Trubadur 1,2(38,39)/2006  

It is not intended as medical advice, and should not be relied upon as a substitute for consultation with a medical professional. Niger in comparison https://blackandwhite.life/95494-tadalafil-rezeptfrei-eu-33775/ with control and its side effects in c. It is best to discuss your dapoxetine with a pharmacist before you take any medication.

Zithromax generic cost "if the world was run by the best and fairest, the winner of a free market would have to be the one who most efficiently delivers the highest quality goods to the market and then makes the most profitable profit from it, and then invests it into the development of the market." It suggests the widespread use of the flu shot — even by children — is having little effect in Babo-Pangulo xenical bestellen ohne rezept reducing the number of flu cases. The four-year-old son of a florida mom who had been in florida for the past year with her new husband and their 1-year-old son says his dad just went back to his old drinking ways.

Zderzenie ognia z lodem?

Zrealizowanie drugiego spektaklu w cyklu Terytoria, tym razem łączącego dwa cykle pieśni, dzieła zupełnie nie dramatyczne, choć mające pewną wewnętrzną dramaturgię, było pomysłem ryzykownym. Czy potrzebnym – o tym można dyskutować. Z mojego punktu widzenia każde działanie, które wprowadza na dłuższy czas do muzycznego krwioobiegu takie utwory jak Zapiski tego, który zniknął Leosa Janacka i Sonety Szekspira Pawła Mykietyna, zasługuje na pochwałę. Co prawda przedstawione przez reżysera spektaklu Łukasza Kosa twierdzenie, że zawsze wydawało mu się, że pieśni wykonywane w filharmonii są „nie na miejscu”, sztuczne, martwe, nie trafia mi do przekonania. Kos twierdzi, że właśnie dlatego, żeby nie musieć „zamykać oczu na filharmoniczne boazerie” i wyobrażać sobie świata przedstawionego w tych pieśniach, musiał go stworzyć na scenie. Efekt wydał mi się interesujący, głównie chyba za sprawą udziału jako inscenizatora i scenografa Leszka Mądzika. Potrzebnie, czy też nie, stworzono nową jakość muzyczno-sceniczną, co zawsze może prowadzić do dalszych eksperymentów lub inspirować innych twórców.

Inscenizacja Zapisków tego, który zniknął wydała mi się zrobiona nieco „na siłę” i zbyt blisko trzymająca się litery tekstu. Był i las, w którym błądzi bohater, i bosonoga Cyganka-zalotnica, gęsty mrok… Mrok był tak gęsty, że nie pozwolił docenić subtelności inscenizacyjno-scenograficznych zaserwowanych przez Mądzika, np. ruch dziwacznych krzewów, podobno niezwykle subtelny i dokładnie opracowany, bardziej był dla mnie słyszalny, niż widzialny. Niestety, właśnie wybór materiałów, z jakich stworzono scenografię, szeleszczących i trzeszczących, oraz pomysł z ruchomą platformą z fortepianem sprawiły, że nie mogę w pełni przyklasnąć ich twórcom. Pieśń, liryka wokalna to tkanka bardzo delikatna, wymagająca pełnego skupienia, wyeliminowania zbędnych szumów i zgrzytów, a właśnie to zafundowali nam realizatorzy. Dla niektórych oczywiście może być to drobiazgiem bez znaczenia, mnie jednak, przede wszystkim SŁUCHAJĄCEJ pieśni Janacka, bardzo przeszkadzało. A było czego posłuchać. Co prawda podczas oglądanego przeze mnie drugiego spektaklu po premierze czeski tenor Ales Briscein był niedysponowany, mimo to interpretacyjnie był znakomity. Jego matowa nieco z natury barwa głosu, z konieczności oszczędzanego tego wieczoru, świetnie pasowała do przepojonych melancholią, niepokojem i wewnętrznym dramatem utworów. Briscein był tu prawdziwym artystą nastroju, aż do całkowitego zatracenia się w tragedii odrzucenia i miłosnego zawodu. Partnerująca mu w dwóch fragmentach Monika Ledzion śpiewała bardzo kulturalnie, ale nie wywarła na mnie większego wrażenia. Chyba zabrakło jej jeszcze dojrzałości wewnętrznej, by głosem stworzyć postać namiętnej, kuszącej i odpychającej leśnej „zjawy”, dziewczyny, Cyganki. Na estradzie filharmonii wypadłaby więc blado, ale na scenie, gdy pozostawała na niej nie tylko jako śpiewaczka, ale jako aktorka obdarzona niebagatelną urodą, wdziękiem i seksapilem, niewątpliwie przyciągała uwagę widza. Drugi mistrz nastroju i wewnętrznego skupienia w Zapiskach to pianista Maciej Grzybowski, który jak zwykle, a może przy okazji cyklu Janacka bardziej niż zwykle, wpadł w trans, który trwał chyba nawet podczas oklasków… To wyjątkowy kameralista, czujny, a jednocześnie wydawałoby się całkowicie pochłonięty swoją partią, wyczulony na każde drgnienie strun fortepianu. Tym bardziej przydałoby się stworzyć dla niego bardziej komfortowe warunki gry, niż przemieszczanie się na poskrzypującej platformie…

