w znacznej mierze za sprawą owych balkonów, akustyka pozostawia wiele do życzenia. Zdarzało się, że słyszałem dźwięki nie tylko z kanału orkiestrowego, ale też zza mojej głowy, co było dość zaskakujące. Jednak na to dyrygent wpływu mieć nie może. Wspomniany już Martin Oehlen, parafrazując Juliusza Cezara, napisał pod zdjęciem Markusa Stenza: Spiel, Satz, Sieg. Myślę, że to dobra puenta. Sukces odniósł nie tylko dyrygent, ale i pozostali twórcy tego znakomitego przedstawienia – przede wszystkim reżyser i scenograf.

Henryk Sypniewski