Trubadur 2(23)/2002  

The drug is given orally in small doses, usually every two weeks or less often for a long period, and it can cause side effects, such as nausea and headaches. You https://ateliercreativo.gold/19668-cialis-5-mg-tablet-13103/ might want to consider the benefits of using an. This page contains information on how to use this product.

The symptoms of irritable bowel syndrome include diarrhea and constipation, abdominal bloating and pain, bloating and gas, fatigue, weight gain, headaches, and depression. If your child takes a medicine Fairhope acquistare xenical that is not in our database, we recommend contacting the manufacturer to ask about their recommended dosage. The results of the trial did not show a significant difference in the time needed for healing between the patients in the treatment and control groups (a) (b) (c)

Magnetyzm Trelińskiego
Oniegin w Operze Narodowej

I znów to samo, co rok wcześniej podczas premiery Otella: wielki szum i poruszenie w telewizji czy radiu, wzmianki we wszystkich polskich gazetach, spekulacje w Internecie na temat wartości artystycznej spektaklu… Mariusz Treliński jest chyba obecnie najbardziej znanym polskim reżyserem operowym, ale z tym oszałamiającym sukcesem łączy się też ciężkie brzemię: widzowie nauczyli się już wymagać od każdego zrobionego przezeń spektaklu wielkiej, spójnej i zachwycającej wizualnie wizji artystycznej. Podobno (bo na operze tej nie byłem – częściowo z powodu braku zainteresowania Verdim w ogóle, a częściowo z powodu małej liczby przedstawień) do oczekiwań tych nie dorósł wspomniany wyżej Otello: jeśli jest to prawda, warszawski Eugeniusz Oniegin – a właściwie Oniegin, bowiem reżyser zdecydował się na skrócenie tytułu opery – byłby logiczną konsekwencją tamtego dzieła. Znamy przecież Trelińskiego jako reżysera przedstawień na najwyższym światowym poziomie, a mianowicie Króla Rogera i Madame Butterfly, które stały się jedną z najlepszych wizytówek polskiej kultury na świecie. Otóż przewiduję – chociaż kiepski ze mnie wizjoner – że z Onieginem się to nie powtórzy. Jest to z pewnością dzieło wielkie i zrobione na poziomie godnym naszego największego teatru, ale – mimo wszystko – nie chwaliłbym się nim światu.

Jaki był tym razem pomysł Mariusza Trelińskiego na inscenizację? Otóż na scenę wprowadzono niemą postać niejakiego O*** (którą to rolę wybitnie odtworzył Jan Peszek) – starszego pana w lśniąco białej kurtce, który nawet po zakończeniu przedstawienia pozostaje dla widzów zagadką. Czy O*** jest starym Onieginem, wspominającym swoją przeszłość? Czy też może kusicielem, „rajskim wężem” jak śpiewa Tatiana, który zwodzi głównego bohatera i pcha go do coraz to tragiczniejszych w skutkach decyzji? Demonem? Medium? Wszystkimi powyższymi razem? Prawdopodobnie nawet sam reżyser nie potrafiłby dać jednoznacznej odpowiedzi. Tak czy inaczej, wprowadzenie owego O*** było zabiegiem naprawdę genialnym – dzięki temu opera Czajkowskiego zyskuje „drugie dno” i nowe znaczenia.

Szkoda wielka, że wyobraźnia M. Trelińskiego tym razem nie złożyła się na naprawdę spójną wizję i w zasadzie jedynym elementem integrującym wszystkie trzy akty jest wspomniany O*** – a to w moim odczuciu zbyt mało. Akt pierwszy utrzymany jest w typowej konwencji cepeliady rosyjskiej: tutaj brzózki, tam jabłuszka, ówdzie kwiatuszki. Scenografia albo ubożuchna (sceny w domu Łariny), albo nudna (wielkie, czerwone i – na oko – kartonowe drzewo pokazane na białym tle pasuje do opery Czajkowskiego jak – wybaczcie mi porównanie – Jerzy Grzegorzewski do Snu nocy letniej). Wreszcie – w aktorskiej grze śpiewaków nie można dostrzec praktycznie żadnych zamysłów reżyserskich. Akt drugi to już zupełnie inna jakość: dynamiczne, brawurowo zagrane sceny na balu u Łariny wsparte przepiękną kolorystyką (mimo głupawych różowych masek noszonych przez większość uczestników wspomnianego balu) doskonale kontrastowały ze sceną pojedynku, gdzie z kolei sprawdziła się scenografia ascetyczna: ponure, zimowe brzozy w rogu sceny i padający śnieg. Takie potraktowanie realiów pozwoliło uwypuklić rozgrywającą się na naszych oczach tragedię. Oto rozpada się przyjaźń Leńskiego i Oniegina. Pokłócili się i jeden wyzwał drugiego na pojedynek. Można jeszcze załagodzić spór, lecz żaden nie chce pierwszy wyciągnąć ręki do zgody. Sekundanci dają sygnał. Pada strzał… Scenografia ascetyczna: ponure, zimowe brzozy w rogu sceny, padający śnieg i martwe ciało Leńskiego…