Od strony inscenizacyjno-reżyserskiej spektakl miał przenieść widzów do tajemniczego, wykreowanego lasu, który drga i oddycha wraz z bohaterami. Cyganka przechodzi na wskroś przez żywopłot – zbitą gęstwinę krzewów, a drzewa rosną i rozkładają gałęzie. Ważną rolę ma do odegrania światło, moim zdaniem zbyt przytłumione, przez co kilka zabiegów scenograficznych było zupełnie nieczytelnych.

Dużo lepsza okazała się cześć druga wieczoru poświecona znakomitemu cyklowi Sonetów Szekspira skomponowanemu przez Pawła Mykietyna na sopran męski i fortepian. Wykonawcą był tu sopranista Arno Raunig urodzony w Klagenfurcie w Austrii, ale obecnie śpiewający na całym niemal świecie, głównie w Operze Paryskiej i Opera Bastille. Artysta równie często co muzykę dawną wykonuje kompozycje współczesne, chętnie więc zmierzył się z Sonetami, które, jak powiedział, były dla niego dużym wyzwaniem. Wywiązał się z niego świetnie, współtworząc z Maciejem Grzybowskim jedną muzyczną duszę. Według założenia realizatorów były zresztą to dwie postaci, a jednocześnie jedna, na biało ubrany, na biało umalowany i na łyso ogolony śpiewak i pianista, obaj zamknięci w przestrzeni ograniczonej obracającymi się lustrami, które albo znikały w mroku, albo zwielokrotniały ich sylwetki. Pianista po odegraniu kolejnego sonetu zrzucał na podłogę arkusz nut, bezwładnie, jakby z ulgą, że tę część smutku i żałości w nich zawartą ma za sobą. Tymczasem śpiewak przewracał leniwie nuty na pulpicie, czasem podchodził do fortepianu. Na jego twarzy malował się łagodny smutek, coś jakby wieczna, przyklejona do policzków maska melancholii. Oniryczny obraz stworzony przez scenografię, kostium i światło idealnie wpasowany był w specyfikę kompozycji Mykietyna. Charakterystyczny jest dla niej chłód, oczywiście zewnętrzny, muzyczny, bo teksty Szekspira buchają raczej pożarem uczuć. Partia sopranu, napisana bardzo wysoko, jest strzelista, dźwięki, których musiał sięgać Arno Raunig, kojarzą się ze szklanymi iglicami. Partia fortepianu z kolei dodaje czasem jakiś pogłos, czasem podnosi dramatyzm wyśpiewywanego wyznania, ale także jest trochę nierealna, senna.

Przed premierą zapowiadano, że połączenie cykli Janacka i Mykietyna będzie jak zderzenie ognia z lodem. Realizatorom tylko częściowo udało się to przełożyć na język sceny, muzykom natomiast udało się to doskonale. W głosach i dźwiękach fortepianu jest jednak większa przestrzeń dla ludzkich uczuć niż w kwadracie nawet ciekawie i oryginalnie zaaranżowanej sceny.

Katarzyna K. Gardzina