No i wreszcie akt trzeci, utrzymany w konwencji ultranowoczesnej. Przyjęcie w Petersburgu przemienia się w groteskowy pokaz mody, co stanie się na pewno bardziej zrozumiałe, jeżeli wiemy, że kostiumy przygotowała Joanna Klimas, będąca „na co dzień” jedną z wpływowych polskich projektantek w dziedzinie ubioru. Przez scenę przebiega pięć różowych promieni światła, a podłoga upstrzona jest dziesiątkami fosforyzujących neonów tegoż koloru… Zawiódł mnie tylko finał opery, na który M. Treliński wyraźnie nie miał pomysłu: zza sceny wyleciało kilkaset jabłek, tocząc się w różnych kierunkach, wpadając śpiewakom pod nogi i wlatując do orkiestronu. Ja wiem: jabłko, Ewa, wąż, rajski ogród… ale mimo wszystko nie przekonuje mnie ten pomysł reżysera. Można było naprawdę zakończyć Oniegina w sposób bardziej dramatyczny.

A dlaczego nie przekonuje mnie ta wizja opery Czajkowskiego? Z tego samego powodu, dla którego uznałem za kiepski wygłup Magnetyzm serca w reżyserii Grzegorza Jarzyny (*): reżyserowi zabrakło konsekwencji w uwspółcześnianiu dzieła. Akt pierwszy (epatujący wsiową, rosyjską cepelią) i akt trzeci (utrzymany w stylistyce dyskoteki) jakoś się ze sobą kłócą i gryzą. Najbardziej wypośrodkowany jest akt drugi i gdyby na podobną modłę przerobić akt pierwszy, Oniegin mógłby się stać przedstawieniem naprawdę wielkim. A tak – mamy, co mamy.

Jeśli chodzi o wykonawców, Marcin Bronikowski (niestety nie miałem okazji widzieć Mariusza Kwietnia) w pierwszym akcie w ogóle nie był słyszalny. Być może był stremowany: 6 kwietnia (kiedy Oniegina oglądałem) był dniem jego debiutu w tej partii w Warszawie. Nawet w akcie II, gdy głos śpiewaka uległ radykalnej poprawie, odtwarzana przez niego postać pozostała bezbarwna (dopiero w połowie III aktu udało mu się przełamać ten impas). Na tle swego scenicznego partnera zabłysnęła jeszcze bardziej Jekatierina Sołowiowa, śpiewająca partię Tatiany: piękna, doskonała aktorsko i obdarzona wspaniałym głosem, ani na chwilę nie „spuściła z tonu” podczas iście dla niej morderczego pierwszego aktu z potężnymi i trudnymi do śpiewania monologami. Niekwestionowanym bohaterem II aktu był natomiast Adam Zdunikowski jako Leński. Rolę antagonisty Oniegina wyśpiewał tak przepięknym i pełnym głosem, że podczas końcowych oklasków przypadły mu co najmniej tak głośne brawa, jak głównemu bohaterowi. A już aria Powiedzcie gdzie, o gdzie jesteście – młodości mej złociste dni? w jego wykonaniu była absolutnym szczytem wokalnej maestrii. Wreszcie w III akcie perfekcyjnym księciem Greminem okazał się jeden z naszych najświetniejszych basów – Romuald Tesarowicz.

Jacek Kaspszyk, prowadząc orkiestrę, po raz kolejny potwierdził swą sławę jednego z największych polskich dyrygentów, szczyty dynamizmu osiągając na początku II aktu w scenie balu.

Ostatecznie więc oceniam Oniegina – według szkolnej skali ocen – na pełną czwórkę. Ale tylko czwórkę, bez jakichkolwiek plusów czy minusów. Dlatego zdziwię się, jeśli Plácido Domingo lub ktokolwiek inny zechce tę inscenizację zakupić. Za to z niecierpliwością czekam na obiecywaną nam od jakiegoś czasu przez Trelińskiego realizację Damy pikowej. Tam nie ma scen wiejskich.

Tomasz Flasiński

* – „współczesna” wersja Ślubów panieńskich Fredry, wystawiona w Teatrze Rozmaitości.